Każdy z nas ma znajomego, który bardzo się stara, ale nie za bardzo mu wychodzi. W związku z tym łatwiej będzie wytłumaczyć sytuację, w której znalazła się dwójka reprezentantów Polski. Tymoteusz Puchacz i Krzysztof Piątek w wielu wywiadach wspominali o ciężkiej pracy, którą wykonują regularnie, by stać się lepszymi piłkarzami. Treningi indywidualne, krew, pot i łzy, a efekt wątpliwy.
Gorsza gra lub sytuacja w klubie potrafi umknąć nawet wielu kibicom. Sytuacja wygląda nieco inaczej, kiedy zawodnik przyjeżdża na zgrupowanie reprezentacji. Wówczas następuje pełna lustracja, której w meczu z Węgrami doświadczyli polscy zawodnicy grający w klubach z Berlina. Pokazali, że berlińskie powietrze nie specjalnie służy ich rozwojowi.
Tymoteusz Puchacz
Ciężka praca nie zawsze przynosi rezultaty. Niekiedy stanowi alibi. Istnieją przypadki, w których kult zasuwania zaczyna się po prostu przejadać. Tymek Puchacz po transferze do Unionu Berlin był już dosłownie w każdym programie o tematyce piłkarskiej i za każdym razem jest ta sama śpiewka:
- ciężko trenuję,
- mam swojego trenera osobistego,
- cierpliwie czekam na szansę w Bundeslidze i wierzę, że wkrótce przekonam do siebie Ursa Fishera.
Nikt nie wątpi w to, że ciężko trenuje, ale jak debiutu w Bundeslidze nie było, tak nie ma. Treningi Unionu nie są nigdzie transmitowane, więc ciężko powiedzieć, jak wyglądają. Niemniej jednak Puchacz pod względem piłkarskim nie zrobił żadnego postępu. Dośrodkowania Puchacza są elementem, nad którym powinien czym prędzej popracować. Teraz schemat jest dość prosty: łeb w dół i leci balon w pole karne. W czasie Euro w wyniku jego zagrań ucierpiały trzy przelatujące nad stadionem gołębie, a dwie mewy zostały przewiezione do szpitala. Od tego momentu minęło już trochę czasu, więc nikogo nie powinno dziwić, że oczekiwano poprawy. Mecz z Węgrami zweryfikował oczekiwania. Niestety negatywnie. Okej, skoro piłka go nadal parzy, to pewnie poprawił wydolność. I tu pojawia się kolejny znak zapytania, ponieważ nawet pod tym względem nie wyróżniał się na tle Węgrów. Dobitnie pokazała to akcja na 1:2 dla Węgrów, kiedy Puchacz nie nadążał za przeciwnikami.
Rzuca się w oczy, że zaczyna brakować mu rytmu meczowego, którego na dłuższą metę nie zastąpi żaden trening wyrównawczy. W Lidze Konferencji rozegrał 249 minut i zaliczył jedną asystę. Dość szczęśliwą, bo na dobrą sprawę w meczu rewanżowym z Feyenoordem piłka mu odskoczyła. Wspomniany mecz z holenderskim zespołem był w wykonaniu Puchacza najlepszy. W pierwszym starciu — podobnie jak jego koledzy — zagrał słabo i z pewnością nie poprawił swojej sytuacji. Kiepsko wyglądał zwłaszcza w defensywie.
Gdyby Puchacz grał lepiej w obronie, to na kwestie piłkarskie można by przymknąć oko, tym bardziej że w Unionie liczy się szczelna defensywa. Poprzednik Puchacza — Christopher Lenz — wyróżniał się pod względem liczby odbiorów i udanych pressingów. Ustawiał się znacznie lepiej, przez co Fischer był spokojny o defensywę. Mając to na uwadze, może zastanawiać duży – jak na warunki Unionu – wydatek na piłkarza z Ekstraklasy, który słabo broni i nie jest w stanie zastąpić Lentza jeden do jednego. Lentza nie ma, ale jest Niko Giesselmann — pożyteczny, ale przeciętniak. W poprzednim sezonie rzadko dostawał szansę i pewnie widząc, ile zapłacili za Puchacza, nastawiał się na grzanie ławy.
Festiwal narzekań na Puchacza trwa w najlepsze, ale właściwie, dlaczego nadal jest powoływany do reprezentacji, skoro ma tyle braków? Po pierwsze na lewym wahadle/lewej obronie zawsze mieliśmy deficyt zawodników. Po drugie wiele osób sugerowało, że przyda się tam lewonożny zawodnik. Natomiast problem jest tej natury, że obecnie jego lewa noga nie jest dużo lepsza od lewej nogi przeciętnego prawonożnego zawodnika. Co za tym idzie, oglądając jego występy w reprezentacji ciężko o zachwyty i można się zastanawiać, czy nie lepiej byłoby postawić na kogoś innego.
Nie pozostaje nic innego jak obserwować Puchacza. Przed startem sezonu Union poszerzył kadrę, a Puchaczowi dał czteroletni kontrakt. Raczej nie daje się tak długiej umowy zawodnikowi, wobec którego nie ma się większych oczekiwań. W chwili obecnej sytuacja Puszki nie wygląda dobrze, a sprawy mogą się tylko skomplikować po odpadnięciu z Ligi Konferencji (tylko tam gra). Obecnie Union zajmuje ostatnie miejsce w grupie. Pozostały im do rozegrania dwa spotkania.
Krzysztof Piątek
Piątek również wspomina o tym, że ciężko pracuje, ale i w jego przypadku rozwoju nie widać. W ostatnim czasie Pal Dardai powiedział wprost, że potrzebuje wszechstronnego napastnika i jego zdaniem Krzysztof Piątek nie wpisuje się w ten rys. Smutne, lecz prawdziwe. Słowa te są chyba ostatnim sygnałem ostrzegawczym dla Polaka, którego powinno uwierać, że nawet dość przeciętny trener nie chce budować, składu wokół niego. Dardai nigdy nie będzie węgierskim Guardiolą, który wymagałby nie wiadomo jakich postępów. No właśnie! Postępów. Gdzie one są?
Cofnijmy się do początku 2020. Do Milanu przyszedł Zlatan Ibrahimovic. Szwedzki goleador popatrzył tylko na Piątka, a ten w try migach musiał poszukać sobie nowego klubu. Nie pierwszy raz Milan pozbywa się napastnika, za którego zapłacił duże pieniądze. Andre Silva też został zmuszony do opuszczenia Milanu, ale przynajmniej odnalazł się w innych zespołach. Jednak Piątek wybrał źle. Dał się nabrać na Jurgena Klinsmanna. Nie on pierwszy i nie ostatni. Klinsmann gdyby pracował w sklepie z RTV i AGD byłby najlepszym wciskaczem. Większości ludzi przychodząca tylko po słuchawki wychodziłaby z telewizorem, konsolą, subwooferem, gofrownicą i innym tosterem. Niech pierwszy ruszy porożem ten, kto nigdy nie dał z siebie zrobić jelenia. Pomyłka Piątka niesie za sobą potężne konsekwencje. Z gościa, którym interesowały się mocne europejskie kluby, stał się piątym kołem u wozu trzynastej siły Bundesligi.
Piątek się naciął — można to zrozumieć — ale ile można jechać na tym, że zostało się zrobionym w balona? Przecież nikt mu nie zakazał nauki gry tyłem do bramki i poprawy innych elementów, w których jest przeciętny lub po prostu słaby. Jednak Piątek wciąż bazował na czymś, co ostatnimi czasy zatracił. Nie ulega wątpliwości, że w przeszłości posiadał instynkt strzelecki. Byle jaki piłkarz nie strzeliłby 26 bramek w Serie A. Musiało minąć trochę czasu, by obrońcy z ligi włoskiej nauczyli się, jak grać przeciwko Polakowi.
Wcześniej kiedy wszystko żarło pojawiały się docinki względem Roberta Lewandowskiego, że z tak grającym Piątkiem może przegrać rywalizację. Te żarty zestarzały się szybciej i gwałtowniej, niż można się było spodziewać. Mało tego, dziś brzmią, jak zwierzenia osoby mającej problem z odróżnieniem futbolu od skoków narciarskich.
Z Piątkiem jest trochę jak z niektórymi akcjami na giełdzie. W Cracovii był tanim i niedowartościowanym aktywem. W Genoi jego wartość gwałtownie wzrosła. W Milanie powstała bańka, a jego pobyt w Hercie stanowi potężną korektę. Kiedyś: Pio, Pio, Pio! Dziś: strata, strata, strata! Zakładając, że zdrowie będzie mu dopisywać — a z tym bywało różnie — i znajdzie się w odpowiednim kontekście, może jeszcze nie raz pokazać swoją wartość. Jednak futbol nie lubi przestojów. Od napastników wymaga się coraz więcej. Nie wystarcza już finalizacja akcji. Piątek wciąż nie jest piłkarskim emerytem. Jest w najlepszym wieku dla piłkarza, więc najwyższy czas zrobić coś, by za kilka lat nie mieć sobie nic do zarzucenia i móc opowiadać częściej o sukcesach niż o anegdotach.
CZYTAJ TAKŻE:
- Krzysztof Piątek zaklina rzeczywistość
- Puchacz: – Zrobiłem postęp w grze obronnej
- 10 ciekawostek o Unionie Berlin
Fot. newspix.pl