Węgierska legenda piłkarska kiedyś? Członek „Złotej Jedenastki”, doskonały strzelec czy drybler, stosy efektownych zwycięstw, medale, gra w topowych europejskich klubach. Węgierska legenda piłkarska dzisiaj? Nosi fajny, bawełniany dres. Ktoś złośliwy mógłby omówić spektakularny upadek węgierskiego futbolu wyłącznie na podstawie zestawienia najbardziej popularnych piłkarzy sprzed lat oraz z XXI wieku. Dawną potęgę, Puskasów, Kocsisów czy Hidegkutich zastąpił bramkarz, który po prostu wyróżniał się swoim strojem.
Ktoś złośliwy mógłby faktycznie wykreślić takie brutalne porównanie, gdyby nie to, ze na koniec bujnej kariery reprezentacyjnej Gabor Kiraly… stał się jednym z bohaterów odbudowy węgierskiej piłki. Odbudowy połowicznej, to prawda, Węgry to nadal zaledwie blady cień swojej wielkiej historii, ale i odbudowy, którą trudno zlekceważyć. Zwłaszcza, jeśli spojrzymy na nią właśnie przez przykład Gabora Kiraly’ego.
500 PLN ZWROTU BEZ OBROTU – ODBIERZ BONUS NA START W FUKSIARZ.PL!
Gabor Kiraly, czyli bohater z przypadku
Miejmy to już za sobą. Zanim wejdziemy w te wszystkie nudne tematy, gole, asysty, wyniki meczów, kompromitujące porażki z Maltą i obiecujące mecze na wielkich turniejach, omówmy to, co w postaci Gabora Kiraly’ego najważniejsze. Dresy. Szare, bawełniane dresy, które sprawiły, że piłkarski świat na hasło „węgierski piłkarz” coraz częściej odpowiadał „ten bramkarz w dresie”, aniżeli Ferenc Puskas czy Sandor Kocsis.
Kiraly zagrał w karierze prawie 900 spotkań, zwiedził kilka klubów w Anglii i Niemczech, grał sporo w rodzinnych stronach, wraz z Balázsem Dzsudzsákiem dzieli miano rekordzisty pod względem liczby występów w reprezentacyjnej koszulce. Natomiast jego wszystkie wyczyny w piłce klubowej i reprezentacyjnej pewnie utonęłyby w gąszczu podobnych osiągnięć innych zawodników – ba, nawet z Węgier – gdyby nie unikalny styl Kiraly’ego.
– Jestem piłkarzem, nie modelem! – bronił się zawsze w mediach sam bramkarz, ale trudno tak naprawdę uwierzyć, że zwłaszcza w tej końcowej fazie swojej kariery nie wykorzystał dresów do budowy swojej własnej marki. Początki? Niepozorne. Po pierwsze – wówczas gra w bawełnianym dresie nie była niczym nadzwyczajnym. Popularne filmiki z Higuitą? Dresik. Woźniak zostaje księciem Paryża? On gra na krótko, ale już fruwający w drugiej bramce Bernard Lama broni w dresie. W Polsce takich bramkarzy były dziesiątki. Przyczyna numer dwa: Kiraly sam przyznawał, że to po prostu kwestia wygody. Żadnych blizn po kulach na kolanie, żadnego ukrywania wstydliwych tatuaży, żadnej większej historii. Choć… Jeśli rozmawiamy o rozwoju węgierskiego futbolu, być może należałoby z tego uczynić pewien symbol.
– Zacząłem grać w szarych dresach w 1996 roku, na Węgrzech – mówi Kiraly w rozmowie z Vavel. – Na Węgrzech bramkarze dostawali zazwyczaj dwie pary dresów, czarne i szare. Zazwyczaj grałem w czarnych, ale pewnego dnia zepsuła się pralka, musiałem założyć te szare. Wygraliśmy, więc uznałem, że to spodnie przyniosły mi szczęście. Następny mecz – wygrana i zero z tyłu. Potem w dziewięciu meczach nie przegraliśmy ani razu, ja przez ten czas wpuściłem tylko dwie bramki, uznałem, że trzeba już w tych dresach zostać.
Czyli po pierwsze – zepsuta pralka. Po drugie? Boiska.
– Graliśmy na podwórkach. Wszędzie kamienie, szkło, łatwo było się pokaleczyć. Non stop wracałem do domu z poobdzieranymi kolanami, krwawiącymi nogami. Sposób na to mógł być tylko jeden – długie zamiast krótkich spodni. Kilkukrotnie grając w Niemczech czy Anglii spróbowałem gry w krótkich spodenkach. Okazało się to jednak złym pomysłem, więc powróciłem do długiego, szarego dresu. No i koniecznie o rozmiar większego, by nie krępował ruchów – wspominał Kiraly w jednym z wywiadów.
Tak wyglądał węgierski futbol lat dziewięćdziesiątych – zepsute pralki i parciane boiska. Natomiast pół-żartem, pół-serio – faktycznie ten szary, często ubłocony i za duży dres, wpuszczony w getry, nadawał się na symbol tamtego okresu w węgierskiej piłce.
Gabor Kiraly, czyli zaginiona węgierska jakość
Możemy oczywiście Kiraly’ego deprecjonować. To nigdy nie był bramkarz ze ścisłej europejskiej czołówki, nigdy nie dostał szansy gry dla klubu o globalnej marce. Przez 26 lat jego aktywnej gry między słupkami bramek na boiskach pięciu topowych lig przewinęły się setki, a może i tysiące bramkarzy o wyższych umiejętnościach, większym potencjale, szybszej reakcji. Natomiast to wciąż gość, który na długo zakotwiczył w całkiem przyzwoitych klubach całkiem przyzwoitych lig. Mało? Zależy. Dla Węgier utopionych w gigantycznym kryzysie – sporo.
Dla nas punktem odniesienia i pewnego rozwoju polskiego piłkarstwa jest przywoływany niemal anegdotycznie Andrzej Niedzielan w barwach NEC Nijmegen. Gdy dziś młodzież ma uczucie niedosytu, gdy Robert Lewandowski schodzi z boiska z zaledwie jedną bramką, starzy uśmiechają się litościwie i przypominają: był czas, gdy polski kibic cieszył się z każdej minuty rozegranej przez Niedzielana w Eredivisie. To oczywiście pewna hiperbola, natomiast tak – tak wyglądała rzeczywistość, nie mieliśmy zbyt wielu zawodników w mocnych ligach, zostawała podjarka bramkarzami i jakimiś pojedynczymi golami takich Niedzielanów czy Rasiaków.
Węgrzy? Ujmijmy to tak: pewien regres w stosunku do najlepszych lat był odczuwalny. Wciąż żyli ludzie pamiętający, gdy węgierskie gwiazdy odgrywały główne role w meczach Barcelony i Realu. No i żyli ludzie, którzy trafili na czasy Kiraly’ego. Bramkarz zadebiutował w kadrze dopiero po transferze do Herthy Berlin, który zresztą jest osobną interesującą historią. Otóż Kiraly był tam ściągany jako drugi bramkarz, jako alternatywa dla Christiana Fiedlera. Zresztą – nikogo to nie powinno dziwić. Wszak całe CV Kiraly’ego to raptem kilka sezonów w rodzinnym mieście Szombathelyi, w zespole Haladás. Ale Hertha – jak to Hertha – mocno rozczarowała na początku sezonu. Kiraly wskoczył do bramki, miejsca już nie oddał, właściwie na lata.
To właśnie wtedy nastąpił jego reprezentacyjny debiut i chyba też piłkarski szczyt kariery. Z Herthą zagrał 10 spotkań w Lidze Mistrzów, zaliczył m.in. genialne starcie z Milanem. W Bundeslidze bronił od deski do deski, często ratując berlińczykom skórę. W kadrze? W kadrze był najlepszy.
Debiut pod narodową flagą, w składzie towarzyszy mu Janos Hrutka, żelazny rezerwowy 1. FC Kaiserslautern oraz Krisztian Lisztes, powoli przebijający się do składu VfB Stuttgart. Poza tym mamy czterech piłkarzy Ujpestu, dwóch z MTK Budapeszt oraz po jednym z Ferencvarosu i Honvedu. Tak, na horyzoncie jest już Pal Dardai, jakieś pojedyncze rodzynki wyskakują a to w Genk, a to w Beitarze. Ogółem jednak – węgierski futbol po prostu leży na plecach. Uroczy jest wpis na… Wikipedii.
Lata osiemdziesiąte były postrzegane jako najbardziej gorzka era w węgierskim futbolu, ale lata dziewięćdziesiąte okazały się jeszcze gorsze.
Nie ma w tym przesady. Węgry mierzyły się z tymi samymi problemami co Polska, nawet cześć rozwiązań była podobna. U nas kadrze na ratunek ruszał swego czasu Zbigniew Boniek, poddał się po pięciu spotkaniach. U naszych bratanków wyciągnięto z kapelusza dekadę wcześniej Ferenca Puskasa, wytrzymał w roli selekcjonera o jeden mecz mniej. Zerkamy w kolejne turnieje eliminacyjne:
- MŚ 1990: trzecie miejsce w grupie, za Hiszpanią i Irlandią, przed Irlandią Północną i Maltą. Z tymi ostatnimi – dwa remisy. DWA REMISY Z MALTĄ. Jak to brzmi…
- Euro 1992: czwarte miejsce w grupie, Węgrzy wyprzedzili jedynie Cypr
- MŚ 1994: czwarte miejsce w grupie, m.in. za Islandią, wyprzedzili jedynie Luksemburg
- Euro 1996: czwarte miejsce w grupie, jedynie przed Islandią
- MŚ 1998: drugie miejsce w grupie i awans do baraży, tam porażki 1:7 i 0:5 z Jugosławią
- Euro 2000: czwarte miejsce w grupie, przed Azerbejdżanem i Liechtensteinem
- MŚ 2002: czwarte miejsce w grupie, tylko przed Litwą
- Euro 2004: czwarte miejsce w grupie, tylko przed San Marino
- MŚ 2006: czwarte miejsce w grupie, przed Islandią i Maltą
- Euro 2008: SZÓSTE MIEJSCE, ZA MOŁDAWIĄ, TYLKO PRZED MALTĄ (Z KTÓRĄ I TAK WĘGRZY PRZEGRALI)
To jest po prostu dramat. Węgrzy sięgnęli dna, w tamtych eliminacjach Mołdawia ich oklepała 3:0. Malta wygrała 2:1, notując dopiero drugie zwycięstwo w meczach eliminacyjnych od pamiętnej wiktorii nad Islandią w 1982 roku.
Kiraly był częścią tej ekipy od 1998 roku, brał udział w większości spośród węgierskich meczów hańby. Również w pamiętnym 1:2 z Maltą.
Tak słabi, że Kiraly powiedział pas
To był ten moment, gdy w Kiralym coś pękło. W piłce klubowej szło mu wprawdzie ze zmiennym szczęściem. Po świetnym okresie w Berlinie trafił do Premier League, gdzie znów z pozycji drugiego bramkarza awansował na bluzę (i dres) z numerem jeden. Z Crystal Palace spadł z ligi, ale pozostał w klubie i zagrał ponad 100 spotkań już w Championship – dwa sezony na Selhurst Park, trzeci już w Burnley. To nie jest życiorys marzeń. Ale to też nie jest życiorys, który sprawiałby, że Kiraly nie pasuje do kadry Węgier. Zwłaszcza tamtej kadry Węgier.
Nadal byłby pewnie numerem jeden w kadrze, zwłaszcza, że i z nim, i już bez niego nasi bratankowie wyglądali żałośnie. Natomiast mecz z Maltą stanowił dla Kiraly’ego pewien rubikon. Może chodziło o te długie związki maltańsko-węgierskie? O te punkty, które Malta urywała kadrze już w latach dziewięćdziesiątych, gdy Gabor był nastolatkiem? Tak czy owak – Węgier na trzy lata zniknął z reprezentacji. Trudno zresztą się zżymać, że nie pomagał – już wcześniej, w 2003 roku, otworzył własną szkółkę wraz z bazą treningową, trzy lata później dorzucił do tego klub w rodzinnym Szombathely, nazwany na jego cześć „Király Szabadidősport Egyesület”. W herbie oczywiście znak rozpoznawczy, tygrys, w założeniach – wychowanie piłkarzy, którzy spróbują w przyszłości grać tak, by nie przegrywać z Maltą.
Natomiast to było zdecydowanie za mało, by dźwignąć Węgry z kolan. Zwłaszcza, że i sam Kiraly zaczął się zbliżać do zmierzchu swojej kariery, a przynajmniej tak się wówczas mogło wydawać. Bramkarz, który na przełomie wieków fruwał w bramce Herthy w meczach Ligi Mistrzów, teraz zszedł do 2. Bundesligi, do TSV Monachium. Lata leciały, trzydzieści trzy, trzydzieści cztery. W tym wieku bywa, że zawodnik ogłasza zakończenie kariery reprezentacyjnej. Ale też bywa, że bramkarze grają w krótkich spodenkach. Kiraly przecież od początku był unikatem.
Gabor Kiraly, czyli z deszczu pod rynnę
I tak jak Kiraly pozostał wierny dość nietypowym strojom bramkarskim, tak też Kiraly nietypowo zachował się niemal trzy lata po rozstaniu z kadrą. Otóż Kiraly i Węgry… postanowili sobie dać jeszcze jedną szansę na finiszu nieudanych eliminacjach do MŚ w RPA. Węgrzy znów zajęli czwarte miejsce w grupie, ale tym razem do baraży brakło im tylko trzech punktów w dość silnej grupie z Danią, Portugalią i Szwecją. Kiraly z pozycji rezerwowego bramkarza obserwował m.in. zwycięstwo nad Danią czy minimalną porażkę 0:1 z Portugalią. Kadra wyglądała już nieco lepiej niż w tych najciemniejszych czasach – wielkie nadzieje wiązano z Balázsem Dzsudzsákiem, Szabolcs Huszti nieźle radził sobie i w Niemczech, i w Rosji. Roland Juhasz był pewniakiem do grania w Anderlechcie, Zoltan Gera postrzelał swoje w Premier League i Championship.
Skład węgla i papy odchodził w zapomnienie, a Kiraly trafiał do ekipy, w której nie był żadną gwiazdą, a jedynie rezerwowym bramkarzem.
Oczywiście to nie zmienia faktu, że Węgrzy nadal przegrywali, nadal omijali kolejne turnieje mistrzowskie i nadal nie potrafili znaleźć sprawdzonej recepty na poprawę jakości krajowego futbolu. Było lepiej. Węgry wygrały 6 z 10 meczów grupowych, w tym ze Szwecją, która zajęła drugie miejsce w grupie. Ale „lepiej” to nadal bardzo daleko od „awans na wielką imprezę”. Schemat powtórzył się przy eliminacjach do MŚ w 2014 roku. Znów grupę wygrała Holandia, znów Węgrom zabrakło bardzo niewiele do drugiego miejsca. Tym razem decydująca okazała się porażka z Rumunami, którzy skończyli o 2 punkty wyżej i to właśnie oni awansowali do baraży.
Po zakończeniu tych eliminacji zgrabnie podsumował całe te nierówne zmagania Węgrów z własnymi słabościami ich napastnik, Adam Szalai.
– Kibice piłkarscy na Węgrzech są nieustannie oszukiwani, snujemy plany i wyznaczamy cele, które są po prostu nierealne. Ludzie spodziewają się cudów. A my nie mamy zawodnika, który grałby na najwyższym europejskim poziomie, nie mamy żadnego młodego talentu w najlepszych ligach, nie mamy drużyny klubowej, która regularnie grałaby w pucharach. Od dwudziestu lat nie wypuściliśmy żadnego utalentowanego zawodnika! – grzmiał Szalai, krytykując zarówno węgierski futbol, jak i towarzyszące mu od lat nierealne oczekiwania.
Kiraly sam zabierał zresztą w tym temacie głos. Nieco później klarował dla angielskich dziennikarzy spojrzenie typowego Węgra.
– U was w kwestii Złotej Jedenastki wspomina się przede wszystkim doskonały mecz na Wembley, wygrany przez reprezentację Węgier 6:3. Ale my wspominamy jeszcze Budapeszt, gdy wygraliśmy 7:1 – mówił w rozmowie z Inews. – Kilka miesięcy temu byłem zresztą w teatrze na sztuce dotyczącej Puskasa. Duża część tego musicalu była zbudowana wokół tych dwóch spotkań. Nadal mocno to wszystko przeżywamy. Był gigantem, legendą.
Piękna historia napawała dumą, ale i ciążyła. Szalai kontynuował tyradę.
– Oszukiwaliśmy ludzi od dziesięciu czy dwudziestu lat. Oczekujemy różnych rzeczy, ale nie mamy talentów, by mieć podstawy do formułowania takich oczekiwań. W kadrze narodowej są zawodnicy, którzy nie mogą konkurować z ludźmi z najlepszych lig. Od lat powołujemy tych samych piłkarzy, bo innych nie mamy – przekonywał Szalai na słynnej konferencji po przegranych meczach z Holandią. Nadmieniając jednocześnie, że to oczywiste, że nie będziemy w stanie podjąć rywalizacji z Holandią.
Wydawało się, że Kiraly za wiele już z reprezentacją nie przeżyje. Zawiesił karierę w momencie gigantycznej kompromitacji z Maltą, ale przecież i ten okres po powrocie nie był wcale o wiele przyjemniejszy. Zwłaszcza, gdy weźmie się pod uwagę stosunki rumuńsko-węgierskie, a to właśnie Rumuni wyprzedzili Węgrów w tabeli eliminacyjnej. Na ratunek jednak przyszła… UEFA.
Gabor Kiraly, czyli po prostu najstarszy
Czy gra Węgier uległa drastycznej odmianie? Czy wyniki uległy poprawie? Czy w ogóle cokolwiek poza regułami awansu na wielką imprezę uległo zmianie? Cóż, nie ma co się oszukiwać – w pierwszym od 1986 roku awansie na dużą imprezę zasługi trzeba rozłożyć po równo pomiędzy zawodników węgierskiej jedenastki i działaczy europejskiej federacji, którzy doprowadzili do poszerzenia grona uczestników turnieju Mistrzostw Europy.
Węgrzy zajęli trzecie miejsce, by było jeszcze śmieszniej – znów za Rumunią. Tym razem jednak Adam Szalai nie musiał ponownie wyjaśniać całego węgierskiego środowiska piłkarskiego, za to mógł rozpocząć świętowanie awansu do baraży. Węgrzy trafili na Norwegię. 1:0. 2:1. Klątwa zażegnana, po 30 latach Madziarzy wrócili na wielką imprezę.
Jak się w tej nowej rzeczywistości odnalazł sympatyczny Gabor? Zacznijmy od tego, że Kiraly już w 2015 roku postanowił wykonać ruch, który stanowi doskonałe uzupełnienie jego medialnego wizerunku. Otóż legendarny bramkarz powrócił do rodzinnego klubu, do Szombathelyi Haladas. Tym samym człowiek, którego pokochali kibice Herthy Berlin, którego zapraszali do siebie fanatycy Crystal Palace i którego wciąż miło wspominają w Monachium, błysnął jeszcze na finiszu imponującą wręcz lojalnością. Po rozstaniu z Fulham pewnie mógł celować wyżej, ale wybrał ekipę spoza stolicy i spoza węgierskiego topu, zresztą wykręcając z nią bardzo fajne wyniki w dwóch pierwszych sezonach. Peter Gulacsi już mocno naciskał, właśnie zamieniał RB Salzburg na imiennika z Lipska.
Ale Kiraly bronił się na boisku. W teorii tu nie było pola manewru, masz do dyspozycji 26-latka, który jest członkiem jednego z najbardziej ekscytujących projektów piłkarskich w Europie, który zasłużył na szansę w obu klubach ze stajni Red Bulla. Jak możesz stawiać na wiekowego gościa z ekipy środka ligi węgierskiej, w śmiesznym szarym dresie? Ano możesz.
– Nigdy nie patrzyłem na wiek, gdy miałem 35 lat, pytałem nawet ludzi, kiedy powinienem odpuścić. Każdy mówił mi, że sam poczuję, gdy nadejdzie ten właściwy czas na zakończenie kariery. A na razie? Ciesz się grą, ciesz się doświadczeniami – mówił Kiraly dla Vavel. – Trenowałem najciężej jak tylko potrafiłem, co z tego, że grałem już w nieco słabszym klubie, znów w moim rodzinnym mieście. Euro 2016 to była taka niewiarygodna okazja, która przecież nie trafiła się ani razu w mojej reprezentacyjnej karierze.
Co za historia. Czekasz prawie dwie dekady, często jako kozak wśród grona drewniaków, by na finiszu samemu zostać poniesionym przez skład. Bo Węgrzy już naprawdę w niczym nie przypominali samych siebie z początku reprezentacyjnej kariery Kiraly’ego. Teraz to on, zawodnik średniaka ligi węgierskiej, mógł patrzeć z podziwem na CV kolegów. Kleinheisler, Szalai, wspomniany Gulacsi, zresztą, nawet krajowi zawodnicy występowali już w zupełnie innych realiach. Po centralnie planowanej rewolucji Viktora Orbana, bankrutujące i przeżywające głęboki kryzys kluby dostały potężne państwowe kroplówki. Choć na awans Ferencvarosu do Champions League trzeba było jeszcze chwilę poczekać – pierwsze symptomy poprawy poziomu były widoczne już za „schyłkowego Kiraly’ego”.
Kiraly bronił całe eliminacje. Bronił w barażach. Oczywiście wybiegł tez na murawę w inauguracyjnym starciu z Austrią, wygranym przez Węgrów 2:0. Zagrał od deski do deski też w zremisowanych meczach z Islandią oraz późniejszym triumfatorem, Portugalią. Zwłaszcza to 3:3, z Ronaldo i spółką, robiło spore wrażenie. 40-latek w bramce powstrzymujący najlepszego piłkarza świata, prowadzącego swój kraj do triumfu na Euro. I co? Portugalia wychodzi z trzeciego miejsca, bo Węgrzy urwali jej punkt. Potem oczywiście Kiraly zagrał też w 1/8 finału z Belgią, stając się najstarszym graczem w historii europejskiego czempionatu. 40 lat, 70 dni.
Trudno ocenić, co było trudniejsze. Dotrwać jako pierwszy bramkarz do 40. urodzin? Czy dostać się jako Węgier na duży turniej reprezentacyjny?!
– Fani chcieli zobaczyć ducha, walkę. Pokazaliśmy determinację. Wiedzieliśmy, że inne drużyny są lepsze, ale nie poddaliśmy się ani na moment, a to jest dla węgierskich kibiców najważniejsze – ekscytował się Kiraly. – Najlepszy moment? Powrót do Budapesztu. 15 tysięcy kibiców zgromadzonych na ulicach, świętujących nasz występ na Euro. Emocje, uczucia, jakie mi wtedy towarzyszyły… Nigdy tego nie zapomnę.
Dziedzictwo. Nie wracać do złych chwil.
Po Euro Kiraly dostał jeszcze pożegnalny mecz ze Szwecją, 28 minut, opaska kapitana, szpaler i pożegnanie ze wszelkimi honorami. Niestety – dla futbolu zostanie pewnie zapamiętany raczej jako „ten w dresie”, niż „ten, który 20 lat cierpiał, by na końcu witały go tysiące węgierskich fanatyków”. Co ciekawe – sam Kiraly chyba ma trochę dość swojego znaku rozpoznawczego. W Bordeaux, podczas Euro 2016, po pytaniu o dresy uciął: następne pytanie. Dziennikarze związani z Crystal Palace, którzy przeprowadzali wywiad dla oficjalnej strony fanów tego klubu, przyznali – gdy skończyli wywiad bez TEGO pytania o TE dresy, Kiraly wydawał się jednocześnie zaskoczony i… wdzięczny.
– Nigdy nie miał nic innego, nawet na treningu – mówił dla Guardiana Tamas Prskin. Gera śmiał się po awansie na Euro: – Pewnie teraz mógłby w nich spać. Ale to nie jest jego jedyny talizman. Ma też zawsze czarną koszulkę koszykarską z numerem 13 oraz sterty t-shirtów z tygrysami.
Ale potem Prskin dodawał już na serio.
– To bardzo istotne dla nas wszystkich, widzieć go w treningu, obserwować jak przygotowuje się do gry, jak prezentuje się w meczach. To bardzo na nas działa. Gabor jest bardzo ważny dla drużyny. Dla mnie jest bohaterem i czuję zaszczyt, gdy mogę dzielić z nim szatnię. Był w drużynie, gdy niektórzy z nas byli jeszcze dziećmi. A teraz jeszcze zaliczył czyste konto z Austrią…
Kiraly załapał się na 1/8 Mistrzostw Europy. Nie załapał się za to na kolejny historyczny wpierdol Węgrów. Porażka z Maltą 1:2? Cóż, w eliminacjach do rosyjskiego mundialu, Węgrzy przegrali 0:1 z… Andorą. Makabra. Choć jednocześnie – Węgry zaczęły w pewnym sensie stabilizować formę. Rozgrywki grupowe zakończyli za genialnymi Szwajcarami i Portugalczykami, którzy nastukali 27 z 30 możliwych do zdobycia punktów. Mimo wszystko – to lepiej, niż w czasach wiecznego czwartego miejsca, zazwyczaj po wyprzedzeniu w bólach jedynego outsidera.
Nadal średni. Tylko i aż.
Prawdziwy zgryz z oceną Węgrów zaczyna się z Euro 2020. Wszyscy pamiętamy, jak dzielnie spisywali się w grupie śmierci. Ale jednocześnie niewielu pamięta, że eliminacje następcy Kiraly’ego zakończyli na czwartym miejscu w liczącej pięć zespołów grupie. Tak, tak, ten demon powrócił z pełną siłą, Węgry zdołały wyprzedzić jedynie Azerbejdżan. Znów koło ratunkowe rzuciły reguły UEFA – a konkretnie miejsca w barażach dla ekip z Ligi Narodów. Tym sposobem Węgrzy wylądowali w barażach, a po ograniu tam Bułgarii i Islandii – na głównym turnieju. Dla nich to drugie Euro z rzędu, drugie po przejściu przez baraże, a jednocześnie drugie, które według starych zasad awansu musieliby ominąć.
Obecne eliminacje, z Polską w grupie, pokazują w pełni, że Węgry to nadal co najwyżej solidny średniak. Tak, futbol w tym kraju się rozwinął. Pojawiają się nowe talenty, jak Szoboszlai czy Atilla Szalai. Jest paru wciąż groźnych wyjadaczy, jak Adam Szalai, czy wspomniany Gulacsi, obecnie już 31-letni. Jest Orban, jest Sallai, generalnie – gdyby nie kontuzje, to bardzo solidny skład i wymagający rywal.
Sęk w tym, że choć to już nie jest Kiraly i jego kilku dziwacznych kolegów – jak w totalnym kryzysie przełomu wieków, tak nadal aktualne są słowa Szalaia. Z najmocniejszymi nie powalczą. Czy w erze dresów Kiraly’ego, czy już w erze, gdy Kiraly odwiesił na kołku i buty, i dres, i nawet koszykarską koszulkę z numerem 13. Natomiast została i już na zawsze zostanie z nami historia człowieka, który na własne oczy, często z perspektywy boiska, widział kompletny upadek i mozolne powstawanie z kolan węgierskiej piłki.
Fot. FotoPyk
Czytaj także: