To wywiad z października 2021 roku. Jeżeli jednak chcecie dowiedzieć się, jakim człowiekiem i szkoleniowcem jest nowy trener Widzewa – Daniel Myśliwiec, to świetnie trafiliście. Jaka jest jego filozofia? Czym kieruje się, gdy nakreśla to, co ma prezentować jego zespół? Jak to się stało, że do Legii Warszawa dostał się z ulicy, a niedługo potem był już analitykiem w sztabie Jacka Magiery w Lidze Mistrzów? Dlaczego jego początek w Stali Rzeszów był trudny i jak znajduje wspólny język z weteranami polskich boisk? Zapraszamy i polecamy!
Daniel Myśliwiec – kim jest nowy trener Widzewa Łódź?
Czuje się pan bardziej trenerem docenionym czy niezrozumianym?
Grubo zaczynamy! Nie jestem w tym zawodzie po to, żeby ktoś mnie doceniał, tylko po to, żeby osiągnąć swój cel. Gdybym patrzył na to, jak ludzie mnie oceniają, to pewnie bym zwariował. Albo zrezygnował. Recenzje mam bardzo dwubiegunowe. To chyba wywodzi się z domu, gdzie zawsze mi powtarzano „nieważne jak mówią, ważne, że mówią”, żebym nie być nijaki. To jest chyba silniejsze ode mnie. Staram się nie przejmować ocenami, tylko myśleć nad tym, co pomoże mi w osiągnięciu celu. Tym pierwszym, najbliższym, choć wciąż odległym, jest dla mnie tytuł mistrza Polski. Tyle że w roli pierwszego trenera, a nie członka sztabu, tak jak to było w Legii Warszawa.
Do tego zmierzam, wszystkie działania, które mam, prowadzą do tego, żebym miał taką możliwość. Przy tym chcę kierować się sztywnymi zasadami moralnymi, a nie „po trupach do celu”. Czyli nie na zasadzie tu oszukam, tam przekręcę, wejdę na szczyt i dopiero wtedy zastanowię się nad tym, co dalej. Nie chcę palić mostów i chyba, patrząc na kluby, w których pracowałem, to się udaje. Ostatnio byłem na meczu Górnika Łęczna i widać było, że moje relacje z ludźmi są bardzo zdrowe. Ludzie wiedzą, że nawet jeśli nie uda się zrealizować danego celu, to jestem szczery i uczciwy. Nie zawsze mówię rzeczy miłe, dlatego z niektórymi mam relacje bardzo dobre, a z innymi średnie. Ci drudzy nie lubili, gdy mówiłem wprost o danej sytuacji.
Kontrast między ocenami, o którym pan wspomniał, faktycznie jest duży. Środowisko mówi o panu, że jest pan jednym ze zdolnych trenerów młodego pokolenia. Tymczasem w kwietniu, po kilku miesiącach pracy w Rzeszowie, odpowiadał pan na pytanie o to, czy poda się do dymisji.
To też nie jest przypadek, to efekt mojej szczerości. Byłem mało dyplomatyczny w niektórych relacjach i są osoby, które nie życzą mi dobrze. Wiem, że im wyżej się jest, tym więcej jest osób, które chcą cię wytrącić z równowagi. Ostatnio na kursie trenerskim mieliśmy zajęcia o tym, jak widzą cię inni. Mnie po głowie chodził kawałek nagrany przez O.S.T.R., w którym rapuje o pójściu pod prąd, nieuleganiu emocjom, ale też przekonaniu, że najlepsze jeszcze przede mną.
Kawałek z WENĄ.
Tak. Myślę, że do tematu jego i Leszka Kaźmierczaka, waszego byłego współpracownika, jeszcze dojdziemy. Niestety żałuję, że nie mogłem się z nim nigdy spotkać, bo to jeden z ludzi, którzy mnie mocno inspirują. Wracając do pytania – nie patrzę na to, co mi się będzie opłacać. Jestem szczery, a jeśli ktoś działa na szkodę klubu, mimo że deklaruje coś innego, to nie wierzę słowom, tylko czynom.
Można się pomylić raz, czasem nawet drugi, ale jeśli robi to z premedytacją po raz trzeci, to nie ma dla mnie kompromisu. Trzeba dać jasny sygnał, że to nie jest moja filozofia i nie będziemy współpracować. Mówię o osobach, które chciałyby tu być i korzystać z możliwości Stali dla własnych korzyści, a nie mogą tego robić, bo ja tu jestem. Dlatego usunięcie mnie jest dla nich najłatwiejszym sposobem, żeby tu być.
Mówimy o czystkach, które zaszły w szatni i klubie po sezonie? Sporo się zmieniło.
Nie miałem na myśli piłkarzy. Jeżeli chodzi o szatnię, to jest to normalna rzecz. Nie chcę mówić, że piłkarzy trzeba wymieniać, ale trzeba mieć tych, którzy rozumieją twoją filozofię i będą iść za tobą bez względu na okoliczności. Muszą pasować, czuć się komfortowo. Piłkarze, którzy odeszli, pasują do innego stylu gry i pracy. Nie można patrzeć na sympatię, tylko na fakty. Znaliśmy swoje mocne strony, wiedzieliśmy, do czego chcemy dążyć. Np. Wojciech Reiman – trafił do 1. ligi, to świetny piłkarz, który radzi sobie ligę wyżej, ale coś, czego chcieliśmy, nie było optymalne dla obu stron. Rozstaliśmy się i każdy jest szczęśliwy. Wynik robi się wtedy, kiedy każdy robi to, co czuje i w co wierzy.
Zapytam jeszcze o oceny. Jestem w stanie zrozumieć kibiców, którzy widzą, że drużyna przegrywa mecz, czasami wysoko. Potem pan wychodzi na konferencję i mówi, że idziecie w dobrym kierunku, że styl jest coraz lepszy. Kibic może sobie pomyśleć, za przeproszeniem, co ten Myśliwiec pierdoli.
Nie neguję tego, też to rozumiem. Ale to znów są schematy – jak jest przegrany mecz, to trzeba wystawić kozła ofiarnego. Nigdy tego nie zrobię, jako lider nie mogę kogoś poświęcić, to ja jestem odpowiedzialny za przygotowanie do meczu. To element mojej filozofii, nie chcę publicznie zrzucać odpowiedzialności na nikogo. Jeśli wymagam od nich odważnej gry, to w momencie porażki nie mogę powiedzieć, że to ich wina. Staram się wówczas szukać pozytywów, żeby porażkę wykorzystać konstruktywnie, ale wiem, że były momenty trudne dla kibiców. Oni chcieli zwycięstw, ja też ich chciałem.
Rozliczam swoich piłkarzy w szatni, każdy z nich dostawał informację: jak chcemy grać, dlaczego straciliśmy bramkę, albo jej nie zdobyliśmy. Wiemy wtedy, że filozofia jest logiczna, a nasze działania nie były dobre, dlatego nie zwyciężyliśmy. Nie muszę mówić tego poza szatnią. Dopiero na koniec rundy czy sezonu zawsze muszę podjąć decyzje i wydawać opinie: kto jest kluczowy i trzeba z nim przedłużyć kontrakt, czy dać mu podwyżkę albo w drugą stronę – powiedzieć, że widzę go w innej roli, że będzie grał mniej i może zostać i powalczyć albo poszukać sobie innego klubu.
A co pan powiedział kibicom na spotkaniu, o którym mówił prezes Rafał Kalisz w „Przeglądzie Sportowym”?
Pod koniec poprzedniego sezonu, po różnych perypetiach szatniowych i wokół niej, mieliśmy spotkanie, na którym wszystko sobie wyjaśniliśmy. Kibice patrzą na wszystko z perspektywy wyniku. Jeśli go nie ma, to na swój sposób odbierają to, dlaczego go nie ma. Ja trzymam się faktów, co czasami denerwuje kibiców, bo fakty to nie tylko sam wynik, ale też kluczowe podania, wejścia w trzecią tercję, skuteczność pressingu, otwarć gry – my to wszystko sprawdzamy. Jeśli widzimy, że w słupkach zgadza się wszystko poza wynikiem, to nie mogę mówić, że jest fatalnie. Mówię to, co rzeczywiście uważam na podstawie twardych danych.
Przedstawiłem te rzeczy, próbowałem przekazać, że wiem, gdzie jest problem i pracujemy nad tym, ale są sprawy, których nie możemy wypracować od zaraz. Pokazywałem pewne rzeczy także prezesowi, na klipach, bywało tak, że jemu też nie było łatwo niektóre kwestie zrozumieć. Dobrym przykładem jest pierwszy mecz z Hutnikiem Kraków, który zremisowaliśmy. On był fatalny, po prostu, podkreślałem, że to było nasze najsłabsze spotkanie. Pokazałem mu jednak to, jak będzie wyglądała nasza gra w kolejnych meczach, jak zdobędziemy w nich bramki. Nie musiał rozmawiać ze mną drugi raz, bo widział, że nie dorabiam ideologii do tego, co się wydarzyło, tylko potrafię mniej lub bardziej precyzyjnie przekazać, co zrobimy w kolejnym etapie pracy z zespołem. Wiedział, że ma osobę, która mimo niezadowalających bieżących wyników wie, co się dzieje na boisku. To staraliśmy się przekazać także kibicom i wielu z nich to byli ludzie na wysokim poziomie. Tacy, którzy zwykle siedzą cicho, bo ci, którzy wylewają żale w internecie, zwykle są bez twarzy.
Czuje pan teraz większe szanse zaufanie z ich strony?
Nie skupiam się na tym, skupiam się na zaufaniu szatni. Na ten moment wygląda to tak, że je mam. A jeśli je mam, to będzie wynik. A jeśli będzie wynik, to kibice będą zadowoleni. Niektórzy odzywali się do mnie osobiście i pytali: co się dzieje, co nie działa? Jeśli ktoś podchodził do tematu konstruktywnie, to tłumaczyłem, co z czego wynika, gdzie są zagrożenia, nad czym pracujemy. Ludzie chcą rozumieć, a jeśli nie rozumieją, to zapytają wprost o konkrety, zamiast rzucać groźbami i epitetami. To mi nie przeszkadza, bo lubię konstruktywną rozmowę.
Ciężko trzymać się idei w naszej rzeczywistości? Marek Gołębiewski mówił mi jakiś czas temu, że woli zginąć za swoją filozofię niż ją porzucić. No i zginął, bo awans ze Skrą świętował kto inny.
To coś, o czym mówiłem na początku. Jeśli masz coś, co cię wyróżnia, jeśli to daje efekty, to musisz się tego trzymać. Oczywiście musisz być czujny na wszelkie bodźce, rozwijać się, myśleć do przodu, ale kręgosłup moralny musi być nienaruszony. Myślę, że o tym mówił Marek i zgadzam się z nim. Tyle że to nie jest trudne. To jest najłatwiejsze, bo nawet w sytuacji, gdy jest wywierana presja na właścicielu, żeby zwolnić trenera, trzeba się tego trzymać. Porażkę można sobie wybaczyć, jeśli się było sobą, nie wybaczyłbym sobie wystawienia kogoś na strzał w gorszym momencie.
Była taka sytuacja po meczu w Kaliszu. Mieliśmy wszystko pod kontrolą, tworzyliśmy sporo sytuacji, graliśmy w ataku pozycyjnym. W momencie, gdy ktoś zaczął walić długie piłki, które wracały szybciej niż piłka opuszczała połowę, wpadłem w szał. Jeśli ktoś w trudniejszym momencie nie jest w stanie trzymać się tego, co sobie wyznaczyliśmy wcześniej, to nie nadajesz się do mojego zespołu. Nasze założenie ma nas prowadzić do zwycięstw. Tak działają wielkie kluby, np. Atletico Madryt. Diego Simeone powtarzał: wysiłek jest nienegocjowalny, wokół tego budował zespół. Barcelona Guardioli była jaka była, bo wiedział, że nawet jeśli okopanie się na własnej połowie byłoby czasami skuteczne, to on chce wygrywać w określony sposób.
Wiele jest klubów, które mają swoją filozofię. Są już kluby, które opierają budowę kadry na liczbach, jak Midtjylland czy Brentford. To nie jest przypadek, bo nie ma przypadków. Po prostu pod wpływem emocji ludzie czasami zapominają, że nie można wyrzec się czegoś, w co się wierzy.
Ale żeby nie było tak smutno. Myślę, że to jest dobry czas dla młodych, ambitnych trenerów. Coraz więcej takich osób pojawia się na szczeblu centralnym, dostaje szansę. Środowisko też pomaga, choćby dobrym słowem w mediach społecznościowych.
Chcę podkreślić, że mam poczucie misji. Nie tylko walczę o swoje marzenia, cele, ale także o to, by w Polsce inni zobaczyli, że metryka nie jest najważniejszym kryterium wyboru. Jeśli Bayern Monachium w Lidze Mistrzów prowadzi 34-latek to najlepszy znak, że wiek nie determinuje tego, kiedy odniesiesz sukces. Jeżeli w Polsce zrozumiemy, że wiek nie jest kompetencją, a może tylko sprawić, że ktoś ma mniej lub więcej doświadczenia, jeżeli zrozumiemy, jakie są kluczowe kompetencje, żeby być skutecznym jako trener – merytoryka, zarządzanie – to będzie dobrze.
Patrząc nawet na mnie: mam 35 lat, mam doświadczenie analityka, asystenta i pierwszego trenera z Ligi Mistrzów, Ligi Europy, Ekstraklasy, 1. ligi, 2. ligi, 3. ligi, z akademii, nawet z A Klasy. Są też tacy, którzy mają 50 lat i epizody na poziomie centralnym. Co nie znaczy, że nie mają określonych umiejętności. To kompetencje powinny być oceniane. Nie będę mówił, że trzeba dawać szanse młodym trenerom. Trzeba dawać szanse ludziom, którzy mają swój pomysł, bo to oni będą robili różnicę.
To może przybliżmy ludziom pomysł pana na grę Stali Rzeszów? Wiem, że punktem wyjścia jest ustawienie 4-3-1-2, przy czym „dziesiątka” pełni rolę bardziej podwieszonej dziewiątki, kogoś, kto wchodzi w pole karne.
Tak łatwe to nie będzie. Stal to trzeci zespół, w którym jestem pierwszym trenerem. Przychodzę z pewnym szkieletem, który mam w głowie. Wiem, jakie są najczęstsze mechanizmy obrony, nałożyłem na nie taką powtarzalność, która powinna dawać efekty. Wchodząc w każdy kolejny zespół, badając możliwości kadry, cechy zawodników, wyposażam ich w konkretne mechanizmy, które będą do nich dostosowane.
Puntem wyjścia zawsze jest pressing i wysoka obrona, bo jeśli w treningu zastosują nieustanną presję na piłce, to widzę, jakie są możliwości ofensywne danych piłkarzy. Jeśli wiem, że są one ograniczone, to wiem, że nie można zbliżać się stylem do Barcelony, tylko trzeba szukać czegoś bardziej bezpośredniego. Nie jestem niewolnikiem posiadania piłki, po prostu im lepsi są piłkarze, tym ładniej to wygląda. Jeśli widzę, że w tej matrycy wszyscy pasują idealnie, patrzę na to, jak czują się bez narzucania im automatyzmów. Czy w obiegu, czy w grze kombinacyjnej, czy wolą grać bezpośrednio. To jest klucz, wczucie się w emocje i najmocniejsze strony piłkarzy.
Mój pierwszy projekt, Lechia Tomaszów Mazowiecki, to było 4-4-2 w diamencie, z szeroko ustawionymi skrzydłowymi. Opieraliśmy się na grze bokami, mieliśmy dwie bardzo mobilne dziewiątki. Drugie podejście do Lechii to było schowanie skrzydłowych do środka i przeładowanie go, bo transfery, jakie zostały zrobione, dały więcej jakości jak na trzecią ligę, można było grać bardziej kombinacyjnie, wykorzystać mobilność bocznych obrońców. Wólczanka Wólka Pełkińska była z kolei jeszcze bardziej nastawiona na posiadanie piłki, bo liga była mocno wycofana. Szukaliśmy rozwiązań bardziej skomplikowanych. Miałem mocnych, jakościowych piłkarzy min. dzięki współpracy ze Stalą Rzeszów.
Styl determinowany jest też przez rywali. Na początku w Stali przeciwnicy nie podchodzili do nas z aż tak dużym respektem i mogłem wykorzystywać wcześniejsze automatyzmy. Było to łatwiejsze, bo idealnie dopasowane do charakterystyki moich piłkarzy. Ale fakt, że teraz przeciwnicy się zamknęli, nie oznacza, że to porzucimy. Będziemy się uczyli, jak te same mechanizmy wykorzystać w ograniczonym czasie i przestrzeni. Dlatego ciężko odpowiedzieć jednoznacznie na pytanie o styl i ideę. One cały czas muszą żyć i się rozwijać. I to nie jest tak, że nie chcę uchylić rąbka tajemnicy.
To mnie trochę bawi – gdy trenerzy nie chcą ujawniać swoich pomysłów, bo boją się, że zostaną przeczytani. Dzięki temu my możemy lepiej zrozumieć ich pracę, a skoro wierzą w swój pomysł, to czego się obawiać?
Ostatnio miałem taką sytuację – jeden z moich asystentów był prelegentem na kursie w Krakowie. Przedstawił wszystkie zasady dotyczące naszej finalizacji, fazy zdobywania bramek. Najwięcej pytań dostał o to, czy trener zgodził się na pokazanie tego. „Nie boicie się, że ktoś to rozczyta?” Powiedziałem, że będę się cieszył, gdy ktoś to rozczyta, bo dzięki temu wskaże mi, gdzie mamy słabości. Ostatnio Olimpia Elbląg bardzo fajnie zniwelowała nasze atuty i mamy kolejny bodziec do rozwoju. Piłkarze, widząc, że wszystko fajnie hulało, a my wprowadzamy nowe rzeczy, zaczynali myśleć, że kombinujemy i udziwniamy. A tamten mecz pokazał, że trzeba się rozwijać, bo gdy stoisz w miejscu, to ktoś cię wyprzedzi.
Moi piłkarze wiedzą, kto prawdopodobnie zagra w wyjściowym składzie często już nawet we wtorek. To też kwestia coachingu, bo widzę, jak zachowują się ci, którzy są przewidziani na ławkę. Czy walczą o swoje, czy rezygnują, bo nie dostali tego, co oczekują. Jeśli będę się zamykał, to znaczy, że nie jestem pewny siebie i się czegoś obawiam. Gdy się wystawiam, wiem, że muszę być czujny, a dzięki temu będę lepszy. Teraz mogę wiele rzeczy zrobić, te rzeczy mają inne konsekwencje, bo poziom tej ligi nie jest topowy.
To pokazał nasz mecz z Rakowem Częstochowa: dzielą nas lata pracy, żeby być w tym miejscu. Obserwuję ich od drugiej ligi, bardzo dobrze znam trenera Marka Papszuna i jego styl, ale mimo że tyle wiem, to nie wystarczyło, żeby go zatrzymać. Nawet gdy ktoś zadaje ci pytania dotyczące sposobu gry, sprawia, że masz kolejne refleksje o tym, co można ulepszyć. Tak też buduję sztab: nie chcę ludzi, którzy nauczyli się mojego sposobu myślenia, tylko takich, którzy go kwestionują, żeby wskazywali mi jego słabe punkty. Jeśli mam jakieś niesnaski ze sztabem to wtedy, gdy pójdą na łatwiznę i powiedzą, że wszystko jest super, zamiast coś konstruktywnie podważyć.
A doświadczeni piłkarze, którzy przyszli do Stali Rzeszów, mają takie samo podejście do nauki nowych rzeczy, jak ci młodzi? Podejrzewam, że młodzieży jest łatwiej: widzą fajny pomysł, mogą pomyśleć, że to im pomoże w przyszłości. Z kolei piłkarze typu Bartłomiej Poczobut, Patryk Małecki, Paweł Oleksy, mogą mieć zupełnie inne przemyślenia.
Większość piłkarzy została dobrana nie tylko ze względu na cechy piłkarskie, ale też ze względu na osobowość. I to osoby, które umieją wyrazić swoje zdanie i podzielić się przemyśleniami. Do tego, każdy ma swoją rolę. Dla przykładu: Jestem chyba pierwszym trenerem, który wystawił Patryka Małeckiego w środku, na „dziesiątce”. To nie jest sztywno przypisana rola, ale bardzo dobrze funkcjonuje, więc musimy dawać mu kolejne narzędzia. On jak mało kto jest szczery.
Wiemy, jak to się czasami kończyło.
To mnie cieszyło i chcę to mocno podkreślić. Jeśli ja go czegoś nauczę, wpoję mu dwa-trzy schematy, które okażą się skuteczne, ale on się z nimi męczy, to pytanie: czy to sukces? Może bieżący. A jeśli ja zobaczę, co ma najlepszego i będę wystawiał go tak, żeby mógł wyrazić siebie, to będzie to sukces trwały. On nie będzie miał poczucia, że robi coś, co go ogranicza, tylko że robi coś, co go rozwija. I w ten sposób drużyna będzie się rozwijać.
Wracając do szczerości – on za nią cierpiał. Wszyscy go znają, bo był szczery, reagował emocjonalnie. Coś, co było jego cechą rozpoznawczą, stało się jego przekleństwem, bo ludzie zaczęli go oceniać. „Nie można się tak zachowywać”. A ja pytam: dlaczego nie można być szczerym?
No, ale w niektórych przypadkach to akurat faktycznie nie można było się tak zachować.
To kwestia tego, gdzie była przyczyna. Jeśli powiedziałbym mu, że jest super, a za plecami mówił, że Małecki nie ogarnia i trzeba coś z nim zrobić, posadziłbym go na ławce, to poczułby się oszukany i zachowałby się szczerze. Może nie potrafił przyjść i zapytać na spokojnie, czemu tak było, bo nie pozwoliły mu na to emocje, ale to oznacza, że był sobą. A jeśli powiem mu wprost, że zagrał piach i muszę coś zmienić, to nadal będzie zły, ale wiem, że, zaakceptuje moją decyzję i będzie starał się na treningach udowodnić, że się pomyliłem. Dlatego zależy mi na tym, żeby nie udawał, bo na tym się kiedyś sparzył.
Nie chcę nikomu zakładać łańcucha, chcę sprawdzać, kto i w czym czuje się komfortowo. To samo jest ze mną: jeśli ktoś przyszedłby i powiedział mi, jak mam grać, to powiedziałbym mu, żeby może sam poprowadził zespół. Nieważne czy byłby to właściciel, czy prezes. Oczywiście – jak mało kto – mają pełne prawo mnie oceniać, ale to oni pozwolili mi być sobą i jeśli chcą wiedzieć, czemu jest tak, a nie inaczej, to wiedzą, że wszystkie moje ruchy mogę wytłumaczyć, bo są logiczne.
Bardzo trafnie określił to Bartosz Wolski à propos nowych członków zespołu. W wywiadzie został zapytany o to dlaczego w tak krótkim czasie wszyscy wyglądają jakby grali ze sobą bardzo długo. Odpowiedział mniej więcej: drużyna funkcjonuje dobrze i dlatego jest taka atmosfera, bo każdy w drużynie może grać tak, jak chce i czuje się najlepiej, a nie tak, jak ktoś im narzuca.
ROBERTO DE ZERBI. TRENERSKI TALENT NOWEGO POKOLENIA
Skąd pan bierze inspiracje? Pańska droga przypomina mi trochę Roberto de Zerbiego. Nie mówię o sposobie gry, ale on zaczynał w trzeciej lidze, ucząc piłkarzy odważnej gry, innej niż w pozostałych klubach. Tym się wyróżnił.
Nie mam jednego idola, na którym bym się wzorował. Dużo wynika z faktu, że nie oglądałem piłki na różnych poziomach po to, żeby podpatrywać czyjeś idee, tylko po to, żeby zrozumieć, dlaczego ktoś jest skuteczny. Jeżeli inspirowałem się Simeone, to dlatego, że zastanawiałem się, co sprawiło, że jest skuteczny. Tak samo było z Guardiolą, Kloppem. Czytałem o nich książki, patrzyłem, jakie ma relacje z piłkarzami, jak się zachowuje. Szukałem tylko i wyłącznie dobrych cech, tak samo było z trenerami, u których byłem asystentem. Nie oceniałem ich po nazwisku, bo każdy ma jakąś opinię.
Największym błędem, jaki popełniałem, było zbyt szybkie ocenianie. Teraz wiem, że od każdego możesz się czegoś nauczyć, jeśli szukasz dobra. Wiedząc, dlaczego ktoś był w swoim primie, wiedziałem, że coś musi mnie wyróżniać i myślę, że wyróżnia mnie odwaga. Może bardziej inspirują mnie ludzie spoza piłki, bo nie muszę patrzeć na nich z myślą „o, to jest fajne, to sobie skopiuję”.
A jak pan zaczynał? Do Legii Warszawa trafił pan dosłownie z ulicy.
Długa i nudna historia, ale ją streszczę. Byłem trenerem w Strzelcu Frysztak. A-klasa. Chciałem się po prostu przekonać, czy to zawód, który chcę uprawiać. Okazało się, że tak, więc zacząłem się zastanawia, gdzie mogę iść do przodu. Spakowałem się, rzuciłem trzy etaty i wyjechałem do Warszawy z celem: praca w Legii. I dostałem się tam w zasadzie przez otwartą furtkę. Na meczu sparingowym Legia – Pilica Białobrzegi jeden z ochroniarzy chyba poszedł na zmianę i razem ze znajomym wskoczyliśmy na boisko, zamiast oglądać mecz zza siatki.
Potem zamknęli boisko, a my tam zostaliśmy, oglądaliśmy treningi dzieciaków, młodzieży. Prowadził je jeden z moich idoli z dzieciństwa, Tomek Sokołowski i nieśmiało zapytałem, czy przypadkiem nie szukają kogoś do pracy. Jego asystent, Arek Białostocki, powiedział mi, że w sumie to szukają, bo otwierają program staży. Dzień później, po rozmowie kwalifikacyjnej, dostałem się na ten staż. W tym samym czasie otworzyła się szkółka Barcelony, gdzie też się dostałem. Od razu powiedziałem im, że moim marzeniem jest praca w Legii Warszawa i czy nie będzie problemem, kiedy tam odejdą. Stwierdzili, że nie ma problemu i… tak to się potoczyło.
Kolejne awanse, szczebelki. Dostałem propozycję pracy w pierwszym zespole. Za pierwszym podejściem ucinałem taki temat, bo myślałem sobie: analityk? Nie będę gościem od komputerów, jestem trenerem. Ale wtedy w zasadzie musiałem podjąć taką decyzję, ale… nie żałowałem. Liga Mistrzów, trzech kolejnych trenerów, możliwość poznania piłkarzy, tego co myślą, co chcą. Wiadomo, że w Legii jest wiele różnych wpływów, dużo osób, które chcą, żeby to funkcjonowało po ich myśli. Byłem tam rok, ale to i tak dużo, bo to jednak praca przed komputerem, a to ma sens wtedy, kiedy ktoś ma spójną wizję z tobą. Chciałem spróbować czegoś swojego, to mnie nie zadowalało.
Wiele osób pewnie chciałoby się zatrzymać na takim szczycie.
Tak, ale mnie to nie zbliżało do celu. Patrząc na kurs UEFA Pro, na bycie kandydatem na trenera, to… ten okres nie był wartościowy, bo nie wliczał się jako doświadczenie. Dariusz Pasieka powiedział mi, że liczy się bycie pierwszym trenerem albo asystentem, więc nie miałem wątpliwości, że muszę na to postawić. Stąd późniejsze wojaże: Górnik Łęczna, Chojniczanka Chojnice, praca w trzeciej lidze, rewelacyjny okres współpracy z trenerem Jackiem Zielińskim. On ukierunkował mnie jednym zdaniem. Po jednym z moich pomysłów co do stałych fragmentów gry powiedział mi wprost: Daniel, nie do końca to widzę, nie jestem przekonany, ale wyjdziemy na boisko, spróbujemy i wtedy zadecydujemy.
To pokazało mi, że nawet jeśli nie był czegoś pewny, nie kasował pomysłów. Nie chciał iść w bezpieczne, mimo że ma spore doświadczenie. A przecież nie byliśmy wtedy w takim położeniu, żeby ryzykować, bo trzeba było Arkę ratować. Mimo że nie miał idealnych warunków, pracował rzetelnie, był odważny i to otworzyło mi oczy w kwestii zarządzania sztabem. Że pierwszy trener to nie jest ktoś, kto wyznacza pracę co do linijki.
Ok, ale najważniejsze: czy ten stały fragment zadziałał?
Chyba go wtedy nie zrobiliśmy, bo przeciwnik ustawił się inaczej. Ale teraz to nie ma dla mnie znaczenia, nawet gdyby wpadła bramka. Chodziło o to, jaki ślad to zostawiło we mnie.
Czy to, że wielu trenerów, którzy są obecni na szczeblu centralnym, wywodzi się z Legii, jest efektem tego, że to idealne miejsce, żeby się czegoś nauczyć jako szkoleniowiec, czy po prostu jako jeden z topowych klubów siłą rzeczy przyciąga najzdolniejszych trenerów?
Drogi są różne. Przygotowując się teraz do stażu, szukam miejsca, w którym nie ma wszystkiego. W Legii czasami może być dużo rzeczy, które są idealne – teraz po otwarciu ośrodka ciężko sobie wyobrazić jakieś niedociągnięcia organizacyjne. W momencie, w którym masz wszystko wyłożone na tacy, ciężko o stymulację do rozwoju. Pracując w A-klasie, trzeciej lidze, gdy byłem asystentem, analitykiem, trenerem przygotowania motorycznego, trenerem mentalnym i greenkeeperem w jednym, wiedziałem, że mogę narzekać, że czegoś nie ma, albo zakasać rękawy i coś zrobić samemu.
Mieliśmy taką sytuację, że przyjeżdżał dostawca z wodą i nie mówiłem, żeby młodzi poszli ją rozładować. Złapałem dwie zgrzewki, postawiłem na miejscu. Jeden ze starszych piłkarzy to zobaczył, wziął kolejne dwie, reszta podłapała, też zaczęła to robić i w pewnym momencie każdy ustawiał się co dwa schodki i w cztery minuty dostawczak był rozpakowany. To było naturalne, każdy czuł, że to dla nas, to nam potrzebne, więc trzeba to zrobić. Gdy pokaże się, że szefowi czy liderowi korona z głowy nie spadnie, to potem, kiedy trzeba wrócić w ostatniej minucie do kontry, nikt nie będzie się zastanawiał co robić, tylko wróci, bo wie, że tacy jesteśmy. Możemy na siebie liczyć.
Dariusz Banasik powiedział mi kiedyś, że najważniejsze dla niego było wydostanie się z Radomiakiem z drugiej ligi, bo ta liga zabija kreatywność. Nawet jeśli chcesz grać w piłkę, to demotywujesz się, gdy widzisz, że prostą grą, murowaniem, rywale zabierają ci punkty.
Teraz mówimy o adaptacji do ligi. Możesz mieć swój styl, fajną filozofię, mechanizmy, a przychodzi mecz, w którym na dziewięciu przeciwników czterech gra totalnie inaczej niż w poprzednich spotkaniach. To jest trudne, to jest wyzwanie. Zgadzam się z tym: druga liga jest o tyle trudna, że to poziom centralny, przedsionek piłki profesjonalnej. Tu się walczy o życie, reguły gry są bardziej chaotyczne. Trudniej się przygotować do przeciwnika, bo możesz się spodziewać wszystkiego i niczego.
W pierwszej lidze nawet jeśli to nie są filozofie wyszukane, to pewne rzeczy są powtarzalne. Każdy ma dwie, trzy rzeczy, które na pewno będą występować, bez względu na przeciwnika. W trzeciej lidze paradoksalnie też było łatwiej, bo wszystkie drużyny miały jakieś dwa schematy, sposób obrony. Zbytnio nie kombinowali, ale wiedziałeś, czego mniej więcej możesz się spodziewać, strategia gry była bardziej przewidywalna.
To może być irytujące dla piłkarzy, którzy czują, że są zbyt dobrzy na ten poziom, widzą to i się zniechęcają.
Zawsze powtarzam, że jeżeli jesteśmy tutaj, to na to zasługujemy. Jeżeli będziemy na tyle dobrzy, żeby się stąd wydostać, to to zrobimy. Nie możemy narzekać, że jesteśmy w miejscu, w którym powinniśmy być. Mieliśmy ostatnio mecz z Wisłą Puławy, w którym moi piłkarze mieli duże zastrzeżenia do pracy sędziów. Zadałem im proste pytanie: jaki masz na to wpływ? Cofniesz tę sytuację? Nie ma szans. Musimy być ponad tym, ale nie w takim sensie, że jesteśmy gwiazdeczkami. Musimy pokazać, dlaczego wyrastamy. Nie rozmawiamy. Ktoś się pomyli, ok, będzie kolejna sytuacja. Strzeliliśmy sobie sami bramkę, a potem straciliśmy 45 minut na gadanie, zamiast się skupić na robocie.
To był nasz błąd. Ktoś powie, że sędziowie byli fatalni, ale nie mieliśmy na nich wpływu, mieliśmy wpływ na swoje zachowanie, dlatego nie będę oceniał pracy sędziów. Tak się pokazuje wyższość – jesteś konsekwentny, nawet czynniki zewnętrzne nie mogą być wymówką, trzeba szukać rozwiązań.
Ale wiele osób mówi, że Stal Rzeszów ma najlepszy skład w lidze, że jesteście półkę wyżej, macie większe możliwości.
Cieszę się, bo to wartościowe doświadczenie dla nas: jak dominować, jak spełnić oczekiwania? Nie każdy z naszych piłkarzy był w takiej roli. Mnie jest łatwiej rozwijać zespół, rozmawiałem już z dwoma zawodnikami, którzy chcą zejść z wyższego poziomu, bo wiedzą, jak gramy, jak pracujemy. Chcą grać w zespole, który dominuje, bo zawsze grali o utrzymanie, liczyli na cud, stały fragment gry. Wiem, że gdy ktoś tak myśli, to jest kozakiem. Bo chce gry pod ciśnieniem, żeby zrealizować swoje ambicje, a nie tylko przetrwać i dobrze zarabiać.
Gdy ktoś schodzi z wyższej ligi, to pierwsza myśl zwykle jest taka, że albo był za słaby, albo zaoferowali mu większe pieniądze.
Ci, którzy do nas przyszli z wyższej ligi – czy Andreja Prokić, czy Patryk Małecki – świadomie wybrali swoją drogę. Z „Małym” rozmawiałem od kwietnia tamtego roku, był na meczu. Z Krzyśkiem Danielewiczem rozmawialiśmy od roku, wtedy wiedziałem, że mam dużo ludzi, nie będziemy robić transferów w pierwszym okienku. Nigdy nie miałem sytuacji, w której na wstępie ja czy Jarek Fojut rozmawialiśmy z zawodnikami o pieniądzach, czy kontrakcie. Jeden z nich powiedział nawet wprost, że swoje zarobił i chce przyjść do nas, żeby grać w piłkę, a nie tylko się kopać, żeby się utrzymać.
A jak się panu współpracuje z Jarosławem Fojutem? On też uchodzi za osobę ze świeżym pomysłem i spojrzeniem na polską piłkę. Udowodnił to choćby swoim wpisem po zajściu z kibicami z poprzedniego sezonu.
Fatalnie. Jarek się nie nadaje! (śmiech)
To tytuł już mamy.
To byłoby fajne. Ogółem to obiecał, że zwolni mnie po pierwszej porażce i śmieję się, że jest niekonsekwentny, bo powinien mnie wywalić po Puławach.
Ale to ciekawa sytuacja – dopiero co był pana podopiecznym, teraz jest przełożonym.
Dzięki temu ta relacja jest bardzo dobra. To, jak go traktowałem jak piłkarza, gdy byłem jego trenerem i to, jakie relacje mamy teraz, pokazuje, że nic się nie zmieniło. Poza tym, że teraz są one jeszcze bardziej zażyłe, bo wiemy, że słowa, które wypowiadamy, nie muszą być jakoś interpretowane. Nie bawimy się w gierki, mówimy prosto w twarz. Robimy wszystko, żeby siebie jakoś zaskoczyć, ale najważniejsze jest to, że Jarek wiedział, jak pracuje, jak reaguje w sytuacjach stresowych czy kryzysowych. Prawdopodobnie widział wiele takich momentów w swojej karierze i pamiętał, jak zachowywali się inni. Może dlatego miał pewność, że jestem właściwą osobą we właściwy miejscu. Pewnie też wiedział, że tak trudnych momentów, jak w poprzednim sezonie, nie będzie; wiedział, czego potrzebuję do sukcesu, bo on to samo dostaje od naszego prezesa. Wzajemnie możemy się napędzać, żeby iść do przodu.
Marek Papszun po meczu Pucharu Polski powiedział, że jego zdaniem ten projekt wypali. Wszyscy oczekują awansu, pan też mówił, że taki jest cel. A co, jeśli się nie uda i zostaniecie w tym samym miejscu? Nie ma takiej obawy?
Cały mój życiorys to pokazywanie, że się niczego nie boję. Poczyniliśmy takie kroki, żeby osiągnąć ten cel, że pozostaje tylko kwestia tego, czy w tym wytrwamy. Jeśli będziemy konsekwentni w naszej filozofii, to go osiągniemy. Jeśli chodzi o kwestie zawodowe, bez obaw mówię: nie dopuszczam innego scenariusza niż awans. Po to tu wszyscy jesteśmy.
ROZMAWIAŁ SZYMON JANCZYK
fot. Newspix