Reklama

­Najważniejsza kolejka sezonu? W La Liga faworyci zagrają ze sobą

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

08 maja 2021, 13:40 • 11 min czytania 3 komentarze

Na takie weekendy się czeka. Już dziś Barcelona podejmie Atlético, a jutro Real zmierzy się z Sevillą. Wszystkie te cztery zespoły nadal liczą się w walce o mistrzostwo Hiszpanii. I choć po tej kolejce każdemu z nich zostaną jeszcze trzy kolejne mecze, może okazać się, że to ona będzie w rozgrywce o tytuł najważniejsza. Każdy z zespołów ma swoje atuty i swoje problemy. Każdy scenariusz jest możliwy. Co więc może stać się w Hiszpanii dziś oraz jutro i jak wpłynie to na kolejne tygodnie?

­Najważniejsza kolejka sezonu? W La Liga faworyci zagrają ze sobą

Na zero z tyłu

Od lat nie było w La Liga tak zaciętego sezonu. Na cztery kolejki przed końcem lidera i ekipę z czwartego miejsca dzieli ledwie sześć punktów, a i to wyłącznie dlatego, że Sevilla przegrała w poprzedniej kolejce z Athletikiem. Tym samym prawdopodobnie straciła szanse na mistrzostwo, choć w Andaluzji nikt nie ma zamiaru z niego rezygnować już teraz. Wręcz przeciwnie, walczyć będą do końca.

Doskonałą pracę wykonał tam w tym sezonie Julen Lopetegui. Były selekcjoner kadry Hiszpanii i (krótko) trener Realu Madryt po raz kolejny udowodnił, że na swoim fachu zna się bardzo dobrze. W lidze zdominowanej przez dwie ekipy, z podgryzającym je co jakiś czas Atlético, potrafił stworzyć zespół, który do niemal samego końca sezonu ma szanse na zdobycie tytułu. Sevilla stała się drużyną regularną, zdolną punktować na świetnym poziomie.

I tylko ta skuteczność…

Tak naprawdę to ona decyduje o tym, że podopieczni Lopeteguiego nie są w tej chwili realnymi kandydatami do mistrzostwa. Z Athletikiem grali świetny mecz, ale nie byli w stanie strzelić gola, a w końcówce stracili jednego po kontrze. I zamiast trzech punktów zostało im okrągłe zero. 49 zdobytych bramek to jak, na zespół z czołowej czwórki, niewiele. Sevilla niewiele też jednak tych bramek traci – pod tym względem jest druga w lidze. I to właśnie defensywa zapewnia jej tak wysokie miejsce. Nic dziwnego, że Jules Kounde stał się już obiektem zainteresowania niemal wszystkich czołowych klubów Europy.

Reklama

To martwić może Real Madryt. Królewscy na skuteczność taką jak w czasach Cristiano Ronaldo nie narzekają. Ich gra w ataku w ogromnej mierze opiera się na postawie Karima Benzemy. Francuz odpowiada bowiem za połowę zdobytych przez Real bramek w lidze (21 goli i 8 asyst). Jeśli on nie ma swojego dnia, nie ma go też Real. W dodatku wyraźnie widać, że w szeregi zespołu nie tyle się wkrada, co wygodnie rozsiadło się w fotelu przemęczenie spowodowane i meczami, i kontuzjami, których w drużynie było już niemal 60. Nawet teraz niedostępni są Lucas Vazquez, Sergio Ramos czy Dani Carvajal.

Zinédine Zidane i tak czyni w tym sezonie cuda. Momentami musiał sięgać po zawodników z Castilli (zresztą, patrząc na postawę Antonio Blanco, Real może na tym nieźle wyjść) by załatać wszystkie luki. Momentami ustawiał zawodników na zupełnie nowych dla nich pozycjach. Gdyby grał w szachy, wyglądałoby to mniej więcej tak, że wieżę miałby na miejscu piona, oba konie i trzy pionki jeszcze przed początkiem partii ustawił poza szachownicą, a królową mógł się ruszać maksymalnie o dwa pola w każdym kierunku. Takie ma ograniczenia.

Dwumecz z Chelsea widocznie obnażył wszystkie problemy Realu, ale w lidze Królewscy nadal liczą się w walce o tytuł i są w stanie dobrze punktować. Choć skuteczność, jak już wspomniano, do ich mocnych stron nie należy. W ostatnich pięciu meczach zaliczyli dwa remisy 0:0 i to z rywalami raczej z dużo niższej półki – Getafe i Betisem. Z drugiej strony w tym samym okresie potrafili pokonać 2:1 Barcelonę i to jedyny gol, jaki w tych spotkaniach stracili – to oni właśnie wyprzedzają Sevillę w klasyfikacji najlepszych linii defensywnych.

Jutro w Madrycie zobaczymy więc starcie dwóch ekip, które doskonale bronią, ale z przodu bywa różnie. Ich wielki atut? Będą dokładnie wiedzieć, co stało się w meczu Barcelony z Atlético. Jeśli tylko nie wygrają w nim Los Rojiblancos, to Real powalczy o fotel lidera, a Sevilla – zmniejszenie strat do rywali.

Jak siedem lat temu?

Diego Simeone w lidze z Dumą Katalonii z zasady nie punktuje zbyt dobrze. W kluczowych spotkaniach potrafi jednak ustawić Atlético tak, że jego piłkarze stają na wysokości zadania. Tak było choćby w sezonie 13/14, gdy Los Rojiblancos udowodnili, że potrafią wznieść się na poziom Realu i Barcelony. Wielu pamięta dziś głównie przegrany przez Atleti finał Ligi Mistrzów, ale to właśnie w lidze działy się ważniejsze rzeczy.

Bo wiecie, format Ligi Mistrzów zakłada, że niespodzianki mogą się zdarzać. Tak jak w ostatnich latach Tottenham doszedł do finału, tak jak w półfinale były Ajax czy Monaco, tak i Atlético w finale było do zaakceptowania. Przerwanie jednak trwającego dekadę duopolu w sytuacji, gdy wydawało się, że jeszcze długo to nie nastąpi, było czymś naprawdę wielkim. W dodatku ekipa z Madrytu zrobiła to w swoim stylu. Grali twardo, nieustępliwie, opierali się na defensywie, ale to właśnie taki styl był skuteczny. Gdy w ostatniej kolejce mierzyli się z samą Barceloną, której wygrana dałaby mistrzostwo, zaprezentowali to najlepiej.

Reklama

Ten sukces przeszedł do historii. Pokazał, że Real i Barcelonę da się pokonać nawet na dystansie 38 kolejek. Kolejne lata to jednak dla Diego Simeone spory wyrzut sumienia. Atleti nie tylko nie było w stanie raz jeszcze zawalczyć o mistrzostwo, ale wręcz na powrót pozwoliło dwójce największych rywali odskoczyć. I można by tu powiedzieć: „no cóż, pewnie tak musiało być”, gdyby nie to, że Rojiblancos odjechali pozostałym ekipom, gdy chodzi o poziom finansowy. Nie wskoczyli co prawda na półkę Realu i Barcy, ale znacznie się do niej zbliżyli. Stać ich było na wielkie transfery, stać też na to, by opłacać najdroższego trenera świata.

A na tytuły już nie.

Gdy zimą Real i Barcelona gubiły punkty, a Atlético regularnie wygrywało, wydawało się, że kwestia mistrzostwa jest rozstrzygnięta. Coś jednak w maszynce Simeone się zacięło. Zresztą już wcześniej działała ona momentami tylko dzięki sporej dawce szczęścia. Tego ma zresztą trochę do dziś – przecież Atleti nie byłoby już liderem, gdyby Fidel z Elche nie zmarnował karnego w doliczonym czasie gry. Za sprawą samego szczęścia nie da się jednak prowadzić w lidze po 34 kolejkach.

Przez długi czas wszystko w Atlético funkcjonowało znakomicie. Jan Oblak bronił genialnie, jak to on. Defensywa nie dopuszczała rywali do wielu sytuacji strzeleckich. W ofensywie genialnie w sezon wszedł Luis Suarez, sprowadzony z Barcelony, a Marcos Llorente wyrósł na jednego z najlepszych pomocników ligi. Generalnie – w meczach ligowych trudno było wskazać słabe strony Atleti. Ekipie Simeone udało się nawet wreszcie pokonać w lidze Barcelonę, choć jej piłkarze bardzo w tym pomogli. Wszystko szło w kierunku mistrzostwa. Wszystko.

Dziś już jednak nic w tej kwestii nie jest oczywiste. I mecz z Barceloną będzie dla Los Rojiblancos kluczowy. Jeśli wygrają, ich sytuacja będzie naprawdę dobra. Zachowają co najmniej dwa punkty przewagi nad Realem, nad Barceloną będą mieli ich pięć, a do końca sezonu w terminarzu mecze z Realem Sociedad i Osasuną u siebie oraz wyjazd do Valladolid. A to taki zestaw, przy którym można myśleć o komplecie punktów.

Barcelona tanio skóry jednak nie sprzeda. Jej główny atut? Przede wszystkim Leo Messi. Argentyńczyk od dłuższego czasu znów jest prawdziwym liderem drużyny. To on kreuje jej grę, on strzela bramki (prawdopodobnie po raz kolejny zostanie królem strzelców ligi), on też dogrywa partnerom, by ci wpakowali piłkę do siatki. W tym Antoine’owi Griezmannowi. Francuz po długim okresie, gdy grał wprost beznadziejnie, wreszcie odżył. Nie jest jeszcze piłkarzem takiej klasy, jakim bywał w przeszłości, ale prezentuje się dobrze i, co ważne, stał się skuteczny.

Problem Barcelony brutalnie obnażyła za to Granada, która pokonała zespół Koemana dwie kolejki temu. Wystarczyły jej wówczas dwa błędy w defensywie rywali, by wykreować sobie dwie sytuacje i dwukrotnie wpakować piłkę do siatki. Dużo tych dwójek, co? To napiszmy o trójce – Barca straciła wówczas trzy punkty, które dziś dałyby jej pozycję lidera i pole position w wyścigu o mistrzostwo. A tak nie dość, że ogląda plecy Atlético, to jeszcze Realu Madryt. Defensywa Dumy Katalonii miewa momenty, w których po prostu zasypia i pozwala rywalom się rozpędzić. Jeśli zrobi to też dziś, może skończyć się to dla niej tragicznie.

Siedem lat temu Barca i Atleti spotkały się w ostatniej kolejce, grając o mistrzostwo i wiedząc, że w tej walce liczą się tylko one, bo Real odpadł wcześniej. W tym sezonie rywalizują na cztery kolejki przed końcem, ale może okazać się, że waga spotkania jest dokładnie taka sama – to może być mecz, który zadecyduje o mistrzostwie Hiszpanii.

Choć w tym roku naprawdę trudno cokolwiek przewidzieć.

Nowe Tamudazo?

Ostatnim tak zaciętym sezonem był prawdopodobnie ten sprzed 14 lat. To liga, która przeszła do historii hiszpańskiej piłki właściwie od razu po ostatnim gwizdku sędziego, jaki w niej rozbrzmiał. Real z Fabio Capello na ławce zasłynął wtedy fantastycznymi remontadami, wielokrotnie odrabiając straty na przestrzeni pojedynczych meczów. Barcelona Franka Riykaarda – po genialnym sezonie 2005/06 – wróciła za to na ziemię. I choć w pewnym momencie miała niezłą przewagę w tabeli, to zaczęła gubić punkty, a Królewscy się zbliżali.

W to wszystko wmieszane były jednak jeszcze Sevilla i Valencia. Po 34 kolejkach różnica między najlepszą czwórką była nawet mniejsza niż w tym roku – wynosiła ledwie cztery punkty! Valencia finalnie odpadła z rywalizacji dwie kolejki później, gdy przegrała z Villarrealem. Sevilla swoją szansę miała do ostatniej serii gier. Wtedy jednak rywale zgodnie wygrali, a ona sama uległa w starciu z… Villarrealem. I mogła tylko żałować, że nie wykorzystała okazji, która nadarzyła się w 37. kolejce.

To wtedy cała czołowa trójka zgodnie zremisowała. Sevilla 0:0 z Mallorcą, Real 2:2 z Saragossą, a Barcelona taki sam wynik zanotowała w starciu z Espanyolem. Jeśli interesujecie się La Ligą, musicie znać to wydarzenie. Ma bowiem swoją własną nazwę – Tamudazo. Wzięła się ona od nazwiska Raula Tamudo, który dwukrotnie pokonał wówczas Victora Valdesa. Drugą bramkę – na wagę remisu – zdobył w 89. minucie. Dosłownie chwilę wcześniej na innym stadionie punkt Królewskim uratował Ruud van Nistelrooy, król strzelców tamtego sezonu.

Real pozostał więc liderem, a w ostatniej kolejce pokonał (choć znów zaczął od straty bramki) Mallorcę. Tym samym zdobył mistrzostwo, choć zgromadził tyle samo punktów co Barcelona. Wygrał jednak w bezpośrednich starciach.

Aktualnie w tabeli La Ligi Real i Barcelona znów mają tyle samo punktów. Aktualnie w grze nadal są cztery zespoły, choć wydaje się, że to trzy z nich będą walczyć o to, w czyje ręce trafi puchar za mistrzostwo Hiszpanii. Zmieniło się właściwie jedno – zamiast Valencii w tej walce bierze udział Atlético. La Liga, którą jeszcze niedawno nazywano „ligą dwóch drużyn”, przez co uznawano ją za nudną, w tym sezonie pokazuje, że może być szalenie interesująca do ostatnich kolejek.

La Liga tabela

A przecież niewykluczone, że będzie jeszcze lepiej. Każda ze wspomnianych czterech ekip ma na swej drodze jeszcze jakąś przeszkodę, ostatni płotek do pokonania przed wbiegnięciem na metę. Płotek, o który można choćby delikatnie zahaczyć stopą i paść na twarz, tracąc pierwsze miejsce. Atlético zagra z Realem Sociedad, Barcelona podejmie u siebie Celtę, która wiele razy – choć głównie na wyjeźdze – była jej przekleństwem, Real pojedzie do Bilbao zagrać z Athletikiem i przywita w Madrycie Villarreal, a Sevilla z tym samym Villarrealem zagra kolejkę wcześniej na wyjeździe.

Zresztą, to taki sezon, że każdego należy się obawiać. Barca dopiero co uległa Granadzie, Real tracił punkty z Getafe i Betisem, Atlético i Sevilla zgodnie ulegały zwykle słabo prezentującemu się Athleticowi. Powtórki z Tamudazo nie będzie, bo nie czekają nas po drodze żadne derby, niosące dodatkowy ładunek emocjonalny. Niewykluczone jednak, że stanie się coś podobnego. Jeden gol, choćby przypadkowy, strzelony w którymś z meczów, może kompletnie zmienić obraz całego sezonu.

A La Liga w tym sezonie naprawdę stała się wyrównana. Nawet ekipy z tyłu stawki sprawiają problemy faworytom. To już nie czasy Mourinho i Guardioli, nikt nie odskakuje od reszty, zdobywając 100 punktów i strzelając jeszcze więcej bramek. To zupełnie inna epoka, w której o mistrzostwo rywalizuje więcej ekip i nikt już się Realu, Barcelony czy Atlético nie boi.

Dlatego, choć niesamowicie emocjonująca, to ta kolejka wcale nie musi o mistrzostwie decydować. Emocje będą trwać do końca. Co nie zmienia faktu, że dzisiejszy i jutrzejszy mecz będą po prostu cholernie ważne.

Czy nastąpi czas pożegnań?

To chyba ostatnia kwestia, o jakiej warto tu napomknąć. Hiszpańska prasa plotkuje, że Joan Laporta nie jest przekonany do pozostawienia na stanowisku Ronalda Koemana. Całkiem możliwe, że Holender w lidze gra o swoje stanowisko. Inna sprawa, że w tym sezonie i tak pokazał się z naprawdę dobrej strony – wprowadził do składu sporo młodzieży, odbudował Griezmanna, zdobył Puchar Króla i nadal walczy o ligowy tytuł. A to wszystko bez transferów, jakich oczekiwał.

Słowo Laporty w Barcelonie jest jednak prawem. I jeśli on uzna, że z Koemana nie jest zadowolony, to zapewne faktycznie się go pozbędzie. Nie tylko Holender może jednak rozstać się z zespołem. Mówi się w Hiszpanii też o tym, że bardzo zmęczony i podirytowany jest Zinédine Zidane. Nie chodzi tu zresztą wcale o wyniki – półfinał Ligi Mistrzów i tak był rezultatem ponad stan – ale o całą sytuację kadrową, kolejne kontuzje, urazy i wynikające z nich problemy.

To da się zrozumieć. Zizou w tym sezonie musiał główkować tak, jak jeszcze nigdy w całej swej trenerskiej karierze, a pokazał już, że potrafi odejść na własnych warunkach, jeśli uzna, że to odpowiedni moment. Powtórka po tym sezonie nikogo by więc zapewne przesadnie nie zdziwiła. Tytuł mistrzowski stałby się z kolei dobrym podsumowaniem jego pracy, tym bardziej, że byłby to pierwszy od sezonu 2007/08 moment, gdy Real najlepszy w lidze jest przez dwa lata z rzędu. Trochę czasu minęło.

Nie zapowiada się za to, by z Atlético miał pożegnać się Diego Simeone, a w Sevilli na pewno nikt nie myśli o rozstaniu z Lopeteguim. Nikt też już dłużej nie spodziewa się, by Leo Messi miał gdzieś odejść i wydaje się, że zostanie w Katalonii na kolejny rok. Pytanie brzmi: czy któryś z nich będzie miał okazję bronić mistrzostwa?

Jak mówi Zinédine Zidane: „zostały cztery finały”. Dla każdej z tych ekip. Ale te, które rozegrane zostaną w ten weekend, wydają się być największej wagi.

SEBASTIAN WARZECHA

Fot. Newspix

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Hiszpania

Komentarze

3 komentarze

Loading...