Jan Oblak jest najlepszym bramkarzem na świecie. Z tą tezą można się kłócić, ale nie można nie wziąć jej pod rozwagę. Słoweniec chroni dostępu do bramki Atlético od lat i ani na moment nie schodzi poniżej poziomu, który powoduje, że można o nim pisać jako najlepszym. A swoją przygodę z piłką zaczynał, oglądając ojca, grającego w niższych słoweńskich ligach. Nie miał idoli, chciał po prostu być jak tata. Okazało się, że wyrósł znacznie ponad niego. Dziś znów może okazać się bohaterem Atleti w Lidze Mistrzów.
Rekordzista, który wciąż bywa niedoceniany
Rola bramkarza jest niewdzięczna. Wszyscy to wiedzą. Wystarczy jeden głupi błąd i mogą ci go wypominać całą karierę. A gdy zanotujesz sto świetnych interwencji, rzadko zapamięta się jakąś na dłużej. Jan Oblak jest idealnym przykładem na poparcie drugiego z tych stwierdzeń. Słoweniec w bramce niemal się nie myli, tak naprawdę co mecz ratując Atlético co najmniej kilkukrotnie.
Jego statystyki są genialne. W 2019 roku pobił klubowy rekord czystych kont w lidze, gdy zanotował 96. z nich w starciu z Villarrealem. W kolejnym roku dobił do setki po tym, jak Atleti 5:0 pokonało Osasunę. Dodajmy, że zrobił to niesamowicie szybko, bo potrzebował na to ledwie 182 ligowych spotkań – nikt w historii Primera División nie był szybszy, drugi Miguel Reina osiągnął to w 222 meczach. Przy okazji Słoweniec stał się pierwszym w historii La Liga bramkarzem spoza Hiszpanii, który dobił do stu czystych kont.
We wszystkich rozgrywkach Oblak osiągnął setkę po 178 meczach. I to kolejna niesamowita statystyka. Porównajmy ją zresztą z innymi znakomitymi bramkarzami. Ile spotkań potrzebowali, by zanotować sto czystych kont?
- Iker Casillas – 306 meczów;
- Gianluigi Buffon – 222 mecze;
- Victor Valdes – 217 meczów;
- Manuel Neuer – 188 meczów;
- Petr Cech – 181 meczów.
Oblak był szybszy od nich wszystkich, a potem wcale nie zwolnił. Dziś ma na koncie 291 meczów w Atlético, w trakcie których stracił 203 bramki i aż 154 razy notował mecz na zero z tyłu. Innymi słowy – w ponad połowie swoich spotkań nie dał się pokonać rywalom. – Nie liczę tego, ale gdy mi o tym mówią, jestem szczęśliwy. Liczby takie jak te nie są normalne we współczesnym futbolu – przyznawał sam Słoweniec.
Trudno nie odnieść wrażenia, że gdyby chodziło o innego bramkarza, to byłby regularnie na ustach wszystkich. Oblak pozostaje jednak nieco w cieniu. Długo musiał walczyć z tym, by uznano go za genialnego golkipera. Najpierw jego statystyki zrzucano na świetną obroną Atlético. Zresztą pomagał w tym… on sam. Bo regularnie przyznawał, że jego kolejne nagrody – a zdobył Trofeo Zamora dla najlepszego bramkarza ligi cztery razy z rzędu – to w dużej mierze efekt pracy defensorów. Dopiero gdy ci zaczęli popełniać więcej błędów, a ekipa Diego Simeone wciąż traciła niewiele bramek, powszechnie dostrzegalne stało się, że to Słoweniec jest tego sprawcą.
Dziś w rankingach bramkarzy często króluje właśnie on. Choć w umysłach kibiców nie jest aż tak zakodowany. Częściowo zapewne przez to, w jakim klubie gra – Atlético nie jest przecież najbardziej medialną drużyną. Inną sprawą jest jego styl – to golkiper, któremu przede wszystkim zależy na tym, by dobrze wykonać swoją pracę. Nie popisuje się, nie stara nikomu zaimponować. Najważniejsze jest dla niego to, by zachować czyste konto. Gra pewnie, spokojnie, znakomicie wychodzi do dośrodkowań i łapie piłki, a przez to często wypada mało efektownie. Zresztą przeczytajcie, jak on sam mówi o swoich decyzjach:
– W pojedynkach z rywalami staram się wyczekać ich tak długo, jak tylko mogę i wtedy wybrać. Kiedy próbujesz przewidzieć kierunek strzału, może to wyjść dobrze, ale jeśli rywal jest zawodnikiem na znakomitym poziomie, może okazać się to trudne, bo spojrzy na ciebie i poczeka, aż się rzucisz. Przy grze w powietrzu, kiedy możesz wyjść, to wychodzisz. Jeśli nie, zostawiasz to obrońcom. Nie sądzę, bym był bramkarzem, który sporo decyzji opiera na przewidywaniu.
W dodatku Oblak nie wyróżnia się też zachowaniem. Rzadko strofuje kolegów, raczej woli podejść do wszystkiego spokojnie, rzucić kilka uwag. Sam przyznawał, że zawsze czuł się dojrzalszy niż inni i z tego wynika jego spokój. Nawet więc jeśli defensorzy popełnią błąd, nie wścieka się przesadnie. Stara się go naprawić, bo od tego jest. Imponuje przy tym znakomitym refleksem, szybkością na linii i zwinnością, która w połączeniu z jego wzrostem (188 centymetrów) daje bramkarza niemalże idealnego.
Wiedzą o tym doskonale jego koledzy – obecni i byli. – Pracowałem z De Geą i Courtois, ale to Oblak jest najlepszy na świecie – mówił o nim Juanfran. – Nigdy nie widziałem takiego bramkarza – dodawał Fernando Torres. – Jest najlepszy na świecie – ujmował to wprost Diego Simeone. A nawet Alisson Becker, przez pewien czas jego rywal w walce o miano najlepszego, mówił, że uwielbia oglądać mecze Oblaka.
Zresztą moment, w którym Jan Oblak wreszcie został zauważony przez cały świat przyszedł właśnie w meczu z Liverpoolem, ekipą Alissona, który jednak akurat wtedy nie mógł stanąć w bramce. Dwie bramki, eliminujące The Reds z Ligi Mistrzów, zdobył wtedy Marcos Llorente, ale bez Oblaka tego zwycięstwa by nie było – obronił dziewięć strzałów, zostając przy tym graczem meczu.
– Mamy najlepszego bramkarza na świecie, bez wątpienia. Mówię to od jakiegoś czasu. To jak Barcelona, która ma Messiego. On decyduje o meczach swoją grą w ataku. Oblak rozstrzyga je swoimi interwencjami – powiedział wówczas Diego Simeone. A fanom wypadało jedynie przytaknąć. Po takim meczu trudno było zrobić coś innego.
Choć niektórzy wiedzieli, że równie dobre spotkania Jan Oblak notuje regularnie. I to od najmłodszych lat.
Dzieciak, który chciał iść w ślady ojca
Wychował się w sportowej rodzinie. Matka, Stonjanka, grała w piłkę ręczną. Ojciec, Matjaz, też wybrał piłkę, ale nożną. I stał na bramce, co w przypadku jego syna miało okazać się kluczowe. Była też starsza o trzy lata siostra, Teja, która od dziecka była zafascynowana koszykówką i przy niej została – grała nawet w Polsce, gdy przez sezon (2013-14) reprezentowała CCC Polkowice, została też reprezentantką kraju.
Młody Jan próbował wszystkiego. Uwielbiał jazdę na rowerze, choć nigdy nie chciał zostać kolarzem (a w ostatnim czasie Słowenia dochowała się kilku naprawdę znakomitych). Z siostrą często grał w koszykówkę, do dziś lubi obejrzeć mecze NBA, ostatnio śledzi je zwłaszcza dla Luki Doncicia, rodaka, z którym kilka razy się spotkał. W szkole uprawiał piłkę ręczną, uważa, że bardzo pomogła mu w rozwoju bramkarskim. Podobnie tenis, którym udoskonalił swoje poruszanie się na linii.
– Nawet dziś kocham uprawiać każdy z tych sportów. Kiedy moja siostra przyjeżdża mnie odwiedzić w Madrycie, idziemy zagrać w kosza. Wszystkie te dyscypliny, które uprawiałem jako dziecko, sprawiły, że mam mocne nadgarstki, co pomaga mi dziś, gdy bronię. Moim sportem była jednak piłka nożna. Zawsze oglądałem bramkarzy, już od momentu, gdy byłem mały. Uwielbiałem Petera Schmeichela, lubiłem też Ikera Casillasa, Gianluigiego Buffona i Didę. Na boisku wolałem zaliczyć świetną interwencję niż zdobyć bramkę – mówił.
Często jednak powtarzał, że idola nigdy nie miał. Chciał po prostu być jak ojciec, który bronił wówczas w niższych ligach. – Moje pierwsze wspomnienia z meczów to te spotkania, gdy stałem za jego bramką i rzucałem się razem z nim. Gdy szedł w prawo, ja też szedłem w prawo. Jeśli on rzucał się w lewo, robiłem to samo. Nie lubiłem, gdy strzelali mu gole, ale to sprawiło, że od małego zdawałem sobie sprawę, że to część życia bramkarza – wspominał. Szybko zresztą zaczął faktyczne bramkarskie treningi. Miał jakieś sześć lat.
To też przez ojca wypatrzył go scout z Olimpiji Lublana. Matjaz grał akurat mecz halowy, w trakcie przerwy zimowej, w stolicy Słowenii. – Miałem wtedy osiem, może dziewięć lat – wspominał Jan. – Często grałem w piłkę z siostrą, była w tym naprawdę dobra. Ona strzelała, ja broniłem. Zrobiliśmy tak też wtedy w trakcie przerwy w meczu. Rzucałem się, broniłem. Na hali był ktoś z Olimpiji, zauważył mnie i zaprosił, bym dołączył do ich klubu. A to była największa drużyna w kraju, więc byłem bardzo szczęśliwy.
Miał 10 lat, gdy oficjalnie dołączył do Olimpiji. Na treningi dowozili go rodzice, bo do stolicy miał ponad 40 kilometrów w jedną stronę. Ale czasem zdarzały się tak dni, że nie mogli tego zrobić, więc gdy akurat była ładna pogoda… brał rower i dojeżdżał na nim. Z domu wyjeżdżał kilka godzin przed treningiem, a wracał kilka po nim – często już po zmierzchu. Czasem z matką, która te przejażdżki lubiła. Jego ówczesny trener stwierdził po latach, że „musiało mu to odpowiadać, bo do Lubljany można było się dostać i na inne sposoby”. Sam Jan mówił, że często był przez to zmęczony, ale opłaciło się.
I to zresztą bardzo szybko. Miał 16 lat, gdy debiutował w pierwszym zespole. Swoją drogą był to już… inny klub, niż ten, do którego Oblak dołączył. W międzyczasie ekipa z Lublany zbankrutowała, ale szybko stanęła na nogi, budując klub niemalże od zera. Przez jakiś czas grała zresztą pod inną nazwą, ale ostatecznie wróciła do poprzedniej. I to po tych wszystkich przygodach Oblak – który wciąż trenował właśnie tam – wskoczył do bramki, jeszcze w drugiej lidze.
– Szczerze? Wstawiłem go do składu po to, by ukarać mojego pierwszego bramkarza, bo rozegrał koszmarny mecz w poprzedniej kolejce. Powiedziałem mu: „Będzie lepiej, jeśli wstawimy do bramki tego dzieciaka”. I to zrobiłem. Nie byłem wizjonerem, muszę to przyznać. Wiedziałem, że chłopak ma talent, ale nie spodziewałem się, że będzie aż tak dobry – wspominał Janez Pate, ówczesny trener Olimpiji.
Jeszcze wcześniej talent Oblaka dostrzegł Robert Volk, 43-letni grający trener bramkarzy. Pewnego dnia, gdy Jan nie był jeszcze powszechnie rozważany jako zawodnik do występów w pierwszej drużynie, przyszedł do Pate i powiedział: „Ten dzieciak jest lepszy ode mnie”, po czym stwierdził, że odda mu swoje miejsce w zespole. Niedługo potem Jan dostał swoją pierwszą szansę w wyjściowym składzie. Sezon później – już w najwyższej klasie rozgrywkowej – postawił na niego Branko Oblak (pokrewieństwa brak). Jan bronił cały sezon, z wyjątkiem trzech spotkań.
A potem wyleciał poza Słowenię.
Nastolatek, który nie wypuścił szansy z rąk
Zgłaszały się po niego kluby z całej Europy. W 2009 roku poleciał na tygodniowe testy do Fulham, ale raczej nie planował tam przechodzić. Chciał się po prostu przekonać, jak wygląda akademia takiego klubu i co ten ma mu do zaoferowania. Blisko zakontraktowania go było też podobno włoskie Empoli. Ostatecznie jednak to Benfica wygrała wyścig po podpis Słoweńca, który miał wtedy ledwie 17 lat, a za sobą już pełen sezon w seniorskiej piłce. Grał wtedy jednak w rodzimej lidze, której daleko było do portugalskiej Ekstraklasy.
Nie dziwi więc, że gdy przeszedł do Lizbony, regularnie był wysyłany na kolejne wypożyczenia. W trakcie dwóch pierwszych niemal nie grał. W Beira-Mar, gdzie go najpierw wysłano, często nie łapał się nawet na ławkę, jego głównym zajęciem były rozmowy telefoniczne z rodziną. – Było trudno. W Słowenii rozegrałem świetny sezon, nie było łatwo odejść. Podjąłem jednak decyzję, chciałem skorzystać z szansy. W Portugalii miałem ciężkie początki. To było dla mnie nowe życie, nowi ludzie i inny język, którego nie znałem. Życie nie było łatwe, ale pod względem zawodowym to był właściwy ruch. Po kilku miesiącach pomógł mi też ojciec, który przyjechał do mnie i został na jakiś czas w Portugalii – mówił Słoweniec.
Zapytany jednak o to, czy myślał o powrocie do ojczyzny, powiedział, że nie. Nigdy nie rozumiał piłkarzy, którzy szybko wracali. Bo dostali swoją szanse i łatwo z niej rezygnowali. On nie miał zamiaru iść w ich ślady. Robił to, co potrafił najlepiej – harował. – To jeden z tych bramkarzy, którzy lubią pracować. Jeden z tych, którzy przychodzą na trening, by harować i się rozwijać. Oblak dobrze czyta grę – umiejętnie wychodzi z linii, jest dobry techniczne i przede wszystkim ma niezwykle chłodną głowę – przyznawał Carlos Pires, trener Beiry, mimo tego, że Oblaka nie wystawiał.
Zresztą widział to każdy, kto spotkał się ze Słoweńcem. A mimo tego ten nie grał i w kolejnym klubie – Olhanense. Dopiero trzecie wypożyczenie, do União de Leiria, zmieniło ten stan rzeczy.
– Oblak przychodził do Benfiki w nastoletnim wieku, więc natychmiastowe wypożyczenie do niżej notowanego zespołu było jak najbardziej racjonalnym rozwiązaniem – mówi Radosław Misiura, fan Benfiki i ligi portugalskiej. – Niemniej jednak jego początki w Portugalii nie były najlepsze. Tak naprawdę stracił półtora roku. Uważam, że punktem zwrotnym w jego karierze było wypożyczenie do União Leirii. Na samym początku rozgrywek mógł liczyć tylko na grę w krajowych pucharach, ale w okolicach rozpoczęcia rundy rewanżowej na stałe wskoczył do pierwszej jedenastki, notując co najmniej solidne występy. Potem poszło już z górki. W Rio Ave był jednym z czołowych bramkarzy ligi i po sezonie 2012/13 każdy zdawał sobie sprawę z jego potencjału.
Szansę w tym ostatnim zespole dał mu Nuno Espirito Santo. Szkoleniowiec, który jeszcze kilka lat później mówił, że uwielbiał charakter Oblaka i podziwiał jego umiejętności. Słoweniec też mógł cieszyć się, że trafił na tego trenera, bo faktycznie – to zmieniło ścieżkę jego kariery. Choć jeszcze latem 2013 roku, już po sezonie w Rio Ave, wydawało się, że ta może zatoczyć niezły zakręt – Oblak nie stawił się bowiem na pierwszym treningu sezonu przygotowawczego Benfiki i poinformował, że nie ma ważnej umowy. Tę sytuację jednak szybko wyjaśniono, Słoweniec podpisał nowy kontrakt i zaczął trenować z zespołem. Bo po czterech wypożyczeniach w końcu postanowiono, że na kolejny sezon już w nim zostanie.
Choć, jak się okazało, znów nie miał łatwo.
Zmiennik, który miał szczęście i umiejętności
Sezon 2013/14 zaczynał tak naprawdę jako trzeci bramkarz Benfiki, bywało, że nie łapał się do kadry meczowej. Miał grać w Pucharze Portugalii i Pucharze Ligi, ale do grudnia ani razu nie pojawił się na murawie. I wtedy wszystko się zmieniło.
– Oblakowi się poszczęściło. W trakcie jednego z ligowych meczów kontuzji doznał doświadczony i nietykalny Artur Moraes. Postawa Oblaka spodobała się Jorge Jesusowi do tego stopnia, że ten przekształcił go w kluczowego zawodnika, który strzegł dostępu do bramki w najważniejszych meczach sezonu. Jego transfer do Atlético nie był żadnym zaskoczeniem. Każdy kibic Benfiki zastanawiał się, kto wyciągnie tego kozaka. Oblak w Lizbonie wykręcił wręcz nierealne statystyki – 22 czysta konta w 26 meczach mówią same za siebie – mówi Misiura.
W tamtym okresie Oblak grał niesamowicie. Z Benficą sezon skończył trypletem, do szczęścia zabrakło jedynie zwycięstwa w Lidze Europy, ale wówczas w finale lepsza okazała się, oczywiście, Sevilla. Po drodze do sukcesów miał wówczas kilka meczów, które niemal natychmiast ugruntowały jego opinię ogromnego talentu – zatrzymał na przykład Porto (2:0) czy Juventus (0:0), czym pomógł Benfice wyeliminować ekipę, w której grał jeden z tych bramkarzy, jakich podziwiał za młodu – Gianluigi Buffon. Został też wybrany najlepszym golkiperem ligi, choć wystąpił w ledwie 15 kolejkach. Ale wpuścił w tym czasie tylko dwa gole i zachował 13 czystych kont. A to statystyki wręcz nierealne.
No i wszędzie podkreślano ten jego nieziemski wręcz spokój. Każdy jego kolega, ale też każdy rywal, mówił, że Oblak był jakby wykuty z kamienia. Nie denerwował się w żadnej sytuacji. – Abstrahując na chwilę od umiejętności czysto bramkarskich, w Oblaku najbardziej podobał mi się jego spokój i opanowanie. Nawet jeśli cała drużyna była w opałach i głęboko się broniła, to on nigdy nie popełnił żadnego rażącego błędu, a miał przecież do tego pełne prawo, bo był jednak względnie młodym zawodnikiem. Poza tym wyróżniał się świetnym ustawianiem, intuicją czy refleksem na linii. Jedyne, do czego można było się przyczepić, to do gry nogami – potwierdza to Misiura.
O jego odejściu tak naprawdę zadecydowała porażka w Lidze Europy. Z Benfiki odeszło wtedy kilku kluczowych zawodników, Oblak też postanowił przenieść się do Hiszpanii. Podkreślmy – postanowił. Bo to była jego własna decyzja. – Od kiedy byłem dzieckiem marzyłem o grze w hiszpańskiej lidze, lepszej niż portugalska. To wielkie wyzwanie, ale chcę je podjąć. Benfica chciała, żebym został, ale moim życzeniem był transfer do Atlético – mówił.
Oblak stał się wtedy najdroższym bramkarzem w historii La Liga – do Madrytu trafił za 16 milionów euro i mówiono, że ma zastąpić znakomitego Thibaut Courtois, który wrócił do Chelsea. Jego początki były… bardzo złe. W trakcie okresu przygotowawczego doznał urazu, nie grał w sparingach. Potem siedział na ławce. Znów był tylko zmiennikiem, pierwszym golkiperem został Miguel Angel Moya. A gdy w końcu Słoweniec dostał szansę i wszedł na boisko, to w spotkaniu z Olympiakosem w Lidze Mistrzów rywale zapakowali mu trzy gole, a on sam nie popisał się przy co najmniej jednej z interwencji. Szybko pojawiły się plotki, że Hiszpanie chcą oddać bramkarza do Benfiki albo wypożyczyć. Klub temu zaprzeczał, ale w prasie takie głosy nie milkły.
Całe Atleti wspierało jednak swojego zawodnika. Nawet Moya, rywal w walce o miejsce w bramce. Powtarzano, że to znakomity bramkarz, który po prostu przeżywa trudniejszy okres. On sam mówił, że – podobnie jak na początku przygody w Portugalii – nie było mu łatwo. – Miguel grał świetnie. Nic dziwnego, że występował w pierwszym składzie. Gdy ja dostałem okazję, wpuściłem trzy gole, choć tak naprawdę nie zrobiłem nic źle. Taki jest jednak futbol. Trzeba pozostać silnym – mówił. I pozostał.
Opłaciło się.
Znów miał szczęście, bo znów pecha miał jego rywal. Moya doznał kontuzji, więc Oblak z konieczności wszedł między słupki. Wcześniej grał jeszcze w Pucharze Króla, dostał szansę w dwumeczach z Realem i Barceloną. Zaprezentował się lepiej, choć nadal zdarzały mu się błędy. Te mecze okazały się jednak niesamowicie ważne, gdy miał zastąpić Moyę. Kontuzja Hiszpana przytrafiła się w rewanżowym starciu 1/8 Ligi Mistrzów, gdy Atlético grało z Bayerem Leverkusen. Oblak wszedł na boisko w pierwszej połowie, zachował czyste konto, a w serii rzutów karnych obronił jedenastkę Hakana Calhanoglu. – To był dla mnie wielki moment. Ten obroniony karny zmienił moją karierę – mówił. Miał rację. To od tego momentu zaczął się jego wzlot.
Kolejny wielki moment miał niedługo potem – w pierwszym meczu ćwierćfinału Ligi Mistrzów z Realem Madryt. Królewscy przeważali, oddawali mnóstwo strzałów, ale żaden nie okazał się skuteczny. Iker Casillas po meczu powiedział, że „Real zasługiwał na więcej, ale Oblak był nie do przejścia”. Carlo Ancelotti też nie szczędził Słoweńcowi pochwał. Jan znów zaczął pojawiać się na okładkach hiszpańskiej prasy – tyle że już nie jako zły transfer, a fantastyczny golkiper. I to już miało się nie zmienić.
Kibice Atleti niemal natychmiast ułożyli na jego cześć przyśpiewkę: „Obli, Oblak… cada día te quiero mas (z każdym dniem kochamy cię coraz mocniej)” i zachwycali się kolejnymi interwencjami Słoweńca. Sam Oblak po prostu robił swoje, co w tym przypadku oznaczało, że korzystał z otrzymanej szansy w najlepszy możliwy sposób. – Długo czekałem na swoją okazję. Trudno jest siedzieć na ławce, ale wiedziałem, że nadejdzie moje pięć minut i będę mógł pokazać wszystkim, że się mylili, gdy źle o mnie mówili – powtarzał.
Dziś okazuje się, że jego pięć minut trwa już sześć lat. Tak długo Jan Oblak jest pierwszym bramkarzem Atlético. Tak długo jest przy tym jednym z najlepszych golkiperów na świecie. Jego prawdziwym popisem był sezon 15/16, gdy wyrównał 22-letni rekord Francisco Liano, byłego bramkarza Deportivo La Coruna. Hiszpan w 38 kolejkach ligowych stracił 18 goli. Oblak zanotował dokładnie takie same statystyki. Obaj są jedynymi bramkarzami w historii Primera División, którzy w jednym sezonie wykręcili średnią poniżej 0,5 wpuszczonej bramki na mecz.
W kolejnych latach radził sobie nieco gorzej. Ale nadal był najlepszy w Hiszpanii. Przez następne trzy sezony. Dopiero w poprzedniej kampanii lepszą średnią wykręcił Thibaut Courtois. Mimo tego długo ciągnęła się za nim opinia gościa, któremu czegoś brakuje.
Bramkarz, który znów może być bohaterem
Winny takiego stanu rzeczy? Finał Ligi Mistrzów z sezonu 2015/16. Najgorsza porażka w jego karierze, sam tak to określił. W serii rzutów karnych nie obronił ani jednej jedenastki wykonywanej przez zawodników Realu, ba, nie był tego nawet bliski. Z tamtych nieudanych interwencji w jego wykonaniu długo żartowano, choć wcześniej kilkukrotnie ratował Atlético – czy to w regulaminowym czasie gry, czy w dogrywce. A w poprzednich rundach obronił przecież karnego w półfinale i pomógł zespołowi pokonać PSV po karnych w 1/8.
– Chciałem zatrzymać wszystkie te strzały, ale mi się nie udało. Finał był jednym z najsmutniejszych dni w moim życiu. Przepracowałem to już jednak. Nic więcej nie mogę zrobić. Mam nadzieję, że dostaniemy kolejną szansę w Lidze Mistrzów. Taki jest futbol. Trzeba podnieść głowę i pracować dalej, iść naprzód – mówił.
Poszedł naprzód. I faktycznie przepracował tamten finał. Wkrótce stał się jednym z najlepszych specjalistów od rzutów karnych nie tylko w Hiszpanii, ale i w Europie. W kolejnych latach Atlético nie dochodziło jednak do finałów Ligi Mistrzów, a projekt Diego Simeone zdawał się sypać. Choć trzeba dodać, że w międzyczasie Hiszpanie wygrali Ligę Europy i Superpuchar, w tym drugim pokonując zresztą Real Madryt. Oblak wielokrotnie w rozgrywkach kontynentalnych zostawał w tym czasie bohaterem. A jednak to wciąż było za mało, by wprowadzić Atleti do finału LM.
Los Rojiblancos od sezonu 16/17 odpadali kolejno:
- z Realem Madryt w półfinale (2:4 w dwumeczu);
- w fazie grupowej (z Chelsea, Romą i Karabachem);
- z Juventusem w 1/8 finału (2:3 w dwumeczu);
- z RB Lipsk w ćwierćfinale (1:2 w jednym meczu).
Teraz też stoją na progu odpadnięcia z tych rozgrywek. W pierwszym meczu, rozgrywanym na własnym boisku, zostali zdominowani przez Chelsea. Oblak robił, co mógł, ale jeden strzał ostatecznie i tak przepuścił. Na Stamford Bridge Atlético będzie musiało dać z siebie wszystko, zwłaszcza w ofensywie. Bez strzelonej bramki nie pomoże nawet Słoweniec. Jednak jeśli jego koledzy dadzą radę wyrównać stan rywalizacji w dwumeczu, to co do jednego mogą mieć pewność.
Że między słupkami mają gościa będącego w stanie niemalże w pojedynkę wprowadzić ich do ćwierćfinału. Tak jak rok temu z Liverpoolem.
SEBASTIAN WARZECHA
Fot. Newspix