Jak Piotr Tworek hartował się w Kotwicy Kołobrzeg, ucząc się fachu i ratując ją przed spadkiem? Czy żeby podnieść na duchu szatnię drużyny walczącą o utrzymanie trzeba być dobrym mówcą i retorem? Dlaczego zagrywki motywacyjne rodem z amerykańskich filmów nie działają długoterminowo? Dlaczego Adam Topolski przed każdym domowym meczem Zawiszy Bydgoszcz organizował przedmeczowe zgrupowanie na basenie lub w hotelu? Jak Kamil Kiereś uczył się budowania codziennej narracji, odbudowując rozbity zespół zostawiony przez Michała Probierza? Dlaczego w szatni pełnej obcokrajowców ciężej obronić się przed degradacją? Jakie sposoby na trafienie do grupy ma Maciej Bartoszek? Skąd w drużynach walczących o utrzymanie taka nerwowość i jak ją przełamywać? Jak o swoich spadkach mówią zawodnicy, którzy wielokrotnie zlatywali z ligi? Zaglądamy do szatni drużyn, które w ostatnich latach walczyły o utrzymanie w polskich ligach na szczeblu centralnym. Zapraszamy.
I
Piotr Tworek nie miał łatwo. Niby przez moment prowadził Zawiszę Bydgoszcz, niby chwilkę popracował jako głównodowodzący Miedzi Legnica, ale tak naprawdę pierwszy raz o wątpliwej przyjemności walki o ligowy byt przekonał się w urokliwym Kołobrzegu. Kotwica znajdowała się w ogromnym kryzysie. Premierowy sezon w II lidze okazał się dla wielu piłkarzy brutalną weryfikacją ich umiejętności. A przecież jeszcze rok wcześniej wręcz zdemolowali trzecioligowe rozgrywki. Szatnia była zdołowana. W głowach zawodników kiełkowały różne myśli i jedna przewodnia przewodnią: a może jestem za słaby na poziom centralny? No bo, ile można dostawać w czambo? Zawodnicy po prostu odzwyczaili się od wygrywania.
Przed przyjściem obecnego szkoleniowca Warty Poznań opiekunem nadmorskiej drużyny był Wiesław Bańkosz. Przedstawiciel starej nadwiślańskiej filozofii szkoleniowej. W pierwszych dwóch tygodniach okresu przygotowawczego – tak jak u trenera Oresta Lenczyka – jedyną piłkę, jaką widzieli piłkarze, była piłka lekarska. Piłkarze po latach przyznawali, że taktycznych odpraw to w sumie za wiele nie było. Pełne skupienie na fizyczności.
***
Oni mieli zabiegać przeciwnika. Taktyka na dalszym planie. Właściwie to w jej kwestii Wiesław Bańkosz zdawał się na pomysły swoich podopiecznych. Co wymyślą sobie na dany mecz, to zagrają, bazę przecież mają. Oni mieli za zadanie zapierniczać na zajęciach, a podczas meczu – róbta, co chceta, byle było dobrze. Z tym, że treningi przypominały zajęcia zasadniczej służby wojskowej. Po ponad dwóch latach cała szatnia miała dosyć Wiesia, bo takiego wdzięcznego zdrobnienia dochrapał się w szatni, a co najgorsze „Perła Bałtyku” dryfowała w stronę degradacji do III ligi.
Misję ratunkową tonącego okrętu powierzono właśnie Tworkowi. Ówczesny czterdziestolatek uczył się wcześniej od wielu uznanych w polskim środowisku szkoleniowców – był asystentem Bogusława Baniaka, Rafała Ulatowskiego czy chociażby Leszka Ojrzyńskiego, z którym pracował prawie dwa lata. Wiedział, że nie będzie miał łatwo. Kołobrzeg jest specyficznym miejscem do pracy. Kibice są tam bardzo wymagający. Pedagogiczne delegacje najbardziej „kumatych” fanatyków po dwóch lub trzech przegranych meczach z rzędu do tej pory są tam standardem. Co to dla nich powiedzieć ochroniarzowi, by poszedł tam, gdzie raki zimują i wparować na pełnej mocy do szatni? No, pestka.
***
Tworek: – Gdy obejmowałem Kotwicę, dla mnie osobiście, był to dziwny zespół. Zawodnicy na treningi przychodzili w różnych strojach – jeden zawodnik w takich spodenkach, drugi w takich. Trzeci inna koszulka niż większość zespołu. Kompletnie nie przypominali drużyny. Tak więc wprowadziłem zwyczaj, choć to powinna być normalność, że wszyscy mają być jednakowo ubrani. To banalna sprawa, ale od tego się zaczyna, by chłopaki mogli poczuć się paczką, wręcz rodziną. Nie wprowadziłem takiego rozluźnienia na zasadzie – mniej treningów, a więcej integracji. Dużo pracowaliśmy, ale dużo też rozmawiałem z zawodnikami. Szukałem tej głównej przyczyny, czemu nie mogą uwolnić potencjału. Chciałem wiedzieć, co im leży na wątrobie.
Słyszeliśmy jednak, że nieco elementów rozrywkowych pan wprowadzał.
W Kołobrzegu dobrze funkcjonowała sekcja łucznictwa i sekcja strzelecka. Postanowiłem to wykorzystać i zorganizowałem dla chłopaków zawody strzeleckie z wiatrówki. Zresztą potem też, gdy w zespole został zażegnany kryzysu, od czasu do czasu wynajmowaliśmy sprzęt kajakarski i wyjeżdżaliśmy na spływy kajakowe. Zespół był chłonny takiego rodzaju aktywności i rzeczywiście szło to w dobrym kierunku. Drużyna zaczęła ze sobą rozmawiać i przede wszystkim poprawnie funkcjonować na boisku. Wcześniej ten zespół był podzielony. Grupa starszyzny i grupa przyjezdnych z Polski.
***
Piotr Tworek sporo ryzykował. Przede wszystkim swoją reputacją. Spadek w CV zawsze jest widoczną plamą i to bynajmniej nie po atramencie sympatycznym. Szatnia była kompletnie rozwalona mentalnie. Raz, że jego nowi gracze zachorowali na chroniczne zmęczenie futbolem, to na domiar złego byli podłamani psychicznie. Nie stanowili kolektywu. Nie przypominali – nawet pod względem ubioru – członków tej samej drużyny.
Byli już piłkarze Kotwicy sami przyznają, że trener Tworek potrafił stworzyć dobrą atmosferę i w tamtym czasie wróciła im radość z grania w piłkę. Natomiast akcja ratunkowa de facto nie przebiegła zgodnie z planem. Kotwica zajęła ostatecznie trzecie od końca miejsce w ligowej tabeli i powinna po zaledwie jednym sezonie ponownie wrócić do III ligi. Tylko Flota Świnoujście wcześniej wycofała się I ligi i automatycznie poleciała kilka klas rozgrywek w dół, a Widzew nie otrzymał licencji. Dzięki tej kumulacji „Kotwa” utrzymała się na poziomie centralnym. Szczęście? Szczęście trzeba umieć sobie zorganizować – jak mawiał Jan Nowicki w filmie Wielki Szu. Piotr Tworek miał w tamtym okresie całą ciężarówkę farta. Zresztą, potem wykorzystał sprzyjającą konstelację gwiazd. Pracował z Kotwicą następne półtora roku. Co ciekawe, po części zaliczył z nią realny zjazd z ligi. To on prowadził zespół w rundzie jesiennej, poprzedzającej katastrofę.
***
Tworek: – Miałem bardzo mało czasu, bo przyszedłem na początku maja, a ostatnia kolejka odbyła się bodajże w połowie czerwca. Tam trzeba było bardzo szybko przeprowadzić trafną diagnozę. Głównym problemem było to, że grupa zawodników, która miała umiejętności, która nie potrafiła dać wiele zespołowi, przed moim przyjściem nie dostawała zbyt wielu minut. Pozmieniałem im też ustawienia na boisku. Kilku zawodnikom, jak napastnikowi Biegańskiemu, przypisałem po kilku treningach preferowane przez nich pozycje. Inna sprawa, że nie grzebałem długo i wnikliwie, tam naprawdę trzeba było działać błyskawicznie. Wcześniej Kotwica nisko broniła, a ja przeszedłem do wysokiego pressingu. Chłopcy, ile mieli sił, tyle pracowali w tym wysokim ustawieniu. Kibice też zaczęli to doceniać. Widzieli wreszcie maksymalne zaangażowanie.
II
Przyjęło się, że szkoleniowiec stojący przed zadaniem ekspresowego poprawienia wyników musi być sprawnym retorem. Kimś, kto umie malować barwne narracje i podnosić na duchu swoich podopiecznych. Wydawałoby się też, że w szatni, która walczy o ligowy byt jest to absolutnie kluczowe. Że w którymś momencie niezbędna jest pokazówka na miarę tej z „Męskiej gry” i brawurowego speecha Ala Pacino.
– Kiedy wchodzi się do rozbitej szatni, na początku są tylko słowa i nic więcej. Trzeba zmienić głowę zawodników, wpłynąć na nich. Uważam, że w piłce bardzo kluczowe w takich momentach jest to, żeby głównym psychologiem stał się pierwszy trener. Nie ktoś inny, nie trzecia osoba. Oczywiście, indywidualna pomoc psychologa może tylko pomóc, ale z całą grupą powinien pracować szkoleniowiec. On musi stać się mentorem wyjścia z takiej sytuacji. Trafić do głów swoich podopiecznych. Pokierować nimi. I wydaje mi się, że kluczowe jest również to, żeby nie pozostawiać drużyny samej sobie. Codziennie przed każdym treningiem musi być jakaś narracja, jakieś budowanie tego, jak myślimy, co robimy, na czym się skupiamy. To się w zawodnikach utrwala. Jeśli kolejne dni budują w piłkarzach przekonanie, że to się sprawdza, że to działa w treningach i w sparingach, to zespół zaczyna stopniowo wierzyć w powodzenie całego przedsięwzięcia – opowiada Kamil Kiereś.
Podobne zdanie ma Maciej Bartoszek, który również wyznaje przewagę codzienności w budowaniu szatniowego klimatu w drużynie zagrożonej spadkiem nad pojedynczym, wręcz hollywoodzkim gestem, który miałby spoić wszystko i wszystkich.
– Żadna jedna przemowa, żadne jedno niestandardowe działanie nie zadziała, to miałoby bardzo krótkie nogi. Nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek coś takiego zrobił. Nigdy nie opierałem się na jednej chwili, jednym momencie, jednej akcji – przekonuje sternik Korony Kielce.
– Nie chodzi o to, żeby robić jakieś sztuczki, bo na sztuczkach, to się za daleko nie pojedzie. To musi być poparte rzetelnym warsztatem, rzetelnym podejściem. Trzeba dotrzeć do zawodników. Można różne rzeczy mówić, ale jeśli nie będzie miało to przełożenia na boisko, to takie bajki zadziałają na krótką metę. Trzeba złapać chemię, dogadać się – wtóruje im Jacek Zieliński.
***
Andrzej Witan, który niejedną walkę o utrzymanie w życiu zaliczył, wspomina przeróżne metody trenerów na zintegrowanie grupy. Zbigniew Smółka w Chojniczance zabierał ekipę na strzelnicę. W Zawiszy Bydgoszcz Adam Topolski przed każdym domowym meczem organizował przedmeczowe zgrupowanie. Hotel, basen, przeróżne inne miejsca – wszystko po to, żeby atmosfera się rozluźniła, żeby piłkarze wyluzowali. Wiedział, że da to lepszy efekt niż godzinne analizy rywala i odprawy taktyczne.
– Stara szkoła. Wiedział, czego zawodnicy potrzebują. Miał ten swój unikalny luz – uśmiecha się Witan.
III
Kamil Kiereś, aktualnie bardzo przyzwoicie radzący sobie w pierwszoligowym Górniku Łęczna, samodzielną pracę trenerską zaczynał w Bełchatowie, gdzie doskonale poznał smak walki o utrzymanie. Najpierw wyprzedził ŁKS i Cracovię w sezonie 2011/12, a potem – już w kampanii 2012/13 – przeniósł się na stanowisko dyrektora sportowego, żeby zimą wrócić na ławkę trenerską, zastępując Michała Probierza w sytuacji, kiedy GKS był już właściwie jedną nogą w I lidze. Po jesieni bełchatowianie mieli sześć punktów. A to, i chyba nie trzeba tego tłumaczyć, wynik kompromitujący.
– Wszyscy mówili, że ten zespół może tylko spaść, że nie ma dla niego nadziei w Ekstraklasie – wspomina Kiereś, który dostał zadanie zbudowania fundamentów pod walkę na zapleczu elity.
Młody trener wchodził do szatni rozbitej, zdołowanej porażkami, ale też szatni, w którą tchnięto świeżą krew. Do zespołu zawitało bowiem parę ciekawych, przynajmniej jak na tamten czas, nazwisk: Rafał Kosznik, Adrian Basta, Maciej Wilusz, bracia Mak, Emilijus Zubas. Nie było wielkiej presji. Można było budować, a przy okazji sprawić małą niespodziankę.
I zaczęło się.
***
Kiereś: – Postawiłem sprawę jasno: mamy sześć punktów, bajek nie będę opowiadał, że gramy o utrzymanie, bo zastana sytuacja była dramatyczna. Mówiłem, że jesteśmy mężczyznami, że będziemy grali w każdym meczu o trzy punkty i życie pokaże, gdzie ta walka nas zaprowadzi. Nie bazowałem na tym, co przede mną robił Michał Probierz. Zbudowałem formację 1-4-2-3-1, gdzie postawiłem na mocnych defensywnych pomocników i na mocnych bocznych obrońców – Bastę i Kosznika. Zmieniłem profil gry. W tamtym Bełchatowie nie biliśmy się szaleńczo o awans, tylko przebudowywaliśmy cały klub, następowała zmiana warty. Ale na pewno – w stosunku do mojej pierwszej pracy, kiedy graliśmy ustawieniem 1-4-3-3 – zmieniłem ustawienie. Staliśmy się zespołem, który tracił bardzo mało bramek.
Ogrywaliśmy nowe twarze, postawiliśmy mocno na wychowanków. Mówiłem nawet chłopakom, że dla nas liczą się wygrane w pojedynczych meczach, że chcę zbudować w nich mentalność zwycięzców, żeby oni czuli, że są w stanie wyrywać punkty, cieszyć się gra. I finalnie udało się osiągnąć topowy wynik wiosny. Już nie pamiętam, czy trzeci, czy czwarty, ale byliśmy wysoko. Nie uważam więc, żeby to był spadek z hukiem. Podjąłem się wyzwania, którego wielu trenerów bałoby się podjąć. Stanęliśmy na wysokości zadania. Straciliśmy tylko jedenaście bramek wiosną. Polegliśmy tylko dwa razy. Ośmiu ostatnich meczów nie przegraliśmy. W ostatnim spotkaniu ukradliśmy Piastowi brązowy medal kosztem Śląska.
***
Kwestia mentalna zagrała swoją rolę?
Zagrała, co więcej: była bardzo istotna. Szatnia w 40% była nowa, ale nie zapominajmy, że dalej w 60% stanowili ją ci, którzy tak źle punktowali jesienią. Trzeba było zmienić ich głowę, wpłynąć na nich.
Trener w szatni walczącej o utrzymanie musi być dobrym retorem?
To jest kluczowe, ale mówić to można i to bardzo dużo, ale to samo w sobie nie przyniesie sukcesu. Moim zdaniem istotne jest to, żeby nie gadać zbyt dużo. Żeby nie przegadywać. Trzeba przekazywać coś codziennie, zdecydowanie i konkretnie.
IV
Jakub Żubrowski twierdzi, że gdyby do szatni Korony wcześniej zawitał Maciej Bartoszek, to na samym jeżdżeniu na tyłkach kielczanie wywalczyliby parę punktów więcej, a ich szanse na utrzymanie znacznie by wzrosły. Bo zdaje się, że tak właśnie jest, iż w drużynach walczących o utrzymanie koniecznością jest zbudowanie szatniowego hartu ducha, który ze słabszej piłkarsko drużyny uczyni twardego i nieprzyjemnego rywala dla faworytów. Problem w tym, że do takiego myślenia trzeba dojrzeć. Wcześniej – po kilkunastokrotnym zebraniu w papę lub po oprzytomnieniu, że skład jest nieco za słaby na ekstraklasowy poziom – wydawałoby się, że można zwątpić w powodzenie walki o ligowy byt.
– Wiadomo, że przed sezonem nie myślisz na zasadzie „tylu odeszło, spierdolimy się z ligi, nie ma szans”. Wychodzisz na boisko i robisz wszystko, żeby wygrywać te mecze. Wiadomo – finalnie z różnym skutkiem. W naszym przypadku – z beznadziejnym. Ale jednak nie myślisz w tych kategoriach. Natomiast było wiele momentów, gdy zapalała ci się lampka: kurde, niedobrze się dzieje – opowiadał nam Żubrowski.
– Nie ma takich zespołów, które tracą wiarę w utrzymanie przed ostateczną matematyczną utratą szans na pozostanie w lidze. Nadzieja jest zawsze. Ona umiera ostatnia, tak się nawet mówi przecież, nie? – podobne podejście wyznaje Błażej Telichowski, który grał w borykającej się z monumentalną liczbą problemów finansowych Polonii Bytom, gdzie przed spadkiem próbowano ratować się ciągłym wymienianiem szkoleniowców. W Bytomiu pracowali więc Jurij Szatałow, Jan Urban, Robert Góralczyk i Dariusz Fornalak. Wszyscy z tak samo marnym skutkiem.
– Działacze ratowali się nadzieją, że nowy szkoleniowiec da nowy impuls, ale tam była tak trudna i niestabilna sytuacja finansowa, że nie było wielkich szans na utrzymanie. Otoczka była słaba. Ale każde wejście, każda zmiana zawsze przynosi dodatkowy bodziec, każdy zawodnik chce się pokazać nowemu trenerowi ze zdwojoną siłą, żeby trener postawił na niego. Tam się nie sprawdzało, nie pomagało, rezultaty się nie poprawiały – opowiada Telichowski.
***
Podobną nadzieją żywili się w Kielcach. Korona miała problemy właścicielskie, na masę wymieniała piłkarzy, przewijały się te wszystkie egzotyczne ciekawostki, efemerydy, o których wolimy nie pamiętać – Lukić, Gnjatić, Djuranović, Tzimopoulos, Arweladze, Pacinda, Lioi, Zalazar, Theobalds, Kukić i wielu innych. Całego tego burdelu nie umiał poukładać Gino Lettieri, mający dziwaczne autorytarne i dyktatorskie zapędy, podejmujący całą masę niepotrzebnych i nieprzemyślanych decyzji, pod koniec swojej kieleckiej kadencji gubiący się we wszystkim, w czym dało się pogubić – od oceny potencjału, przez prowadzenie grupy, po ustalanie taktyki na dane spotkania. Na jego miejsce przyszedł Mirosław Smyła, człowiek o zupełnie innym nastawieniu, ciepły i miły, który jednak też zupełnie sobie z rolą ratowania Ekstraklasy dla Kielc nie poradził.
Fragment wywiadu z Żubrowskim:
Jeśli chodzi o trenera Smyłę – dostał zespół rozbity w jakimś stopniu mentalnie. Masz taką spiralę, ż przegrałeś ileś meczów, wiesz, że nie jesteś mega słabszy od tych przeciwników, ale masz też znowu to, że mimo 2-3 sytuacji na mecz za Chiny ludowe nie strzelasz goli.
Trener robi ci analizę i żeby cię nie pałować pokazuje błędy, ale szuka też pozytywów. No i masz te pozytywy. Próbowałeś grać piłką, stwarzałeś sytuacje, jest tylko jedno ale – zero z przodu. I jesteś w dupie, bo nie masz punktów. Trener Smyła miał moment, gdy wszyscy liczyli, że to w końcu zapali. Wygrana ze Śląskiem u siebie, kilka meczów, gdy robiliśmy punkty i była niezła gra. „Może teraz, może teraz”. Ale czegoś brakowało. Kolejna misja ratunkowa, wzięli trenera Bartoszka, który przyszedł w bardzo słabej sytuacji wyjściowej, żeby to dźwignąć.
Maciej Bartoszek zaszczepił w was wielkie serducho do walki, wychodziliście z pianą na ustach, było to trochę nawiązanie do Bandy Świrów, ale na koniec wyszło to, że nie mając jakości piłkarskiej, nawet w Ekstraklasie samą jazdą na tyłkach niewiele ugrasz.
Myślę też, że gdyby trener Bartoszek miał więcej czasu, ugralibyśmy znacznie więcej punktów na takiej jeździe na tyłkach – ale nie tylko, bo to nie jest jedyne, co preferuje trener. Ale już nie przekonamy się, wróżenie z fusów. Ale tak, zgodzę się – brakowało jakości. Nie strzelasz bramek, nie wygrywasz meczów. Spadły drużyny, które w przeciągu całego sezonu wyglądały najgorzej.
***
Maciej Bartoszek to trener, o którym zewsząd słyszy się, że w mig kupuje sobie szatnię. W czasie swojego pierwszego podejścia do Korony, miał walczyć o utrzymanie, a wszedł do pierwszej ósemki, za co – tak już było w stolicy świętokrzyskiego – został zwolniony. Drugie podejście było jeszcze trudniejsze. Utrzymać się nie udało, ale postanowiliśmy spytać go o to, co zrobił, żeby poprawić wyniki zdołowanej – najlepiej świadczą o tym wypowiedzi Żubrowskiego, który sam przyznawał, że momentami czuł się ligowym dżemikiem – szatni.
– Wierzę w to, że sama zmiana sternika korzystnie wpływa na grupę. Reset. Oczyszcza się szatnia. Powstaje nadzieja na poprawę wyników. Piłkarze liczą, że nowy trener będzie miał świeże spojrzenie. Jakiś inny pomysł. Ciekawe podejście i że to wszystko pozwoli wyjść z dołka. Będzie też grupa zawodników, która wcześniej mniej grała, nie była zauważona i ona mobilizuje się dodatkowo, żeby zaistnieć, a w konsekwencji podnosi się też poziom zaangażowania reszty piłkarzy, która też nie chce stracić.
Do jakiej szatni trafił pan w Koronie w 2020 wiosną?
Na szatnię nieczytelną. Nie brakowało w niej piłkarzy, którzy nie mieli umiejętności na poziom Ekstraklasy, choć byli też tacy, których umiejętności nie można podważać. Tylko, że to wszystko nie stanowiło drużyny.
Musiał pan powiedzieć pewnym ludziom, że nie ma dla nich miejsca w drużynie?
Nigdy tak nie robię. Wszyscy mają czystą kartę. Carte blanche. Żadnych uprzedzeń. Każdy pracuje na moje zaufanie.
Ale na części się pan zawiódł?
I to nawet bardzo mocno. Dodatkowo koronawirus spowodował, że kontakt z zespołem był ograniczony lub całkowicie uniemożliwiony, co całkowicie naturalnie spowodowało, że miałem mało czasu, żeby odpowiednio na ten zespół wpłynąć i szybciej poddać weryfikacji pewne postacie.
Jak pan próbował trafić do zawodników?
Zawsze staram się rozmawiać ze swoimi piłkarzami. Nigdy nie jest tak, że nie ma ze mną kontaktu. Lubię poświęcić trochę czasu na prywatne rozmowy z podopiecznymi – czasami jest to kilka słów zamienionych na treningu, czasami prywatna dłuższa rozmowa w cztery oczy, czasami telefon do piłkarza, czasami rozmowa z długopisem czy markerem w ręku przy tablicy taktycznej.
Próbował pan jakiś zagrywek, sprzedania jakiegoś swojego know-how, jakiegoś – jak mawia klasyk – picu?
Można polecieć na czymś, na jakimś picu, ale to jest kwestia maksymalnie dwóch meczów, potem szybko byłoby to zweryfikowane. Czasami jest tak, że przed jednym spotkaniem da się wiele rzeczy zdziałać retoryką, trochę przekoloryzować, trochę przesadzić, inaczej zagrać, ale ja tego nie lubię. Wolę być szczery i uczciwy wobec piłkarzy. Jakiekolwiek tego typu zagrania zupełnie nie wpisują się w to, jak pracuję ze swoimi zespołami.
V
Szatnia Korony była tyglem kulturowym. A w takim układzie też ciężej o skonsolidowanie grupy i nastawienie ich na wspólny cel, jakim jest utrzymanie.
Bartoszek: – W czasie mojego pierwszego podejścia w Koronie też nie brakowało obcokrajowców w pierwszym składzie, ale wtedy proporcje nie były zaburzone i dominowali Polacy. Śmiem twierdzić, że polska część kadry bardziej utożsamiała się z klubem i chyba gdyby w tamtej drużynie pojawiły się jakieś zaległości finansowe, to mimo wszystko łatwiej byłoby to dźwignąć. W Koronie z minionego sezonu ciężko było przetłumaczyć zagranicznym zawodnikom, dlaczego jest aż tak źle.
Tam nie brakowało ciekawych obcokrajowców. Nie było tak, że wszyscy byli do niczego. Byli tacy, którzy wcześniej funkcjonowali w sprawnych organizacyjnie klubów i byli przyzwyczajeni do wysokich standardów. A tu nagle trafiają do klubu z Polski, gdzie pewne rzeczy były obiecane, ale nie miały pokrycia w rzeczywistości. Ponadto ciężko zdobywało się punkty, ciążyła na nich presja sympatyków i kibiców, gdzie z jednej strony oczekiwało się po nich wiele, ale z drugiej nie otrzymywali za swoją pracę należnych im pieniędzy. Później pandemia. Niektórych czekały kompletne rozstania z rodziną. Wiele aspektów wpływało na tę szatnię.
Wyobraźcie sobie, że gracie poza swoją ojczyzną, urywa wam się kontakt z rodziną i na domiar złego nie przysyłacie pieniędzy do domu. To wszystko wpływa na zawodników. Tego było dużo. Dużo za dużo. A oprócz tego mieliśmy personalne braki. Ciężko było to zebrać do kupy, spiąć, zestawić w najmocniejszym układzie na walkę o ligowy byt.
***
Z analogiczną sytuacją borykano się w ubiegłorocznej Arce Gdynia. W klubie się sypało. Zalegające pensje, problemy natury organizacyjnej i strukturalnej, a w konsekwencji zmiana właściciela. No i pełno zagranicznych przeciętniaków w szatni. Gości, którzy pobierali wielkie i kompletnie nieproporcjonalne do swoich talentów pensji, a drużynie dawali bardzo niewiele. Michał Nalepa przyznawał, że obcokrajowcom średnio zależało na utrzymaniu Arki. Ta kwestia była im właściwie obojętna. W końcu pracodawca jak pracodawca. Kiedy spytaliśmy go niedawno, czy według niego Fabian Serrarens umiał grać w piłkę i strzelać bramki, pomocnik tylko głośno się zaśmiał. Nalepa był tym wszystkim sfrustrowany, jeszcze w czasie sezonu mówił, że traci wiarę, że atmosfera jest średnia. I po sezonie opuścił Trójmiasto.
Zirytowany bywał też Adam Marciniak, drugi z emocjonalnie zaangażowanych piłkarzy Arki z tamtej szatni, który naprzemiennie z Nalepą chodził do mediów, żeby tłumaczyć się z porażek. Poza nimi chętnych nie było. No chyba, że po rzadkich wygranych – wtedy pchali się wszyscy.
W międzyczasie trenerzy próbowali wszystkiego, żeby zmotywować marnych obcokrajowców. Krzysztof Sobieraj, który został tymczasowym szkoleniowcem Arki, czasowo odebrał nawet Marciniakowi opaskę kapitana i przekazał ją Marko Vejinoviciowi, żeby zmotywować holenderskiego pomocnika do lepszej gry. Adam Danch śmiał się wówczas, pocieszając kolegę z bloku defensywnego:
– Nie przejmuj się, że straciłeś okręt. Załoga jest z tobą.
Lepszym powiedzeniem byłoby chyba: część załogi, bo reszta miała w to zwyczajnie wywalone.
Znamiennym obrazkiem był wywiad z Ireneuszem Mamrotem, w którym spytaliśmy go o wskazanie trzech drużyn słabszych od Arki. Sympatyczny szkoleniowiec wymigał się od odpowiedzi i dodał, że to projekt długofalowy, że utrzymanie jest ważne, ale będzie o to trudno i że trochę musi szykować się już na pracę w I lidze.
VI
Rozmawiamy z Jackiem Zielińskim.
– Atmosfera jest najważniejsza. Kluczowa do rozpoczęcia każdego procesu. Jeden musi pójść w ogień za drugiego. Nie tylko za trenerem, ale też za kolegą z drużyny i to każdym jednym. Inna sprawa, że nie jest to tak prosto od początku poprawić. A przynajmniej nie wszędzie. Przekonałem się o tym w Niecieczy, gdzie zespół był tak zdołowany i podzielony, że trudno było pewne rzeczy zrobić, ale w szatniach polskojęzycznych, gdzie chłopcy doskonale się znają i się ze sobą trzymają jest to bardziej możliwe.
Czyli kluczowa jest chemia.
Zdecydowanie. Można mieć słabsze umiejętności, słabiej grać w piłkę, ale walczyć, nie odstawać nogi. Jeśli szatnia trzyma się razem, to jest większe prawdopodobieństwo, że w kluczowym momencie pójdzie razem za siebie w ogień i coś dobrego się z tego wydarzy.
***
Potwierdza to Błażej Telichowski.
Jaka jest atmosfera, żarty, szyderka, codzienność w zespołach, które słabują i dołują?
Zależy jaki to jest moment sezonu. Jeśli zostaje kolejka albo dwie do końca, to mniej jest żartów, a jeśli wygląda to tak, jak sytuacja Podbeskidzia teraz, że jest zima, że jest czas, to trenerzy pewnie będą chcieli zrobić atmosferę w drużynie, żeby na nowo wszystko żyło i odżyło. Podobną sytuację miałem i ja w Bielsku-Białej. Po pierwszej rundzie byliśmy skreśleni. Dołączyłem do zespołu i utrzymaliśmy się w sposób nadzwyczajny. Kluczową rolę zagrała atmosfera stworzona w zimie przez trenera Kubickiego i trenera Michniewicza, którzy zadbali o to, żeby zespół się skonsolidował. Nakręcało to. Szliśmy za sobą w ogień. Udało się, zostaliśmy w lidze.
Najważniejsza była zmiana mentalna?
Kluczowe było to, że już w zimie była słaba sytuacja, pewnie nawet gorsza niż ta obecnego Podbeskidzia, i było pół roku, żeby poprawić wyniki. Nie było tak, że zespół wpadł w marazm nagle i niespodziewanie. Był czas na dobranie odpowiednich piłkarzy, żeby starać się utrzymać ten zespół i na wprowadzenie pozytywnej atmosfery. Zaczęliśmy punktować. Morale zespołu się nakręcały. Wróciła wiara w sukces. Czysta głowa jest ważna i ma duży wpływ na końcowy rezultat, szczególnie właśnie pod presją walki o ligowy byt.
VII
Leszek Ojrzyński, jeden z najbardziej uznanych trenerów-strażaków w polskim środowisku twierdzi, że w słabującym zespole najłatwiej poprawić jest stałe fragmenty gry i grę defensywną, bo opiera się to na powtarzalności.
Bartoszek: – Zgadzam się ze słowami Leszka Ojrzyński, że najłatwiej poprawić jest stałe fragmenty i grę defensywną, ale czasami jest tak, że przychodzi się do zespołu, który mało traci bramek, ale za to w ogóle ich nie strzela. I wtedy trzeba poprawić atak, żeby móc gonić wynik, zmieniając troszeczkę coś innego, co jest oczywiście trudniejsze.
Zieliński: – To jedne z elementów, absolutnie nie wszystkie. Ale tak, oczywiste jest, że drużyny, które biją się o utrzymanie muszą poprawić grę defensywną i już, bez tego ani rusz. To akurat jasne jak słońce. Stałe fragmenty też, ale wiedzą panowie, same stałe fragmenty gry i sama defensywa nie wystarczają. Trzeba bramki zdobywać, ale wszystkiego na razi się nie poprawi. Choć wiadomo, że to rzeczy, które najłatwiej ruszyć z marszu, z miejsca, można się na tym od razu pochylić.
VIII
Jakub Rzeźniczak opowiadał kiedyś, że błędy indywidualne często wynikają z efektu kuli śnieżnej. Raz się przelecisz, potkniesz i wszystko się sypie. Potem za wiele myślisz o własnych słabościach, własnych niedoskonałościach i przydarzają się kolejne wpadki. Kazimierz Moskal tak samo tłumaczył potknięcia Jana Sobocińskiego.
– Janek ma fantastyczne wprowadzenie, ale to młody chłopak, który zbiera jeszcze doświadczenie i za tym idą błędy, które musi popełnić. Jeśli Ratajczyk wszedł i stracił piłkę czy nie wykorzystał sytuacji, to nic wielkiego się nie działo. Natomiast siłą rzeczy, gdy Janek popełniał na swojej pozycji błąd, było albo bardzo niebezpiecznie, albo kończyło się stratą bramki.
Czyli problem leży w głowie – spirala błędów, jeden napędzał kolejny.
Myślę, że tak, bo to młody chłopak, mocno się spinał, mocno przeżywał te mecze.
***
Telichowski: – Nerwowość może się wkradać na boisku, łatwiej o nią, kiedy gra się pod dużą presją, w drużynie, która broni się przed spadkiem. Mimo doświadczonego składu nie ma spokoju, zdarza się komuś podpalić. Każdy punkt jest na wagę złota. Mecze zespołów walczących o utrzymanie często wyglądają tak, że do momentu straty bramki jest dobra piłka, przyjemny dla oka futbol, a potem się wszystko sypie i wali, rozmywa i gubi. Wkrada się nerwowość. Pojawia się strach. Szybka strata bramki budzi demony, jakieś głupie myślenie, które paraliżuje nogi. Do tego momentu zawsze jest pompka i mobilizowanie z myśleniem, że gramy do końca. Po każdej porażce jest kilka dni, żeby dojść do siebie psychicznie i wiara wzrasta w mowie, gestach, myślach. A przygotowanie piłkarskie i czyste umiejętności, a właściwie ich brak, powodują, że się przegrywa i spada z ligi.
IX
Robert Podoliński w bolesny sposób przekonał się, jak przewrotny potrafi być trenerski los. Był kwiecień 2016 roku. Przyroda budziła się do życia. Coraz więcej słońca, coraz rzadszy mróz, wyższe temperatury. Po 30. kolejce w Bielsku-Białej panował iście sielankowy nastrój. I to nie tylko z powodu wiosennego klimatu. No bo jak tu się nie cieszyć z awansu do grupy mistrzowskiej? Zespół wyrobił 300% normy, a następne siedem kolejek można było spokojnie potraktować w kategoriach przygody. Poligonu doświadczalnego. Jednym słowem – plaża. Nic tylko pojechać do Leroy Merlin i zaopatrzyć się w sprzęt do plażowego wypoczynku. Kto by nie chciał wylegiwać się w kwietniu. Na samym początku miesiąca nie spodziewał się, że tak szybko przyjdą upały. Upały ekstremalnej sytuacji ligowej.
Radość nie trwała długo, bo zamiast rozkładania parawanu i budowania zamków z piasku, nie dość, że trzeba było poważnie wziąć się do pracy, to robota zaczęła być niezwykle stresująca.
Dlaczego? Otóż nastąpiło maksymalne pomieszanie z poplątaniem. Węzeł gordyjskim przy tej całej sytuacji to prosta w obsłudze zabawka. Dobra, po kolei, aby się nie pogubić w absurdalności tej sytuacji, trzeba zrobić streszczenie odcinków tego miniserialu pt. To jest właśnie polska liga!
***
Odcinek pierwszy. W środę Trybunał Arbitrażowy przy PKOl miał rozstrzygać sprawę kary jednego ujemnego punktu, którą to na Lechię Gdańsk nałożyła Komisja Licencyjna.
Odcinek drugi. W piątek – przed ostatnią kolejką rundy zasadniczej – trybunał wstrzymał tę karę Podbeskidzie.
Odcinek trzeci. Lechia miała jeden punkt więcej i spychała do strefy spadkowej Ruch Chorzów. „Niebiescy” i Podbeskidzie mieli tyle samo punktów, taki sam bilans bezpośrednich meczów, a nawet identyczny bilans bramek, więc o kolejności zadecydował ranking fair-play.
Do akcji wkroczył jego wysokość regulamin, a składa się na niego sześć elementów. Takie tam większości zwroty niedookreślone żółte i czerwone kartki, „gra pozytywna”, „zachowanie wobec przeciwników”, „zachowanie wobec sędziów”, zachowanie rezerwowych oraz zachowanie publiczności. Brakowało tylko, aby na sam koniec, dodać, która drużyna częściej myła rączki i lepiej posprzątała szatnie.
Wyższe miejsce w tym rankingu zajęło Podbeskidzie.
***
Odcinek czwarty. „Górale” z gry w grupie mistrzowskiej cieszyli się jednak tylko do poniedziałkowego popołudnia. Okazało się, że po konsultacji z PZPN, Lechia Gdańsk wycofała swoją skargę do Trybunału Arbitrażowego, co oznaczało, że ma nie 39 punktów, a 38 – tyle samo co Ruch i Podbeskidzie.
Zespół z Bielska Białej musiał zatem kopać się po czole w strefie spadkowej. I w sumie co z tego, że uzbierał 38 punktów, skoro nastąpił ich podział. Tak, to były te przaśne czasy barbarzyńskiego grabienia punktów przez taką, a nie inną formułę rozgrywek. Miała spowodować emocję? To spowodowała.
Wydawało się, że nawet oni nie są w stanie tego spierniczyć. Okazało się, że byli w stanie. Na początek zmagań w grupie spadkowej doznali domowej porażki z Termalicą. No, dobra. Zdarza się. Wtopa z walczącym rozpaczliwie o byt ligowy Górnikiem? Można było tłumaczyć, że Zabrzanie wygrali ten mecz na wątrobie, bo im bardziej zależało. Natomiast kolejne mecze to jakiś nieprawdopodobny, wręcz niewytłumaczalny ciąg zdarzeń. Finalnie przez siedem kolejek tylko raz zremisowali i Ekstraklasa pokazała „Góralom” środkowy palec, a potem na cztery lata dała wilczy bilet.
Takie rzeczy nie śniły się filozofom. Nawet tym domorosłym.
***
Po latach Robert Podoliński dzieli się paroma refleksjami. Uważa, że nie ma żadnego złotego środka, który pozwala dźwignąć zespół, wpadający w permanentny kryzys.
– Przekonałem się o tym na własnej skórze. Sytuacja w szatni nigdy nie jest zero-jedynkowa. Kreują ją problemy z kontuzjami, dochodzi do tego stres. Zresztą, nie można przypadku Podbeskidzia dopasowywać do jakiegoś konkretnego wzorca. Myślę, że żaden trener nie byłby na to przygotowany, tak samo jak do pandemii, zawieszenia rozgrywek, a potem zupełnie innego sposobu przygotowania drużyny.
Pracowałem w wielu szatniach, najbardziej specyficzna była ta Cracovii i z nią rzeczywiście miałem kłopot, z kolei w Podbeskidziu może i nie miałem problemów z zawodnikami, tylko z wszystkim innymi czynnikami dookoła. Tak naprawdę jedynym skutecznym sposobem na to, aby poprawić atmosferę, jest po prostu wygrywanie. Tylko lub aż wygrywanie. Można stosować jakieś tam środki, ale nie ma lepszej metody podniesienia swoich piłkarzy na duchu niż współuczestniczenie w ich zwycięstwie. Na pewno dobrym sposobem nie są ani podwyżka, ani premie motywacyjne. Piłkarz zarabia normalnie i nie można mu płacić więcej w momencie, gdy przegrywa mecz za meczem.
Czy jakieś doraźne rozwiązania w postaci innego rodzaju aktywności fizycznej, jakiegoś wspólnego wypadu zespołu na kręgle, na kajaki, na strzelnicę czy gdziekolwiek indziej, pomaga w takich momentach?
Często kryzys nie wynika z tego też, że piłkarzom się nie chce i potrzeba grilla. Najczęściej przyczyną jego powstania jest to, że nagle wypada ze składu pięciu lub sześciu gości z powodu urazów i wszystko się sypie. U nas wypadł Mateusz Szczepaniak – najlepszy strzelec. Do absencji zmuszony był też Marek Sokołowski i kilku innych chłopaków. Nie jest łatwo dźwignąć mentalnie zespół przetrzebionego przez kontuzje. Różne zabawy integracyjne w sferze mentalnej pomogą, ale zadaniem trenera w kryzysie, jest zmiana profilu treningowego. Dajmy na to na strzelecki, gdy zawodzi skuteczność. Reakcja ze zmianą ustawienia.
Teraz po fakcie, już na chłodno, jest pan w stanie powiedzieć, co zrobiłby pan wtedy inaczej ?
Mam klika swoich przemyśleń. Na pewno inaczej zbudowałbym zespół. Natomiast wystąpiło też Prawo Murphego, że jak coś złego ma się wydarzyć, to wydarzy się w najgorszym momencie. No i nam przydarzyła się cała seria negatywnych zdarzeń.
Poczuł pan, że w pewnym momencie sytuacja wymknęła się już panu całkowicie spod kontroli?
Porównam to do pojedynku bokserskiego. Dostajesz cios w wątrobie. Niby widzisz wszystko, niby ogarniasz, a finalnie nie możesz wstać i na dodatek do zakończenia rundy pozostało dwie i pół minuty. Powtórzę, nikt z nas nie był przygotowany do takiej sytuacji, że będziemy walczyli o utrzymanie – ani ja, ani zawodnicy.
X
Na osobny rozdział zasługuje historia degradacji Polonii Warszawa. Przedstawimy ją formie streszczenia dramatu:
Akt I: Zaczęło się od pojawienia inwestora Ireneusza Króla. Miała być kasa, miały być przelewy. Polonia miała jakoś tam przetrwać. Lepszy taki właściciel – mimo że w Katowicach zostawił po sobie tylko kurz – niż widmo degradacji kilka klas niżej. Eldorado finansowe jak u Józefa Wojciechowskiego skończyło się bezpowrotnie. Ale no przecież nie po to chyba nowy wybawca przejął klub, by skompromitować własne nazwisko. Ponoć był człowiekiem biznesu i wielkich interesów. Jednak raz po raz pojawiały się kolejne doniesienia o absurdach dziejących się przy ul. Konwiktorskiej.
Akt II: Król cały czas bajdurzył o przelewach idący z Wiednia. Piłkarze czekali i czekali. Nawet w tak nieprzyjemnych okolicznościach zorganizowali akcję happenigową – zamówili koszulki z parodiowym wizerunkiem ich prezesa i hasłem „Królu złoty, gdzie są banknoty”. Zawodnicy jeździli na mecze z pucharem – „Pucharem Króla”. Choć było niewesoło, nie zabrakło im wówczas odrobiny uśmiechu. Często jest tak, że wspólny wróg konsoliduje drużynę. W tym przypadku byli tak ze sobą zżyci, że poszliby za sobą w ogień.
*** PRZERWA W SZTUCE ***
Akt III: Nadchodzi punkt kulminacyjny. Wreszcie Komisja Licencyjna powiedziała stop. Dość robienia sobie hucpy z regulaminów. ZUS nie opłacony. Skarbówka wysyłała już komornika. Piłkarze bez środków do życia. Mimo wszystko poloniści do samego końca walczyli o honor, o swoje dobre imię. Rozwiązanie akcji nastąpiło wkrótce.
AKT IV: Sceny pożegnania przez publiczność z ul. Konwiktorskiej były smutne i wzruszające. Pełen stadion, oprawa, po meczu łzy i szczere podziękowania dla bohaterów. Walczyli do końca, zostali zwycięzcami. Zostało jeszcze jedno spotkanie. Niektórzy zawodnicy mieli już dość – wcale nie dziwimy się im – i przed ostatnim meczem z Pogonią opuścili Warszawę. W Szczecnie zespół wystąpił w składzie złożonym głównie z juniorów. Mimo wszystko z podniesionym czołem opuścił ekstraklasę.
Recenzja dramatu: To, że bohaterowie do samego końca wykazali się szlachetną postawą moralną jest ogromną zasługą Piotra Stokowca i sztabu szkoleniowego. Doskonale wiedzieli, jak zadbać o dobrą atmosferę w drużynie. W dokumencie „Kasa będzie jutro”, zrealizowanym przez Canal Plus, świetnie pokazane zostało, jakimi metodami posługiwał się szkoleniowiec Polonii, by piłkarze mieli motywację do grania. Tłumaczył im, że wbrew pozorom kasa nie jest najważniejszą. Wskazywał na to, że od tego, jak się zaprezentują w ostatnich meczach, będzie zależeć ich przyszłość. Jeśli odwaliliby pańszczyznę, nikt lepszy mógłby nimi nie zainteresować. Piotr Stokowiec często organizował gry i zabawy, a także symulacje mające ukazać wartość, jest drużyna – paczka kolegów, którzy tworzą coś na wzór rodziny.
Zdały one egzamin. Do samego końca Polonia została drużyną, a nie zbiorem poszczególnych graczy.
XI
Polska piłka zna też przypadki specjalistów od spadków. Andrzej Witan spadał cztery razy. Raz, w barwach Bytovii, w niezwykle dramatycznych okolicznościach.
– W doliczonym czasie meczu z GKS-em Katowice strzeliłem, a tylko przypomnę, jeśli ktoś nie wie albo nie pamięta, że jestem bramkarze. Miało to dać utrzymanie, a finalnie i tak zlecieliśmy z 1. ligi. Takiej ciszy w pomeczowej szatni, jak wtedy, jeszcze nie zaznałem – wspomina goryczą w głosie.
Miłosz Przybecki i Mateusz Żytko również spadali czterokrotnie. Krystian Nowak i Patryk Rachwał nawet jeszcze więcej razy, bo aż pięć. Z zamiłowania do spadków Adama Mójty śmieje się nawet jego własna żona. I to serio. Fragment naszego dawnego wywiadu:
– Co klub w Ekstraklasie, to spadek. Strach się bać.
– No tak. Żona się ze mnie trochę nabija, że to takie moje przeznaczenie… Ale zaraz, jak to strach się bać? Ja w dalszym ciągu jestem przekonany, że się utrzymamy. Za całokształt sezonu, zasłużyliśmy.
Ciekawym przypadkiem jest też Jakub Poznański. Jak sam mówi: nie zrobił kariery. Natomiast trzeba przyznać, że jego przygoda z piłką była relatywnie udana. Zaliczył kilka sezonów na poziomie centralnym, choć o ostatnich dwóch wolałby z pewnością zapomnieć. W pewnym momencie był łakomym kąskiem dla wielu klubów z I ligi. Ekstraklasowe drużyny również wyrażały zainteresowanie jego osobą. I to nie na zasadzie 50 % szans – on chce, oni nie.
***
Doskonale służył mu kołobrzeski klimat. W sezonie 2015/16 w barwach Kotwicy strzelił jedenaście bramek. No niby żaden wielki wyczyn. Jednak, gdy weźmiemy pod uwagę, że na poziomie drugoligowym takie liczby wyśrubował środkowy obrońca, to już może to zrobić na kimś wrażenie. Na pewno zaciekawiło to Zagłębie Lubin. Poznański dostał tam zaproszenie na testy. Miały być one formalnością. I co? Trach, przypałętał się uraz, który wykluczył taką możliwość.
Ekstraklasy nie było, była za to I liga, a dokładnie – Wisła Puławy. Urokliwy obiekt, klub organizacyjnie poukładany, solidna wypłata zawsze na czas. Dobry klimat do piłki. Zatem gdzie był haczyk? Ano języczkiem u wagi było to, że Wisła walczyła o utrzymanie. Jakub Poznański został sprowadzony zimą 2017 roku, by pomóc uniknąć spadku. Nie pomógł.
Puławianie opuścili I ligę, choć niewiele brakowało do utrzymania. Zabrakło dwóch punktów do dwumeczu barażowego o utrzymanie. Po latach obecny prezes klubu przyznał, że w sumie to Puławy nie były gotowe na zaplecze ekstraklasy. W II lidze nie było wcale lepiej. Kolejny degradacja. Tym samym Jakub zaliczył „doppelpacka”. Mimo propozycji z innych klubów postanowił pozostać w Puławach. Czuł się głupio i chciał naprawić to, co wraz z kolegami zepsuł. Nie, nie zjechali do IV ligi i nie zaliczył hat-tricka, ale jego ostatni rok gry w Puławach, to i tak zaledwie łyżka miodu w beczce dziegciu.
***
Poznański: – Nie było u nas w szatni żadnych szamotanin, rzucania korkami i wzajemnego obrażania się. Każdy doskonale zdawał sobie sprawę, w jakiej jesteśmy sytuacji. Nie szukaliśmy na siłę kozła ofiarnego. Jasne, odbyły się mocniejsze i mało sympatyczne rozmowy. Wówczas takie są nawet wskazane. Czasem po meczu zostawało się dłużej w siedzibie klubowej i dyskutowało do późnych godzin nocnych. Każdy powie, co mu leży na sercu, a następnego dnia przychodzi się na trening i dalej pracuje. Trenerzy – już nie tylko stricte w Wiśle – mieli różne metody.
Jedni usuwali się w cień i liczyli, że starszyzna weźmie sprawy w swoje ręce. Drudzy czasem na siłę chcieli uszczęśliwić zespół. Z kolei w Puławach prezes przed jednym z bardzo ważnych meczów w kontekście ewentualnego utrzymania chciał nas zmotywować premią. Nie poskutkowało. Przed meczem wyjazdowym z Tychami udaliśmy się nieco szybciej na Śląsk. Krótkie zgrupowanie miało sprawić, że zresetujemy się przed meczem – też nie pomogło. Moim zdaniem my już dawno w sferze mentalnej przegraliśmy batalie o utrzymanie. Wtedy nawet Kaszpirowski chyba by nie pomógł.
Pierwszy spadek klub miał wrzucony w koszty. Potraktowano I ligę jako przygodę, która się skończyła. Natomiast w II lidze kompletnie siadł nam mental. Kolejny sezon i kolejny raz traciliśmy głupio punkty. Mnie to już wstyd było pokazywać się na mieście. Na całe szczęście ani ja, ani nikt z moich kolegów nie doświadczył sytuacji, w której jakiś kibic, by obrażał nas albo nasze rodziny. Z niejednego pieca chleb jadłem i po kilkunastu latach biegania za piłką muszę stwierdzić, że zmiana ustawienia, jakieś ulepszenia taktyczne albo zmiana profilu treningowego – okej – może i zdają egzamin w kryzysowych momentach. Choć w mojej opinii, gdy trener i starszyzna nie zbuduje atmosfery, to nawet amerykańscy naukowcy od analiz, nie będą w stanie znaleźć remedium na problemy zespołu.
***
Patryk Rachwał: – Kompletnie nie wstydzę się tego, że byłem w drużynach, które spadały z lig. Przecież się z tego powodu nie zabiję, prawda?
JAN MAZUREK I PIOTR STOLARCZYK