Stało się – Jan Błachowicz (27-8) w sobotę podczas gali UFC 253 pokazał „legendarną polską siłę” i znokautował w drugiej rundzie faworyzowanego Dominicka Reyesa (12-2). Główną nagrodą był upragniony mistrzowski tytuł w kategorii półciężkiej. Niezwykła podróż Polaka dopiero się rozkręca, a na horyzoncie już widać kilka ciekawych wyzwań. Najbardziej atrakcyjnym wydaje się wciąż długo oczekiwany pojedynek z kontrowersyjnym Jonem Jonesem (26-1).

Cóż to była za noc! Skazywany powszechnie na pożarcie „Cieszyński Książę” w najważniejszym momencie kariery pokazał taktyczne wyrachowanie i niezwykłą dojrzałość. Swoją dominację zbudował na kontrolowaniu wydarzeń w stójce i mocnych kopnięciach na korpus, którymi powstrzymywał ofensywne zapędy Reyesa i konsekwentnie go osłabiał.
– Jan miał chyba jakiś laser w tych kopnięciach! Trafiał raz po raz w to samo miejsce i było widać, że stopniowo rozbija tym Dominicka. To był bardzo ważny element planu taktycznego w tej walce – zachwycał się po wszystkim Dana White, najważniejszy człowiek w organizacji UFC. Zakończenie nie pozostawiało wiele do życzenia – Polak powalił przeciwnika kontrującym lewym sierpowym uderzonym w okolice ucha, a potem dobił go serią ciosów w parterze.
Historia niespełnionych oczekiwań
O solidnych bokserskich fundamentach rzemiosła Błachowicza wiedzą w Polsce raczej wszyscy. Zarywanie nocy w związku z wielkimi pojedynkami rodaków ma u nas naprawdę długie tradycje, które także wiążą się z ringiem. Zaczęło się od Andrzeja Gołoty (41-9-1, 33 KO), który w ostatniej „złotej erze” bokserskiej wagi ciężkiej rywalizował z legendami pokroju Riddicka Bowe’a (43-1, 33 KO) i Lennoksa Lewisa (41-2-1, 32 KO).
W sumie cztery razy stawał do walki o tytuł mistrza świata, ale ani razu nie wygrał. Dwa razy przegrywał wprawdzie ekspresowo, ale już w walkach z Chrisem Byrdem (41-5-1, 22 KO) i Johnem Ruizem (44-9-1, 30 KO) miał pecha do sędziowskich werdyktów. Mimo to wciąż pozostaje jedynym Polakiem w historii, któremu udało się raz nie przegrać mistrzowskiej walki o pas w kategorii ciężkiej.
Od Gołoty wszystko się zaczęło, ale w tej historii zabrakło naprawdę szczęśliwego pod względem sportowym zakończenia. Inaczej wyglądało to w przypadku Tomasza Adamka (53-6, 31 KO), który za każdym razem w ringu zostawiał serce. Zdobył mistrzowskie tytuły w kategorii półciężkiej i junior ciężkiej, ale w królewskiej kategorii musiał uznać wyższość większych od siebie zawodników – z genialnym Witalijem Kliczką (45-2, 41 KO) na czele.
W najświeższej historii pewne plany wiązaliśmy z Arturem Szpilką (24-4, 16 KO) i Adamem Kownackim (20-1, 15 KO). Ten pierwszy w jedynej mistrzowskiej szansie z Deontayem Wilderem (42-1-1, 41 KO) radził sobie dobrze aż do dziewiątej rundy. Tam pojedyncza bomba rywala zgasiła mu światło i na dobre wykoleiła obiecująco zapowiadającą się karierę. Kownacki serią solidnych zwycięstw zapracował na pozycję wysoko notowanego pretendenta, ale potknął się w marcu 2020 roku na Robercie Heleniusie (30-3, 19 KO).
Wyboista droga na szczyt
W niedzielę nad ranem „Babyface” i „Szpilia” byli jednym z pierwszych, którzy pogratulowali Błachowiczowi życiowego sukcesu. „Cieszyński Książę” faktycznie może pod wieloma względami inspirować. Po wielu sukcesach odniesionych pod banderą KSW zadebiutował na gali UFC w 2014 roku. Wygrał pierwszą walkę, ale potem w czterech z pięciu kolejnych występów musiał uznać wyższość rywali i jego wielka kariera zawisła na włosku.
Wielu zawodników po takich wynikach trafiało na boczny tor. Błachowiczowi trochę pomogło szczęście – w październiku 2017 roku dostał szansę na gali organizowanej w Polsce. Gwiazdą imprezy według pierwotnych założeń miał być Michał Materla, ale ostatecznie zdecydował się na pozostanie w KSW. Dzięki temu jego rodak z kategorii półciężkiej dostał coś na kształt „walki ostatniej szansy”.
Kibice w Gdańsku dopisali, a niesiony ich dopingiem Błachowicz w wielkim stylu pokonał Devina Clarka (8-1). W pierwszej rundzie rywal ostro zaatakował, ale gospodarz przetrwał kryzys, by w kolejnym starciu odpowiedzieć efektownym duszeniem. Amerykanin odklepał, a „Cieszyński Książę” odetchnął z ulgą i dostał nagrodę za „poddanie wieczoru”.
Na dobre wrócił na zwycięską ścieżkę, by potem wziąć udany rewanż na Jimim Manuwie (17-3). W triumfalnym pochodzie zdarzały się kolejne wyboje – w lutym 2019 roku w Pradze znokautował go Thiago Santos (21-6). Przegrana bolała podwójnie, bo rywal od razu po tej walce dostał mistrzowską szansę z Jonem Jonesem (26-1). Polak odbudował się kolejnymi wygranymi, łamiąc po drodze szczękę Luke’a Rockholda (16-4) – byłego mistrza UFC kategorii średniej.
Błachowicz piął się w rankingach i prowokował Jonesa. Wydawało się, że muszą być na kolizyjnym kursie, a spotkanie jest nieuniknione. W sierpniu 2020 roku 33-letni Amerykanin wywrócił stolik – zapowiedział, że przechodzi do kategorii ciężkiej i zwalnia pas. O wakujące trofeum Polak walczył z Reyesem, który w poprzednim występie nieznacznie przegrał z Jonesem.
Jon może więcej?
„Bones” to jednak złote dziecko UFC, które może liczyć na wyjątkowe traktowanie. Lista rzeczy, które uszły mu płazem, stale się zresztą wydłuża i może robić spore wrażenie. W maju 2014 roku został oskarżony o wkładanie palców w oczy rywali. – Jon jest spokojny, zrelaksowany i metodyczny w tym co robi. Właśnie dlatego przykro mi to mówić, ale on walczy nieczysto. Jego palce były na twarzy rywala bardzo długo – cały czas pakował mu te palce w twarz – grzmiał Bas Rutten, były mistrz wagi ciężkiej UFC.
Problemy zauważył wtedy nawet Dana White. Kilka miesięcy później Jones sprowokował bójkę z Danielem Cormierem (15-0), za co został ukarany grzywną i skazany na 40 godzin prac społecznych. Okazało się, że dopiero się rozkręcał – w kwietniu 2015 roku w Albuquerque spowodował wypadek samochodowy, raniąc kobietę w ciąży. Potem zbiegł z miejsca zdarzenia, zostawiając w środku… lufkę z marihuaną.
Federacja zareagowała ostro i pozbawiła „Bonesa” mistrzowskiego tytułu. „Muszę wiele spraw przemyśleć” – napisał w mediach społecznościowych sam zainteresowany i na długie miesiące zniknął z pola widzenia. Wrócił po kilku miesiącach odmieniony pod wieloma względami. Przede wszystkim imponował muskulaturą jak chyba nigdy wcześniej. Szybko okazało się, że sprawa może mieć drugie dno.
W lipcu 2016 roku miało dojść do rewanżowej walki Jonesa z Cormierem (17-1). Na ostatniej prostej okazało się, że jeden z testów dopingowych Jona dał pozytywny wynik na klomifen i letrozol. Zawodnik został zdjęty z karty, a za kulisami rozpoczęło się postępowanie wyjaśniające sprawę. Oskarżony tłumaczył, że winne były… „zabrudzone” tabletki na potencję. Śledczy z USADA potwierdzili te słowa – skończyło się na rocznym zawieszeniu.
Sterydy? Oj tam, oj tam…
W sierpniu 2017 roku znów pojawił się problem o dopingowym podłożu, ale jeszcze poważniejszy. „Bones” w rewanżu znokautował Cormiera, ale kilka dni po gali okazało się, że tym razem wykryto u niego turinabol – steryd anaboliczny. Dana White unieważnił wynik pojedynku i odebrał zawodnikowi pas. USADA tym razem ukarała go 15-miesięcznym zawieszeniem. Środowisko MMA nie ukrywało niesmaku…
– USADA to po prostu wyjątkowej klasy gówno. To bardzo zła decyzja dla całej dyscypliny – wiele osób jest rozczarowanych tą sytuacją. Jones to świetny zawodnik, ale zasady są od tego, by przestrzegali ich wszyscy – grzmiał Chabib Nurmagomiedow. Skąd tak krótka kara po drugiej wpadce w krótkim odstępie czasu? Śledczy uwzględnili… chęć Jona do współpracy.
W grudniu 2018 roku znów pojawiły się kontrowersje, bo u Jonesa… kolejny raz wykryto turinabol. Ta sprawa skończyła się właściwie zanim się zaczęła – gala została przeniesiona, a Kalifornijska Komisja Stanowa ds. Sportu uznała, że pozytywny wynik testu to bezpośredni efekt… wcześniejszego doświadczenia z dopingiem, za które Amerykanin został przecież ukarany.
Po tamtych perypetiach „Bones” trzykrotnie w oktagonie bronił tytułu w kategorii półciężkiej. Jedyną porażkę w karierze poniósł w 2009 roku – przez dyskwalifikację. Wielu wciąż uznaje go za zawodnika niepokonanego, ale w ostatnich dwóch występach miał jednak spore problemy. Najpierw pokonał niejednogłośną decyzją Thiago Santosa (21-6), a potem zdaniem sędziów okazał się minimalnie lepszy od Dominicka Reyesa (12-0).
Ten ostatni głośno domagał się rewanżu, a w kolejce coraz mocniej łokciami rozpychał się Błachowicz. Wyzwania więc były, ale Jones oznajmił, że chce się bić w najcięższej kategorii. Oddał pas, ale oczywiście z uwagą oglądał sobotnią walkę. „Gratulacje Jan, baw się mój przyjacielu” – napisał najpierw. Po kilku godzinach dodał nową wiadomość… „Mielibyście coś przeciwko gdybym naprawdę szybko wrócił po mój pas?” – zapytał.
Skomplikowana układanka na szczycie
Taka walka wydaje się pod wieloma względami łatwa do zrobienia. Sam Błachowicz w pierwszych słowach po zwycięstwie po raz kolejny zaprosił Jonesa do tańca. Zaimponował tym samemu White’owi, który spodziewał się raczej wskazania któregoś z pretendentów. „Bones” w najwyższej kategorii może jednak szybko nie dostać walki, na którą czeka, więc nie sposób wykluczyć kolejnego zwrotu akcji.
Mistrzem jest tam Stipe Miocic (20-3), który w sierpniu zakończył trylogię… z Danielem Cormierem (22-3). Teraz organizacja UFC chce zorganizować Chorwatowi rewanż z Francisem Ngannou (15-3), którego przekonująco odprawił w styczniu 2018 roku. „Nie ekscytuje mnie to – już zabrałem tego chłopaka na 25 minut do szkoły. Chcę nowych wyzwań! Marzy mi się walka bokserska” – poinformował czempion na Instagramie.
Potem zmienił zdanie i przyznał, że nie zamierza przebierać w rywalach. Dana White niedawno oficjalnie potwierdził, że Ngannou dostanie mistrzowską szansę w wadze ciężkiej przed Jonesem. Może właśnie dlatego „Bones” zaczął prowokować Błachowicza i naprawdę myśli o walce z nowym mistrzem? Polak może rozważać walkę z jeszcze jednym przeciwnikiem o uznanej marce…
Potencjalni rywale Jana Błachowicza w pierwszej obronie tytułu:
- Jon Jones (26-1) – dwukrotny mistrz UFC w wadze półciężkiej, #1 bez podziału na kategorie wagowe
- Israel Adesanya (20-0) – mistrz kategorii średniej
- Thiago Santos (21-7) – #2 w rankingu kategorii półciężkiej, ostatni pogromca Błachowicza
W sobotę kilka minut po nim w walce wieczoru mistrzowską klasę potwierdził Israel Adesanya (20-0), który również w drugiej rundzie znokautował Paulo Costę (13-1). Stawką walki był tytuł mistrza UFC w kategorii średniej (limit – 84 kg). Zwycięzca od dawna przebąkuje, że chciałby spróbować sił w wyższej kategorii półciężkiej (limit – 93 kg). Ze względu na warunki fizyczne (193 cm wzrostu – o 5 cm więcej od Polaka) taki scenariusz wydaje się całkiem łatwy do zrealizowania.
– Dlaczego nie? Taka walka mogłaby być dla mnie interesująca. Mamy kolejnego kandydata – na pewno możemy spróbować, jestem otwarty na taką propozycję – komentował na gorąco Błachowicz po sobotnim triumfie. Na razie jednak czas na zasłużony odpoczynek. „Cieszyński Książę” zapowiada miesiąc balangi i czeka na narodziny syna. Wygląda na to, że gdy zadeklaruje gotowość do walki, to będzie mógł przebierać w ciekawych ofertach. I całe szczęście, bo zapracował na taki komfort jak mało kto!
KACPER BARTOSIAK
Fot. Newspix.pl
Nie interesuje mnie MMA, ale chętnie bym zobaczył starcie Błachowicz – Najman
Najman za ostanią walkę 43 sekundy chyba zgarnął 113 tys zł czyli wiuęcej niż ty przez całe swoje nędzne zycie
Idź mu gnota wylizać za te 113 tysięcy pedale
Ja go chce do ksw.Malysz czeka!
Sprawiedliwie by było gdyby następnym rywalem Błachowicza był Santos, a Jones i Adesanya niech wygrają choćby jedną walkę w nowej kategorii zanim dostaną titleshota. No ale niestety to już nie jest to UFC co kiedyś i od Conora to ogon kręci psem,a zawodnicy skaczą po dywizjach mając w dupie rankingi.
Pewnie nazwiecie mnie nawiedzonym lewakiem, ale widziałem dawno temu kilka walk w UFC i dla mnie to nie jest sport. Panowie w TVP Sport, w sportowym wieczorze, podniecali się dzisiaj Błachowiczem z uznaniem mówiąc o tym, że złamał rywalowi nos, a wcześniej szczękę. Nie jestem przeciwnikiem sportów walki, wręcz przeciwnie, bardzo je lubię, niemniej jednak UFC to zwykła bójka. Bójka która zaspokaja najniższe ludzkie instynkty polegające na chęci oglądania przemocy, w której jest dużo krwi i trzasku kości.
Racja, judo, KARATE, zapasy – to sport. MMA, boks zawodowy – mordobicie, przemoc kosztem techniki. I nie trzeba być lewakiem, żeby mieć takie zdanie. Ale pełno półgłówków, co wola krew i przeciwnika na deskach niż sport.
Odpal sobie Curling i nie narzekaj. Ludzie mają w pizdzie Twoje zdanie i zainteredowania i ty rób tak samo 🙂 każdy lubi co mu się podoba…. Dla mnie np. Karate to jakieś nieporozumienie i zwykly gniot ale to tylko moje zdanie i jebie mnie to co kto o tym mysli po prostu nie ogladam, a nie pierdole bzdur o półgłówkach. Narazie ty na niego wychodzisz pierdolac jak bys prawde wszechświata głosił.