Panie i panowie, mamy to: Jan Błachowicz z pasem mistrzowskim UFC w kategorii półciężkiej! Podczas walki na gali w Abu Zabi Polak znokautował w drugiej rundzie faworyzowanego Dominicka Reyesa. I udowodnił, że mistrz nie musi być perfekcyjny. Może mieć trochę lat na karku, może mieć niejedną porażkę przy swoim nazwisku. “Cieszyński Książę” niegdyś legitymował się bilansem 2-4 (w UFC). Teraz jest na szczycie.
Pamiętamy jego słowa po wygranej z Coreyem Andersonem w lutym tego roku. Polak miał za sobą trzecie zwycięstwo z rzędu (i siódme w ostatnich ośmiu walkach) i uznał, że czas najwyższy, że czas na starcie z najlepszym. – Obiecałeś mi to, kiedy się spotkaliśmy. Jesteś moim kolejnym rywalem. Powiedz mi tylko, kiedy. Wskaż mi miejsce i czas – mówił w kierunku siedzącego w pierwszym rzędzie Jona Jonesa.
Ostatecznie polski zawodnik MMA dostał walkę mistrzowską – ale nie z wywoływanym przez niego zawodnikiem, bo ten przeniósł się kategorię wagową wyżej. Aby sięgnąć po wakujący tytuł, musiał pokonać Dominicka Reyesa. Gościa, który do momentu pojedynku z Polakiem przegrał tylko raz, właśnie z Jonesem. A według wielu – wcale nie zasłużył na tę porażkę. Przyjął wówczas defensywny, oparty na kontrach styl i odnajdywał się w nim bardzo dobrze. Do wielkiego sukcesu zabrakło mu niewiele, bo poległ za sprawą niejednogłośnej decyzji sędziów.
Bukmacherzy oraz lwia część ekspertów nie mieli wątpliwości: to Amerykanin uchodził za faworyta w starciu z Janem Błachowiczem.
Do jednej bramki
Powiedzieć, że droga Polaka do walki o pas UFC była wyboista, to nie powiedzieć nic. Mówimy o 37-letnim fighterze, którego początki na amerykańskich salonach naprawdę nie wyglądały obiecująco. W 2014 roku wygrał w debiucie z Ilirim Latifim, ale kolejne dwa starcia już przegrał. Potem przyszło jedno zwycięstwo – i znowu dwie porażki. Miał bilans 2:4. Kto by wtedy pomyślał, że w przyszłości osiągnie tak dużo?
Historia Błachowicza naprawdę może inspirować. A jeśli nie chcieliście przegapić jej kluczowego momentu, musieliście nastawić budziki na wyjątkowo – szczególnie jak na weekend – wczesną godzinę. Albo w ogóle nie iść spać. Pierwsza z dwóch walk wieczoru (obok starcia Israela Adesanyi z z Paulo Costą) gali UFC 253 wystartowała w okolicach 5:50 czasu polskiego.
Na pierwszy rzut oka dało się dostrzec pewną różnicę w warunkach fizycznych. Wiemy, jak wygląda Janek Błachowicz. To naprawdę kawał chłopa. Reyes do chucherek nie należy, ale jest zdecydowanie smuklejszy, mniej nabity od Polaka. Amerykanin zdawał sobie zatem sprawę, że musi być szczególnie ostrożny – bo w otwartej wymianie ciosów to nie po jego stronie będzie stała przewaga siły.
W pierwszej rundzie walczył niezwykle zachowawczo, ale również Błachowicz się specjalnie nie wychylał, czekając na swój moment. I taki właśnie znalazł. Jego kopnięcie wylądowało z hukiem na żebrach Amerykanina. Ten się nie zachwiał, nie dał po sobie niczego poznać, ale już jego skóra, w miejscu, w którym został trafiony, momentalnie się zaczerwieniła. Do większych sensacji w ciągu pierwszych pięciu minut nie doszło, ale to polski zawodnik był lepszy.
Na drugą rundę Reyes przyjął nieco inną taktykę. Szukał okazji do ataku, ale każda jego próba spotykała się z perfekcyjną reakcją Polaka, który po prostu krok po kroku robił swoje. Człowiek na misji. Wreszcie lewy sierpowy Błachowicza posłał rywala na deski. To był koniec. Lawina ciosów z góry dopełniła dzieła zniszczenia.
Wygrana bitwa, czas na wojnę?
Zgadnijcie kogo, tuż po zakończonej walce, wywołał Błachowicz? Zgadza się, Jona Jonesa. To pokazuje mistrzowski charakter polskiego fightera. Dopiero co wygrał najważniejsze starcie w swoim życiu, a już myśli o następnym. – Jonie Jonesie, gdzie jesteś? Nie uciekaj – rzucił.
Po chwili pozdrowił polskich kibiców, zapewniając, że ich wsparcie czuł i w Abu Dabi, gdzie odbywała się walka. Ale nie myślcie, że Janek to tylko biznes i zimnokrwiste odhaczanie kolejnych celów na sportowej mapie. Czas na relaks bowiem też się znajdzie.
– W poniedziałek wracam i imprezujemy cały miesiąc! – dodał Polak.
Co tu dużo gadać: zrobił to! Jan Błachowicz został pierwszym polskim mistrzem UFC w rywalizacji mężczyzn (u kobiet najlepsza była oczywiście Joanna Jędrzejczyk). To niebywały sukces. Sukces wypracowany długoletnią, konsekwentną i ciężką pracą. Polski fighter już teraz jest wielki, ale głęboko wierzymy, że na tym nie koniec. I na tronie pozostanie jeszcze długo, pokonując Jonesa i wielu innych pretendentów. Ale na razie: chapeau bas, Cieszyński Książe!
Fot. Newspix.pl