Finał Pucharu Polski miał być puentą tego sezonu na polskich boiskach. Niby to jeszcze nie kropka, coś się będzie jeszcze po nim działo, ale jednak swój wymiar kompozycyjny posiadał. I, cholera jasna, udał się, wypalił, zaznaczył się. Odwiedziliśmy stadion w Lublinie, żeby zobaczyć, jak to wydarzenie przebiegało, co konkretnie oznaczało dla polskiej piłki i jakie wnioski można było z niego wyciągnąć. Zapraszamy.
***
Każda historia ma początek i zakończenie.
Ta historia zaczyna się 27 maja. To data ćwierćfinału Pucharu Polski w Legnicy. Wtedy odmroził się polski futbol. Legia i Miedź. Pojechałem do Legnicy, żeby zobaczyć ten powrót na własne oczy. Co się tam działo? Ano nic specjalnego. Pusty stadion, dojmująca cisza, słyszalny świergot ptaków, pojedyncze przyśpiewki kibiców spoza stadionu i wrażenie, że choć piłka nożna nożna nad Wisłę wróciła, to jest zwyczajnie inna. Że ta cała rzeczywistość, w którą wchodzimy, nie będzie taka, jaką znaliśmy do tej pory.
Trudno było wtedy o optymizm. Wszystko to było bardzo sztuczne, wymuszone, przepchane nogą, na mocno prowizorycznych warunkach. Nie odniosłem wrażenie, żeby ktokolwiek, oprócz samych klubów, potrzebował tej piłki do czegokolwiek. Brakowało emocji.
Od tego czasu minęły dwa miesiące.
I zmieniło się bardzo dużo.
Ta historia kończy się bowiem 24 lipca. To data finału Pucharu Polski w Lublinie. Świat zdążył już ruszyć na dobre. Ludzie wrócili na ulice i do swoich codzienności. Dograno ligę. Legia została mistrzem. Lech wicemistrzem. Arka, ŁKS i Korona spadły z ligi, Stal Mielec i Podbeskidzie Bielsko-Biała do niej awansowały. Ustalone zostały zasady nowego sezonu Ekstraklasy. Wiele rzeczy się wyjaśniło. I jakiegoś rodzaju zwieńczeniem tego stanu rzeczy był ten mecz między Cracovią a Lechią Gdańsk.
Niby nieco w cieniu, z odebranym splendorem, bo na Arenie Lublin, a nie na Stadionie Narodowym, niby wcale nie między najlepszymi drużynami tego sezonu, niby nie przy kilkudziesięciotysięcznej widowni, a przy skromnych trzech i pół tysiącach, ale jednak – ten mecz się odbył i przypominał piłkę z czasów przed-pandemicznych. Co więcej, niczym się od niej nie różnił.
I
Krochmalna to okropna ulica Lublina. Chodzisz po niej z duszą na ramieniu. Na równoległej do niej, Spółdzielczej, stoi monumentalna fabryka wódki Stock. I jakoś cały czas odnosi się w tej okolicy wrażenie, że to właśnie ten czterdziestoprocentowy napój warunkuje tutejsze życie. Ciężko przemieścić się nią na Arenę Lublin i odczuwać klimat meczu. Nieco dołujące widoki. Pozbawiony koszulki zaprawiony facet wyzywający jakiegoś człowieka z psem obok Żabki. Śpiąca starsza kobieta nieopodal przystanku autobusowego. Szaro buro.
A tu zaskoczenie. Pod stadionem – kolorowo. Mnóstwo fanów Cracovii. Większość w okolicznościowych koszulkach z napisem „Puchar Polski 2020” i pucharem przytulonym przez ramiona zaprojektowane jak serduszko w miejscu numeru. Jakby ktoś miał jeszcze wątpliwości, w jakiej czasoprzestrzeni się znalazł, to zaraz grupa fanów odśpiewała klasyczne:
– Puchar jest nasz! Puchar jest nasz! Lalalalala!
Od razu ostrzegamy, że ta przyśpiewka, niezależnie od wszystkiego, zostaje w głowie. Jakoś tak naturalnie człowiek sobie ją dośpiewuje. Całkiem sympatyczna atmosfera. Dwóch kibiców gada sobie o zaparkowanym samochodzie, analizując jego cenę, stan zużycia i status właściciela – wysoka, niski, bogaty. Inni dywagują o nadchodzącym meczu, jeszcze inni opowiadają o przebytej trasie.
Porządku pilnował kordon policji. Nie przepuszczał nikogo. Oddzielał kibiców Lechii i Cracovii. Policjanci, uzbrojeni i umundurowani po zęby, bardzo poważnie podchodzili do swoich obowiązków. Rozpaczliwa próba przejścia do stref, gdzie na swoje sektory wchodzili kibice z Gdańska. Podszedłem do grupy gliniarzy. Przedstawiam swój pomysł, pokazuję legitymację prasową, wznoszę się na wyżyny ekwilibrystyki erystycznej i argumentacyjnej.
– Nie ma szans – słyszę w odpowiedzi.
Ta sama perswazja wobec stewardów. Również odpowiedź odmowna, choć mniej kategoryczna, bo proszą mnie o skontaktowanie się z kierownikiem (ma kamizelkę w kolorze ciemniejszej zieleni), ale ów kierownik przechadza się gdzieś wiele metrów dalej za bramkami, a gra nie jest warta świeczki, więc odpuszczam. Tu też może dziać się coś ciekawego.
II
Scenka rodzajowa numer jeden.
Dwie młode fanki Cracovii siedzą na parkingu przed stadionem. Wokół nich mnóstwo ludzi, ktoś przywiózł kibicowski sprzęt. Jest tłoczno. Ich koleżanki są już za bramkami. Pierwsze nie są ubrane w okolicznościowe koszulki, drugie są i zagadują stewardów, którzy siedzą w zamkniętym namiocie z plandeki.
– Co robicie w tym namiocie? – krzyczą pierwsze na ten widok.
– Zdjęcia na Insta – odpowiada któraś z zawołanych.
– Taaaa, ale wiesz, że musisz z tym czekać na ślub?!
III
Scenka rodzajowa numer dwa.
Leci helikopter. Jest głośno. Stoję przy ogrodzeniu, które oddziela parking od strefy stadionowej. Staram się skupić na rozmowie telefonicznej, a tu nagle zgiełk, tumult, wrzawa, oklaski, zachęcające pokrzykiwanie. Patrzę, a tam właśnie przebiega obok mnie facet w średnim wieku, niespecjalnie wyćwiczony, ale wystarczająco sprawny, żeby siłą rozpędu zacząć wspinać się na grubo ponad dwumetrowe ogrodzenie. Stewardzi szybko interweniują, szykują siły już po drugiej stronie, ale wtedy facet spada z hukiem na ziemię tam, skąd zaczął się odbijać. Ból? Dajcie spokój. Śmiech i konkluzja:
– Kurwa, bez dowodów i maseczek nie wpuszczają.
IV
Wejście na stadion. Przede mną prezes LZPN, Zbigniew Bartnik, o którym było ostatnio głośno z powodów czysto niemerytorycznych. Uśmiechnięty, pełen wigoru, zadowolony. Wita ludzi, wskazuje drogę, żartuje, wyraża wątpliwości, typuje wyniki. Jak przystało na pośredniego gospodarza – to w końcu jego rewir, a takie wydarzenia na Lubelszczyźnie nie zdarzają się wbrew pozorom tak często.
V
Trybuna prasowa wielkiego wrażenia nie robi. Pulpity blisko siebie. Enigmatycznie przydzielone miejsca. Siadam obok przyjezdnych dziennikarzy z Gdańska i potem będę trochę tego żałował, bo siłą rzeczy będzie mi się udzielał ich humor – orgiastyczne wybuchy radości po bramkach Haydary’ego i Lipskiego (Głośne: Tak! Kurwa! Tak! Kurwa! Tak! Kurwa!) i wielka depresja po bramkach Van Amersfoorta, Jablonskiego i Wdowiaka (Ciche: „Kurwa, kurwa, kurwa”).
Dla bezstronnego obserwatora – kara za niezawinione grzechy.
VI
Niewinnie wyglądająca tablica, zawierająca regulamin imprezy masowej i przedstawione w uroczych piktogramach zabronione przedmioty. Psy, broń, ostre parasolki, kaski, alkohol, miękkie i twarde narkotyki, banery i tak dalej, i tak dalej, można sobie wyczytać, przeczytać. Ale są też jednak trzy rzeczy kluczowe – pirotechnika, kominiarki, wuwuzele, trąbki i wszelkiej maści sprzęty imitujące dźwięki. Warto zapamiętać.
VII
No to po kolei.
Po pierwsze. Pirotechnika.
Lechia.
Cracovia.
Jak śpiewał Kazik: „Oni zaczęli, myśmy skończyli”, mogliby zanucić kibice Cracovii, a kibice Lechii po prostu sobie to odwrócić.
Tak czy inaczej, spiker za każdym razem, kiedy fani obu zespołów odpalali race, informował stadion, że materiały pirotechniczne są surowo zakazane, ale jego średnio przekonujący głos znikał gdzieś między pozdrowieniami kibiców Arki z jednej strony, a wyzywaniem kibiców Arki z drugiej strony, nieparlamentarnym nawoływaniem do bardziej zintensyfikowanej gry z jednej strony, a gorącym dopingiem z drugiej strony, i generalnie nie wprowadzał żadnego porządku.
Tym bardziej, że spiker wzywał też do „zaprzestania używania słów powszechnie uważanych za obraźliwe w dopingowaniu”, co również kompletnie nie przynosiło żadnego efektu i trudno się temu dziwić. Co więcej, im dalej w las, im dalej w mecz, tym na boisku i na trybunach było goręcej, ostrzej, agresywniej, dynamiczniej. Stawka rosła, a wraz z nią żywioł.
VIII
Dalej.
Po drugie. Kominiarki.
Oprawa kibiców Cracovii ukazuje ministra zdrowia Łukasza Szumowskiego z ironicznym przypomnieniem o tym, że w czasie imprez masowych obowiązuje nakaz zasłaniania ust i nosa. Dla kibiców, którym w rzeczywistości przed-pandemicznej tego surowo zabraniano – istna bajka.
Kibice Lechii mieli zaś początkowo niewielki problem z rozłożeniem transparentu z informacją, że są futbolowymi chuliganami, ale potem równorzędnie rywalizowali ze swoimi przeciwnikami z naprzeciwka. Tak więc walka trwała nie tylko na boisku, ale też na trybunach.
IX
Jeszcze dalej.
Po trzecie. Wuwuzele, trąbki, sprzęty imitujące dźwięki. No i syrena.
Zżymali się na nią ludzie, którzy oglądali finał Pucharu Polski w telewizji. Złorzeczyli na Twitterze. Pisali, żeby zabrać ją ze stadionu, bo uniemożliwia komfort oglądania widowiska. I faktycznie – pewnie była ustawiona gdzieś nieopodal telewizyjnego mikrofonu, pewnie irytowała, ale nie na stadionie. Na Arenie Lublin po prostu kompletnie nie było jej słychać, co nie zmienia faktu, że została wniesiona.
I tak dopełnia się obraz kibicowskich trybun z tego meczu. Bo choć było sporo nerwów, sporo wyzwisk, sporo (nie)zdrowych emocji, to atmosfera była taka, jaka powinna być na meczu piłki nożnej – gorąca.
X
Kibice dobrze się bawili. Skakali sobie w ramiona po golach. Darli się wniebogłosy, kiedy ich drużyna wychodziła na prowadzenie i milkli na chwilę, kiedy ich drużyna je traciła. Pod względem takich zwykłych, żywych reakcji na wydarzenia boiskowe – nie mogło być lepiej.
A było na co reagować.
Czy jest sens pisać o tym, co zobaczyliśmy na boisku? Oczywiście, że jest, choć wszyscy już chyba wiedzą, że to był dobry mecz i tyle. Finał Pucharu Polski był spektaklem godnym finału Pucharu Polski. Wszystkie przedmeczowe obawy o nieporywający styl Cracovii, nieprzewidywalność i nieregularność Lechii, i krążące gdzieś w powietrzu widmo bezpłciowego bezbramkowego remisu lub przepchanego 1:0, kompletnie się nie sprawdziły. Ekipy Piotra Stokowca i Michała Probierza zaprezentowały otwarty futbol. Padło pięć goli. Trzy w końcówkach. Momenty były, zwroty akcji też.
Patryk Lipski urzeczywistniający swój rap (nie bierzcie tego w 100% na poważnie). Żarko Udovicić jako pozytywne zaskoczenie pierwszej części meczu i negatywne drugiej (w sumie, kurde, wszyscy wiedzieli, że skrzydłowym jest dobrym, a obrońcą nieszczęsnym, więc gdzie tu zdziwienie?). Mario Maloca rysujący portret własnej postawy z tego sezonu. Rozłożone na długo przez końcem pierwszej połowy dogrywki maty dla piłkarzy Lechii Gdańsk.
Świetny mecz Kamila Pestki, który puścił oko do Silvio Berluscioniego. Sygnał Fiolicia, że jest w stanie temu zespołowi dawać od siebie sporo nie tylko w marzeniach o mglistych potencjalnych możliwościach. Mateusz Wdowiak kaligrafujący sobie złote literki w pisanej historii Cracovii. Michał Probierz wpadający w ręce Janusza Filipiaka, wchodzący na konferencję prasową z medalem na szyi i udowadniający, że ten jego krakowski projekt może nieść za sobą odkurzacz dla zakurzonej gabloty Cracovii.
Miał ten mecz swoje barwy.
XI
Czy coś się kończy? To byłoby pustosłowie. Przecież grają jeszcze I i II liga, przecież zaraz zaczynają się eliminacje do europejskich pucharów, niedługo potem startuje nowy sezon, potem wraca reprezentacja i ta piękna zabawa znów nabierze nieprawdopodobnego rozpędu. Ale z drugiej strony jest to jakaś klamra kompozycja.
To dalej nie był normalny mecz dla kogoś, kto byłby trzymany w stanie hibernacji przez ostatnie pół roku. Finał Pucharu Polski i tylko trzy i pół tysiąca widzów na trybunach, finał Pucharu Polski i Lublin, finał Pucharu Polski, maseczki, przypomnienia o dezynfekcji rąk? Minister zdrowia na oprawie jednej z drużyn? Co u licha? Szok, nie?
Ale chyba wszyscy nauczyliśmy się, że trzeba doceniać to, co się ma. A co zobaczyliśmy i co dostaliśmy? Ciekawe widowisko w nieparaliżującym i przepustowym anturażu, z głośnym i zorganizowanym dopingiem, z kilkoma ciekawymi historiami boiskowymi i z kilkoma ciekawymi historiami pozaboiskowymi, radościami, smutkami, osobliwościami. Było tak bardzo normalnie, tak bardzo prawdopodobnie, tak bardzo po naszemu, że trudno było się nie uśmiechnąć.
JAN MAZUREK