Reklama

Nawotka: “Nawet w juniorach w meczach Legii z Lechem chcieliśmy się pozabijać”

Szymon Janczyk

Autor:Szymon Janczyk

04 czerwca 2020, 11:18 • 19 min czytania 0 komentarzy

Tomasz Nawotka od lat jest piłkarzem Legii Warszawa na… wypożyczeniu do Zagłębia Sosnowiec. Z warszawską drużyną grał w młodzieżowej Lidze Mistrzów i ośmieszył Lucę Zidane’a. Z sosnowiczanami najpierw awansował do Ekstraklasy, a potem z niej spadł. Nam opowiada o swoim debiucie w seniorskiej piłce w wieku 16 lat, czy o pobycie w Warszawie. Jak do niej trafił i czemu nie dostał szansy? Dlaczego nawet w juniorskich starciach Legii z Lechem każdy chciał się pozabijać? Który piłkarz Borussii sprawił, że schodził z boiska cały w błocie? Czemu Zagłębie spadło z najwyższej ligi? Dlaczego nie wypalił jego transfer do Rakowa Częstochowa? Jakie ma plany na przyszłość? Zapraszamy!

Nawotka: “Nawet w juniorach w meczach Legii z Lechem chcieliśmy się pozabijać”
Zabawna sytuacja. Jeśli chodzi o obecną kadrę Zagłębia, jesteś na drugim miejscu pod względem liczby rozegranych meczów dla tego klubu. A tak naprawdę nigdy nie byłeś nawet w stu procentach jego piłkarzem. To zawsze było wypożyczenie.

To już mój trzeci sezon na wypożyczeniu w Zagłębiu, miałem małą przerwę na Słowacji. Myślę, że gdyby nie kontuzja, to byłbym tu nieprzerwanie. Jest to ciekawostka, ale dobrze nam się współpracuje. Czuję, że to, że jestem wypożyczony z Legii, nie wpływa na mnie w żaden sposób. Każdy traktuje mnie jak piłkarza Zagłębia, dobrze mi tu i dlatego też tak długo nasza przygoda trwa.

Nie jest to męczące, gdy co sezon, a może nawet i co okienko, nie jesteś pewien, jak potoczy się twoja przyszłość?

Jest to uciążliwe. Fakt, że nie dostałem żadnej szansy w Legii i nikt nie chciał na mnie postawić… Cały czas jestem wypożyczany, co sezon nie jestem pewien, gdzie będę. Ale nic, trzeba zbierać doświadczenie.

Masz jeszcze nadzieję, że uda ci się wrócić do Legii? Teoretycznie co jakiś czas cię sprawdzają.

Z Legią jestem związany bardzo długo, przyszedłem tam, gdy miałem 17 lat. Zawsze jeździłem na obozy, sparingi, przewijałem się w pierwszym zespole. Po cichu liczę i czekam na szansę, bo każdy chciałby grać w Legii. Ale skoro jestem tu (w Zagłębiu – przyp.) trzeci rok i mi tu dobrze, to również mnie to cieszy. Jeżeli będę na tyle dobry, żeby Legia dała mi szansę, to myślę, że bym ją wykorzystał.

Co twoim zdaniem nie wypaliło, że do tej pory tej szansy nie dostałeś?

Gdy byłem młodszy, jeździłem na pierwsze obozy z jedynką, nie byłem do końca pewien swoich umiejętności. Na sparingach mi się udawało, ale gdy trafiałem do pierwszego zespołu na dłużej, zabrakło mi pewności siebie i wiary. Przy tych wszystkich zawodnikach, którzy mnie otaczali… Wyjechałem z małego miasta, z Ostródy, to się szybko potoczyło i w tym był największy problem. Teraz jestem starszy, bardziej doświadczony. Znam swoją wartość na boisku i wydaje mi się, że jestem kompletnie w innym miejscu, jeśli chodzi o przygotowanie mentalne. Potrafiłbym sprzedać swoje umiejętności.

Reklama

W sezonie, gdy zrobiliśmy z Zagłębiem awans, młodzież dostała w Legii szansę. Hołownia, Wieteska czy ja — wszyscy wypożyczeni. Każdy dostał wtedy szansę, a mnie trzeciego dnia przygotowań przytrafiła się kontuzja. Złamanie piątej kości śródstopia, wypadłem na trzy miesiące. Wydaje mi się, że szansa czekała też na mnie, a koniec końców wylądowałem na trzy miesiące na Słowacji, żeby się odbudować. Kiedy byłem już zdrowy, okienko w Polsce się zamykało, więc nie miałem wyboru. Tam się odbudowałem.

Pamiętasz jeszcze, jak znalazłeś się w Legii?

Byłem w Warszawie dwa razy na testach. Pierwszy raz zaproszono mnie, gdy miałem 15 czy 16 lat i powolutku wchodziłem do seniorskiego zespołu Sokoła Ostróda w trzeciej lidze. Zagrałem dwa mecze w seniorach, udało mi się zdobyć bramkę, byłem powoływany do kadry województwa. Po testach Legia powiedziała, że nie jestem jeszcze gotowy, ale będą mnie obserwować.

Potem pół roku byłem w Concordii Elbląg w drugiej lidze, chciałem zrobić krok do przodu, ale… Miejsce było ciężkie, żeby coś można było dla siebie ugrać, rozwinąć się. Concordia potem spadła, a ja wróciłem zimą do Ostródy, gdzie wygraliśmy trzecią ligę i puchar wojewódzki. To było najlepsze, co mogłem zrobić. Pole do popisu było duże. Wtedy Legia zaprosiła mnie drugi raz, przyjechałem pewny siebie, nie stawiałem siebie w gorszym świetle w stosunku do innych zawodników.

Pamiętam, że Radosław Kucharski zabrał mnie na główną płytę, usiedliśmy na ławce.

– Podoba ci się stadion, dobrze się tu czujesz?

– Tak, wszystko jest super.

Reklama

– Chciałbyś grać w Legii?

Z miejsca powiedziałem, że tak. Trzeba było tylko dopełnić formalności, trochę to się przedłużało, rozmawiałem z rodziną, ze znajomymi. Ale koniec końców wyjechałem w wieku 17 lat. Jak patrze z perspektywy czasu, to było trochę późno. Koledzy z szatni wtedy byli w Warszawie dłużej, mieli większe możliwości rozwoju. Ale na to, jak późno wyjechałem, to i tak jestem po części zadowolony z miejsca, w którym teraz jestem. Nie ukrywam jednak, że chciałbym jeszcze pójść do przodu, mam przed sobą wiele lat grania i chciałbym więcej osiągnąć w swoim życiu.

Myślałem, że w tej anegdocie z Radosławem Kucharskim powiesz coś w stylu: tak, za parę miesięcy będę na tej głównej płycie grał.

(śmiech) Jeżeli bym mu tak wtedy odpowiedział, to może by odparł, że ok, to wskakujesz do jedynki i zobaczymy, co będzie. Można było zaryzykować!

Zadebiutowałeś w trzeciej lidze jako 16-latek, w drugim meczu strzeliłeś gola. Jak czułeś się, wchodząc do seniorskiej szatni w tak młodym wieku?

Szczerze? Wchodząc do szatni Sokoła, czułem się bardzo pewnie. W juniorach strasznie dużo strzelałem. Miałem po 30 bramek w sezonie. Wystarczyło kilka treningów, żeby chłopaki z Sokoła powiedzieli, że się nadaję i mówili trenerowi, żebym został i im pomógł. W zimowych sparingach też strzelałem bramki, potem zostałem na stałe włączony do zespołu. Pamiętam, że gdy w drugim meczu w trzeciej lidze udało mi się strzelić bramkę, czułem się bardzo mocny. Wiem, ile osób chciałoby tutaj grać. Mamy w Ostródzie piękny stadion, kibiców trochę przychodziło, więc to robiło wrażenie. Byłem świadomy, do czego dążę i to, że byłem wtedy w seniorskiej szatni, mnie zbudowało. Po przyjściu do Warszawy pół roku byłem w CLJ, a potem zostałem przerzucony do drugiego zespołu. Później krążyłem już między dwójką a jedynką.

Kiedy wchodziłeś do drugiej czy trzeciej ligi, musiałeś mocno pracować nad warunkami fizycznymi, żeby nie przegrywać starć z bardziej doświadczonymi rywalami?

Tak, chociaż w trzeciej lidze jeszcze tak tego nie czułem, bo dobrze operowałem piłką. Nie przeszkadzało mi to, gdy wchodziłem w mocniejsze starcia, ale byłem świadomy, że muszę się obudować. Nie chcę skłamać, ale wtedy ważyłem może 60 kilogramów?

Oj, to chucherko!

Straszne! Przy starciach z obrońcami myślałem, że dam radę, ale gdy poszedłem do drugiej ligi i fizyczność była jeszcze większa, co mecz mnie ktoś odpychał ręką. Nawet nie musieli we mnie mocniej wchodzić, faulować, wystarczyło mnie popchnąć i nie mogłem się utrzymać na nogach. Zacząłem wtedy mocniej pracować nad sobą i na ten moment fizycznie jestem już silny. Ale na pewno ten bagaż doświadczeń mocno mnie ukształtował i pomógł mi rozwijać się na każdej płaszczyźnie.

Grałeś w Sokole Ostróda i w Legii II, więc nie mogę nie spytać o to, jak zapatrujesz się na obecną sytuację i spór o awans.

(śmiech) Jestem między młotem a kowadłem, jestem piłkarzem Legii, więc jestem rozdarty. Jako zawodnik Legii przyjeżdżałem do Ostródy i było to dla mnie wielkie przeżycie. Moim zdaniem najbardziej sprawiedliwe byłoby rozegranie tego zaległego meczu. Nie byłoby żadnych sporów o to, kto powinien awansować. Obydwa zespoły bardzo chcą wejść na poziom centralny. To dużo wyższy poziom, takie rezerwy Legii mogą się tam pokazać. A trzecia liga to mimo wszystko tylko trzecia liga.

Gra w trzeciej lidze dla Sokoła Ostróda i gra w trzeciej lidze dla Legii II. Da się odczuć różnicę?

Zdecydowanie. W Ostródzie — nikomu nie ubliżając — chłopaki na co dzień pracowali. Treningi były później. To pokazywało, że to nie jest poziom profesjonalny, z którego da się wyżyć, zapewnić przyszłość. Grając w rezerwach Legii, było ciśnienie, żeby wygrać cały mecz. Jeżeli chcieliśmy grać w pierwszym zespole, nie mieliśmy prawa przegrać. Była dużo większa presja, czy grałeś w juniorach, dwójce czy jedynce, każdy się napinał. Trzeba było być zmobilizowanym na 110%, bo przeciwnik nawet z remisu cieszył się jak z wygranej. Dużo osób nas obserwowało i nie mogliśmy sobie zostawić marginesu błędu.

Jak wspominasz zespół juniorów Legii, z którym zdobyłeś dwa mistrzowskie tytuły w CLJ?

Super! Świetna ekipa, drużyna do grania. Do dziś mam kontakt z wieloma osobami, jesteśmy przyjaciółmi. Tych roczników 96-98 każdy nam zazdrościł. Potrafiliśmy odwrócić losy dwumeczu finałowego w Szczecinie, czy grać w Lidze Mistrzów, a każdy chciałby przecież znaleźć się na europejskiej arenie. Trener Piotr Kobierecki mówił nam kiedyś, że okres wygranych w mistrzostwach Polski będziemy wspominać i rzeczywiście tak jest. To jedno z najlepszych przeżyć, jakie miałem w piłce.

Jak wspominasz ten zespół? Kto był największym pozytywnym świrem?

Wiele osób wskazałoby na mnie i ja też tak zrobię! (śmiech) Wzięło się to z mojego podejścia, byłem pierwszy do muzyki, żartów. Jeśli tylko było można, to robiłem atmosferę. Byli też Miłosz Kozak, Bartek Skowron, Michał Trąbka — każdy z nich dorzucał od siebie trzy grosze, mieliśmy super atmosferę. W Warszawie w pewnym momencie mieszkaliśmy praktycznie wszyscy na jednym osiedlu, więc chodziliśmy do siebie nawet w klapkach i spędzaliśmy czas razem. Życzę każdemu, żeby miał takie wspomnienia z czasów juniorskich.

Wasz rewanżowy mecz finałowy z Lechem był trochę „czerwony”. Czuć było spinkę na takie starcia, nawet na poziomie juniorów?

Strasznie. Pamiętam od pierwszych meczów z Lechem, że one nie były piękne. I my i oni wiedzieliśmy już w tunelu, że wyjdziemy tylko po to, żeby się na boisku pozabijać. Ostatnio jak widziałem skrót z tego meczu z Wronek, to na 10 minut 7 to są faule, kartki i przepychanki. Nad naszą ławką byli kibice Lecha, Miłosz Szczepański dostał po meczu w twarz od jednego z kibiców. Byliśmy młodzi i udzielało nam się to, co dzieje się na spotkaniu seniorów. Widać było nawet teraz, bez kibiców, że nikt nie odstawiał nogi. Te mecze były ciężkie do oglądania, bardzo fizyczne. Nie mogło nas zaskoczyć, że tak się to skończy. Do tego Lech był sfrustrowany, bo mieliśmy już pewne mistrzostwo i jeszcze bardziej nad sobą nie panowali.

To pewnie ten zwycięski gol smakował szczególnie dobrze.

Tak było. Ostatnie minuty, dobiliśmy ich i wiedzieliśmy już, że nic się nam nie stanie.

A skoro już przy golach jesteśmy, to muszę zapytać o bramkę strzeloną Luce Zidane’owi.

Historię tej bramki już nie raz opowiadałem. Fajnie, że Zidane siedzi sobie gdzieś w Madrycie i ma świadomość, że jego syn dostał taką bramkę! (śmiech) Nawet teraz, gdy Krzysztof Dębek przyszedł do Sosnowca, wspominaliśmy takie momenty. Dostałem piłkę pod linią boczną, chciałem posłać mocne dośrodkowanie, a wyszedł z tego centrostrzał. Wiał mocny wiatr, co też mi pomogło. Kuriozalny był ten błąd Zidane’a, dorzucił mi się do bramki. Ale mimo wszystko — udało się strzelić Realowi. Powiem szczerze, że do końca nie byłem pewien, czy to się uda. Z boiska wyglądało to jeszcze bardziej kuriozalnie niż na wideo.

Masz za sobą mecze z młodzieżówkami Realu Madryt czy Borussii. Jak one wyglądały, czuć było różnicę?

Jeżeli chodzi o fizyczność, byliśmy praktycznie w tym samym wieku, więc nie odstawialiśmy. Największe wrażenie zrobił na mnie wtedy Real Madryt i Achraf Hakimi, który gra teraz w Borussii i pewnie za moment do Realu wróci. Nawet przez moment gość nie stracił piłki, nie dało mu się jej odebrać, nie popełniał błędów. Hiszpanie byli wyszkoleni technicznie, na tej płaszczyźnie odstawaliśmy. Lepiej i szybciej operowali piłką, grali intensywnej. Po wynikach nie dało się odczuć, że byliśmy gorsi. Gdybyśmy mieli więcej szczęścia, to może nawet moglibyśmy grać dalej. Ale ciężkie to były spotkania.

Widziałem, że na ciebie grał Jacob Bruun Larsen z Borussii. Najtrudniejszy przeciwnik w karierze?

Jeśli chodzi o walkę jeden na jednego to tak. On był już wtedy pod pierwszym zespołem Borussii. Pamiętam jak dziś, gdy w Dortmundzie raz złamał do środka, uderzył z 25 metrów, to nawet Radek Majecki w bramce nam nie pomógł! Piłkarski kozak, brał piłkę i woził po trzech, czterech. Starałem się być blisko niego, czasami ja wygrywałem te pojedynki, czasami on. Trzeba było schodzić mocno ubrudzonym w błocie, żeby walczyć z nim jak równy z równym.

Przed tymi meczami byliście bardziej stremowani, czy bardziej nakręceni, żeby pokazać, co potraficie?

Od początku byliśmy bardzo pewni siebie, bo wiedzieliśmy, że żaden polski zespół nie miał możliwości grać na arenie międzynarodowej. Byliśmy mega nakręceni, zmotywowani, ale w pierwszych minutach meczu z Borussią podeszliśmy z dużą pokorą i dostaliśmy dwie bramki. Później zaczęliśmy stwarzać sytuacje, powiedzieliśmy sobie: hej, oni nie są na tyle dobrzy, żeby tu dostać pięć czy sześć goli. Zaczęliśmy grać swoje, z każdym meczem szliśmy do przodu. Dużo nam te spotkania dały. Niepotrzebnie mieliśmy tyle szacunku do Borussii, potem gdy już szliśmy wysoko, chcieliśmy pressować, to pamiętam, że po meczu w Madrycie Guti i Roberto Carlos byli pod wrażeniem, że mieliśmy takie podejście. Przyjechaliśmy do Madrytu i podeszliśmy wysoko, to było niespotykane. Ta pewność siebie dała nam w końcu zwycięstwo ze Sportingiem.

Wspomniałeś o ponownym spotkaniu z trenerem Krzysztofem Dębkiem. Nie dostałeś jeszcze przezwiska synek trenera?

(śmiech) Wszyscy się śmieją, że pracowaliśmy już razem i się znamy, nawet prywatnie, ale jestem rozliczany tak, jak inni. Jeśli powinie mi się noga, to żaden trener nie będzie czekał. Jeżeli jesteś lepszy, to grasz. Chłopaki w szatni żartowali, była szyderka, ale zapracowałem na miejsce w pierwszym składzie. Mam po prostu taki plus, że trener wie, na co mnie stać, bo znamy się jak łyse konie. To też plus dla drużyny, bo mogę bardziej pomóc.

Mimo wszystko jednak to niezbyt komfortowa sytuacja, że macie trzeciego trenera w ciągu roku.

Jeszcze takiej sytuacji nie miałem, dwóch to był max. Myślę, że nikt w klubie nie spodziewał się zwolnienia trenera Dudka. Byliśmy w szoku, mieliśmy testy, rozmawialiśmy o tym, jak chcemy grać, a tu nagle zapalił mi się telefon. Byłem wtedy zajęty, nie dotykałem telefonu, więc nie wiedziałem, o co chodzi. Jak już go złapałem, to byłem w szoku. Ale jeżeli zarząd podjął taką decyzję, to trzeba ją szanować. Trener Dębek zasługiwał na szansę, w dostaniu się na poziom centralny długo przeszkadzały mu kursy. Teraz ją wykorzysta, tylko trzeba dać mu trochę czasu. Rzadko kiedy coś zmienia się z dnia na dzień. Wypracowaliśmy już pewne automatyzmy, drużyna dobrze przyjęła trenera i myślę, że możemy dużo osiągnąć jeszcze w tym sezonie.

Dla ciebie to też na pewno plus, że trener widzi cię na boku pomocy.

Cieszę się, że mogę tu występować, bo czuję się tu lepiej. Awans z Zagłębiem zrobiłem na prawej obronie, to było podyktowane wieloma rzeczami. Wtedy się przyzwyczaiłem, byłem zgrany i zżyty z zawodnikami, z którymi grałem, jeden drugiego nakręcał. Nie mówię, że teraz tak nie jest, ale ten awans, pierwszy sezon w seniorskiej piłce, zapada w pamięci. Myślałem sobie, że lepszego początku nie mogłem wymarzyć. Koniec końców jednak na skrzydle czułem się lepiej, tak grałem w Ekstraklasie czy teraz z Miedzią i Puszczą. Mam większą swobodę, mogę dryblować, wykorzystać swoją szybkość. Nie jestem ograniczony powrotami, nie tracę sił na bronienie w tak dużym stopniu.

To, że w trakcie kariery byłeś tak rzucany po pozycjach – raz bok obrony, raz bok pomocy, bardziej ci pomogło czy zaszkodziło? Łatwo dostać łatkę zapchajdziury.

Z jednej strony na plus, z drugiej na minus i ciężko mi to rozgraniczyć. Jeśli jesteś przywiązany do jakiejś pozycji, to na boisku torujesz sobie ścieżki, którymi będziesz się poruszał, zagrania, swoje schematy. To plus, gdy masz jedną pozycję, wiesz, co masz robić i czego trener wymaga. Z drugiej strony jeżeli jesteś wielofunkcyjny, to masz pierwszeństwo grania, jeśli jesteś piłkarsko lepszy. Ale jest to ciężkie, raz grasz w obronie, potem w pomocy, raz na jednym skrzydle, raz na drugim, bo na Słowacji grałem na lewym wahadle, a w Polsce na prawym. Cały czas coś się zmienia. Jeśli jesteś po drugiej stronie boiska, inaczej się ustawiasz, inną nogą musisz zagrać. Otwiera to jednak wiele możliwości i jeżeli grasz na wszystkich pozycjach dobrze, tak jak „Jędza” w Legii, to każdy to postrzega jako zaletę, ale kiedy jesteś wielofunkcyjny i niewiele z tego wynika, jesteś zapchajdziurą.

Trochę mnie zaskakuje, że wolisz grać na prawym skrzydle niż na boku obrony, bo gdy patrzę na twoje statystyki z InStata po jesieni, to widzę, że słabo szły ci dośrodkowania, a dobrze przejęcia i odbiory. Czyli dominują defensywne zalety.

Tak, w kwestii dośrodkowań mam sporo do poprawy. Jako skrzydłowy zawsze dominowałem tym, że wygrywałem pojedynki szybkościowo. Po przestawieniu na obronę bardzo szybko chciałem doskakiwać do przeciwnika, odbierać mu piłkę, nie dać się odwrócić. Z tych odbiorów żyłem, szedłem wysoko. Chciałbym jednak stabilizacji, ale jeśli będzie trzeba zagrać na innej pozycji, nie będzie problemu.

Po prostu musisz częściej centrować tak, jak w meczu z Realem.

(śmiech) Wtedy na pewno będzie z tego więcej korzyści!

Nie czujesz się trochę poturbowany po meczach? Ze statystyk wynika też, że byłeś drugim najczęściej faulowanym piłkarzem ligi.

Nie ukrywam, że obrońcy mnie nie oszczędzają. Jak już dostaję piłkę, to stempelek czy wejście od tyłu się zdarza, więc jestem na to przygotowany. Jestem takim zawodnikiem, że przyjmuję piłkę, szukam balansu, albo szybkościowo staram się odjechać, więc zostaję trafiony czy łapią mnie za koszulkę. Mogę próbować ustać na nogach, choćby jak w meczu z Miedzią, gdy byłem faulowany dwa razy w jednej akcji. Obrońcom najłatwiej jest mnie po prostu sfaulować niż dać mi się odwrócić. To też o czymś świadczy, chociaż wolałbym, żeby faulowali mnie mniej (śmiech). Ale taki aspekt gry. Jeżeli Valverde w meczu Realu z Atletico wycina Moratę i każdy mówi, że to było kluczowe — co też ja podzielam — z tego złożona jest piłka.

Byłeś w Zagłębiu, gdy wchodziło do Ekstraklasy, byłeś, gdy w niej spadało. Czym te drużyny różnią się od tej, w której grasz obecnie?

Zagłębie pierwszoligowe z czasów awansu miało dobrze dobraną szatnię pod względem charakteru. Tomek Nowak był kapitanem, który nas poprowadził. To był człowiek, który obojętnie czy mieliśmy jakąś minutową gierkę, siatkonogę, zawsze, gdy schodził przegrany, pił do zawodników, którzy byli z nim w zespole. Czemu to, czemu tamto. Ta chęć pokazania, że trzeba walczyć nawet o takie małe rzeczy, nas budowała. Awans nie przyszedł po 30 wygranych w sezonie, po pierwszej rundzie byliśmy w okolicach strefy spadkowej, potem dźwignęliśmy się do góry. Wiosnę chcieliśmy dobrze zacząć, ale po wygranej z Pogonią przyszły dwie porażki, remis i byliśmy w środku tabeli. Wtedy podeszliśmy do tematu na luzie, skupiliśmy się tylko na sobie, wygraliśmy bodaj osiem na 10 meczów i udało się wejść do Ekstraklasy. Mega przeżycie, nie zapomnę tego do dzisiaj. W Chorzowie, gdy sędzia zakończył mecz, zakryłem twarz i zaczęły lecieć łzy. Człowiek walczył cały rok, żeby do tego dojść.

W Ekstraklasie podeszliśmy do wszystkiego zbyt bojaźliwie. Że już jesteśmy w Ekstraklasie, to jest super. Tak jak mówił prezes, byliśmy tam na wycieczce. Nie udało się utrzymać, ale gdyby zespół, który zbudowano na wiosnę, walczył o utrzymanie od początku rozgrywek, mogłoby być inaczej. Po meczu ze Śląskiem, gdy wiedzieliśmy, że spadniemy, nie było za wesoło. A szatnię też mieliśmy super. Nie wiem, jak to było jesienią, ale wiosną było super.

Tyle że strata była tak duża… Nawet jak doszliśmy na trzy, cztery punkty, to w meczu z Płockiem pełno było kontrowersyjnym sytuacji. Oczywiście nie chcę na to zwalać, bo gdybyśmy byli mocni piłkarsko, to byśmy dzisiaj o tym nie rozmawiali. Ale na pewno to nam nie pomagało, zrobiła się zła atmosfera wobec VAR-u. To, że pokazywaliśmy swoje niezadowolenie, sprawiało, że inaczej patrzyli na nas nawet sędziowie. Wiadomo, nikt nie chciał niczego wypaczyć, ale z tyłu głowy każdy miał, że jesteśmy do tego źle nastawieni.

W tym sezonie też jest świetna szatnia. Akurat nie zdarzyło mi się, żebym trafił na złą atmosferę, jakieś nieporozumienia między zawodnikami czy na linii piłkarze-trener…

Nawet z trenerem Mroczkowskim?

Z nim ciężko było się dogadać, jeśli chodzi o to, czego wymagał od nas na boisku, a co my byliśmy w stanie sprzedać. Czasami tryby się nie łączą, zarząd widział, że nie potrafiliśmy znaleźć wspólnego języka. W wielu klubach tak jest. Ale nawet jeśli się rozstawaliśmy, nie było kłótni i kwasów. W tym sezonie pierwsza szóstka walczy o awans, wejdzie jeden zespół więcej, za rok z Ekstraklasy spadnie mniej drużyn, więc jest wielka szansa, żeby się w tej Ekstraklasie utrzymać. Rzucamy na boisko wszystko, co możemy i walczymy o pierwszą szóstkę.

Mówiłeś, że bardzo chciałbyś jak najszybciej wrócić do Ekstraklasy, a jednak rok temu nie udało się dogadać z Rakowem. Jakie są kulisy tego transferu?

To była telenowela. Zacznę od początku. Już pod koniec poprzedniego sezonu działacze kontaktowali się ze mną, czy chciałbym przyjść do Rakowa. Powiedziałem, że jak najbardziej biorę to na poważnie, bo chciałbym zostać w Ekstraklasie. Wyjechałem na wakacje, wróciłem do Polski i zaczęliśmy rozmowy. Zagłębie też zgłaszało zainteresowanie. Głównym powodem, czemu nie trafiłem do Rakowa, były rozbieżności, jak to ma zostać zrobione między klubami. Raków ściągał wielu zawodników, ale nie bałem się przyjść jako kolejny, bo wiedziałem, że wywalczę sobie miejsce.

Tyle że Raków mówił, żebym nie jechał do Sosnowca, że już wysyłają umowę, a koniec końców było tak, że czekałem do maksimum, ale nie było konkretnej oferty. Radosław Kucharski mi powiedział, że jeśli Raków cokolwiek wyśle, są w stanie się dogadać. Czy wypożyczenie, czy transfer, choć Raków na początku chciał mnie pozyskać definitywnie, potem jeszcze chciał dogadać wypożyczenie. Wiedziałem, że to by nie doszło do skutku, a w międzyczasie Zagłębie zachowało się tak, jak klub, który naprawdę chce pozyskać zawodnika i postanowiłem tu zostać. Na tamten moment to była najlepsza decyzja, chciałem być jak najwyżej, ale nie mogłem czekać do ostatnich dni, bo potem byłoby trudniej trafić do fajnego zespołu.

W takim razie, jakie masz plany na przyszłość? Co, jeśli nie uda się awansować z Zagłębiem?

Do ostatniego dnia lipca skupiam się na Zagłębiu i chcę z nim awansować do Ekstraklasy. To byłoby fajne podsumowanie tych trzech lat, wtedy byłbym też w najlepszym położeniu, żeby grać i się rozwijać. Fajnie byłoby grać w Ekstraklasie w Sosnowcu, ale każdy chce iść do góry, więc nie będę ukrywał, że w przyszłym sezonie chciałbym być w najwyższej lidze. Jeżeli uda się to Zagłębiem — super, to byłoby najlepsze wyjście. Ale jeżeli ktoś będzie latem zainteresowany, to chciałbym sobie zostawić furtkę. Co pokaże lato — zobaczymy, bo teraz też liczyłem, że uda mi się dogadać z Rakowem.

ROZMAWIAŁ SZYMON JANCZYK

Fot. Newspix

Przeczytaj także:

Komu przerwa pomogła, komu zaszkodziła, czyli czego spodziewać się po I lidze?

Licencyjny odsiew w pierwszej lidze. Czołowe kluby bez zgody na grę w Ekstraklasie

Nie wszystko w futbolu da się wytłumaczyć liczbami, ale spróbować zawsze można. Żeby lepiej zrozumieć boisko zagląda do zaawansowanych danych i szuka ciekawostek za kulisami. Śledzi ruchy transferowe w Polsce, a dobrych historii szuka na całym świecie - od koła podbiegunowego przez Barcelonę aż po Rijad. Od lat śledzi piłkę nożną we Włoszech z nadzieją, że wyprodukuje następcę Andrei Pirlo, oraz zaplecze polskiej Ekstraklasy (tu żadnych nadziei nie odnotowano). Kibic nowoczesnej myśli szkoleniowej i wszystkiego, co popycha nasz futbol w stronę lepszych czasów. Naoczny świadek wszystkich największych sportowych sukcesów w Radomiu (obydwu). W wolnych chwilach odgrywa rolę drzew numer jeden w B Klasie.

Rozwiń

Najnowsze

Weszło

Komentarze

0 komentarzy

Loading...