Reklama

Ferguson skapitulował! Gaethje odrzuca pas i chce walki z Chabibem

Damian Smyk

Autor:Damian Smyk

10 maja 2020, 08:05 • 8 min czytania 2 komentarze

Jeśli sporty walki mają wracać na salony w takim stylu, to naprawdę nie mamy nic przeciwko. To nie było odmrażanie. To była sublimacja. Kto zarwał nockę dla UFC 249, ten na pewno nie żałował. Ferguson przejmujący oszołamiającą liczbę ciosów od Gaethje i kapitulujący na rzecz Amerykanina. Henry Cejudo broniący pasa, by następnie oznajmić całemu światu, że kończy swoją wspaniałą karierę. Buldożer Francis Ngannou nokautujący rywala w osiemnaście (!!!) sekund. To było lepsze niż przejazd płonącym rollercoasterem przez park pełen modelek z Victoria’s Secret. 

Ferguson skapitulował! Gaethje odrzuca pas i chce walki z Chabibem

Z jednej strony była to gala kapitalna. Mieliśmy naprawdę ciekawe walki w karcie wstępnej. Walka wieczoru zachwyciła, były spektakularne nokauty i efektowne starcia w parterze. Natomiast trudno oprzeć się wrażeniu, że zabrakło tu otoczki. Nie było piątek zbijanych przy wchodzeniu do oktagonu, brakowało tego głośnego „buuuu”, gdy klincz trwał zbyt długo. Nie doświadczyliśmy też wybuchów radości po spektakularnych ciosach.

Ale brak publiczności odsłonił nam też zjawiska, których na ogół nie mamy okazji dojrzeć przy galach UFC. No bo czy na co dzień możemy podsłuchać rozmowy zawodników z trenerami… w trakcie walki? Albo czy możemy podsłuchać trash-talk prowadzony w trakcie grapplingu? Miało to swój jakiś urok, choć oczywiście wolelibyśmy konsumować to widowisko w formie, jaką znamy od lat. Dana White i jego zespół pokazał światu jak mogą wyglądać sporty na najwyższym poziomie przez najbliższe miesiące. Czyli – zachowujemy reguły, ale i czasami o nich zapominamy. No bo dość zabawnie wyglądał narożnik zawodnika, który w trakcie podawania instrukcji zdejmował maseczki.

Niemniej najważniejsze było to, co oglądaliśmy w oktagonie. Wszyscy ostrzyli sobie zęby na trzy kluczowe starcia, ale i wcześniej dostaliśmy całkiem smakowite przystawki. Bryce Mitchell znów pokazał, że w parterze jest jednym z najefektowniejszych zawodników w całej federacji – w walce z Charlesem Rosą był o krok od zakończenia drugiej walki z rzędu poprzez twistera. Mitchell próbował go pięciokrotnie, do tego dołożył kilka prób trójkątów, ale rywal jakimś cudem zdołał się z nich wykręcić.

Ozdobą karty wstępnej był paskudnie mocny cios Vicente Luque, który zrobił z oka Niko Price’a coś między dorodną śliwką, a rozdeptanym brokułem. Nie dziwimy się, że sędzia z miejsca poprosił o konsultacje lekarza i na jego wytyczne przerwał walkę.

Reklama

Fajerwerki zobaczyliśmy też w karcie głównej. Po zaciętej walce Hardy – De Castro oglądaliśmy popis Calvina Kattara, który łokciami brutalnie pociął twarz Jeremy’ego Stephensa. Faworyt nie zawiódł i zaprezentował nam pierwszy tego wieczora nokaut techniczny.

Jeśli jednak seria łokci Kattara była spektakularna, to co powiedzieć o tym, jak zwyciężył Francis Ngannou? Kameruńczyk sprawia wrażenie gościa, który przetrwałby zderzenie z ciężarówką. I w starciu z Jarzinho Rozenstruikem udowodnił, że miano posiadacza najmocniejszej ręki w wadze ciężkiej nie jest na wyrost.

Eksperci stawiali, że ta walka nie ma szans wyjść poza pierwszą rundę. Ale czy ktokolwiek spodziewał się, że ta bitwa zakończy się po osiemnastu (!) sekundach? Rywal Ngannou zdążył wyprowadzić dwa kopniaki w nogę, a później ktoś zgasił mu światło potężnym smagnięciem z lewej pięści.

Ngannou ostatnio do oktagonu wchodzi na średnio mniej niż minutę. W jego ostatnich czterech walkach rywale wytrwali kolejno: 45, 26, 71 i 18 sekund. Wygląda na to, że Kameruńczyka czeka teraz walka z kimś z dwójki – Stipe Miocić i Daniel Cormier. Ten drugi komentował zresztą to starcie i jego mina po tym brutalnym nokaucie nie pozostawała złudzeń – tego giganta trzeba się bać.

Reklama

Czekaliśmy już tylko na dania główne. Powrót Dominicka Cruza do oktagonu i to od razu do walki z Henrym Cejudo. 1226 dni czekał Cruz na to, by znów się bić i jeśli dziś odebrałby pas mistrzowski, to byłaby to piękna historia o wielu miesiącach walki ze zdrowiem zwieńczona puentą jak z hoolywodzkich filmów. Znów prezentował tę swoją niesamowitą szybkość na nogach, tańczył z takim przytupem, że dźwięk obijanych piętami desek oktagonu aż wybijał echo w hali. Ale Cejudo miał bardzo klarowny plan na tę walkę – najpierw spowolnić rywala kopami w piszczele, a później wykończyć nieruchomy cel.

I plan został dopięty w drugiej turze. Cruz wyraźnie wyhamował, a mistrz dopadł go tuż przed upływem piątej minuty. Najpierw wstrzelił się idealnie kolanem w głowę przeciwnika, później dopadł do padającego Cruza z silnym prawym prostym i wykończył go przed gongiem. Kalifornijczyk miał ogromne pretensje do sędziego, że ten przerwał walkę i argumentował to tym, że przecież podnosił się już z desek, a ręce oparł o podłoże tylko dlatego, że chciał się dźwignąć. I o ile przed powtórkami też mieliśmy wrażenie, że przerwanie było przedwczesne, o tyle powtórki pokazały, że Cruz nie miałby już za bardzo jak się z tego wywinąć.

Cejudo obronił zatem pas, a w rozmowie z Joe Roganem zszokował wszystkich, gdy oznajmił, że to była jego ostatnia walka. „Król żenady” nie sprawiał wrażenie gościa, który żartuje. – Mam 33 lata, uprawiam sport profesjonalnie od jedenastego roku życia, osiągnąłem już wszystko, co mogłem. Poznałem fantastyczną kobietę. Czego mogę chcieć więcej? To koniec, czas na emeryturę. Chcę odpocząć – zadeklarował. Jeśli Cejudo faktycznie odchodzi ze sportów walki, to kończy się pewna epoka, bo mówimy tu o jednym z najwybitniejszych zawodników mieszanych sztuk walki w historii. Ale czy na pewno to będzie koniec? Znamy przecież wiele historii, gdy po walce słyszeliśmy „to koniec, odchodzę”, a później widzieliśmy tego samego gościa wchodzącego do oktagonu.

Cejudo był znów nienaganny, ale to nie do niego należało dziś show. Rozpalone do czerwoności policzki zwiastowały danie główne w postaci walki Tony’ego Fergusona z Justinem Gaethje. Eksperci byli bardzo zgodni co do tego, jak ta walka może wyglądać. Skoro mieliśmy tu dwóch niezwykle agresywnych zawodników, to pojedynek miał być krótki i treściwy, co dawało szansę Amerykaninowi. Gaethje w ostatnich walkach imponował skracaniem dystansu, smagał łokciami i sierpowymi, bił niezwykle mocno. Oczywiście również i Ferguson jest fantastycznym brawlerem i on również miał szanse na to, by szybko zakończyć to starcie. Ale było niemal oczywiste, że im dłużej to starcie będzie trwało, tym bliżej zwycięstwa będzie El Cucuy. Bo przecież to człowiek z niekończącym się bakiem paliwa. Bo przecież Gaethje w przeszłości tracił moc na przestrzeni kolejnych rund. Bo przecież… No, cholera, przecież to Ferguson, największy oryginał wśród zawodników UFC.

Jakże mylne były te przewidywania. Ale i jak paskudnie dobrą walkę dostaliśmy na koniec sześciogodzinnego show. Gaethje od początku sypał ciosami tak mocnymi, że byłby w stanie powalić nimi niejednego dużo cięższego od siebie rywala. I co ważne – trafił. Raz za razem, prosto w szczękę, czasami jeden po drugim. Ferguson wyglądał jednak jak finałowy boss z każdej gry platformowej – możesz w niej władować cały magazynek, dorzucić ekwipunek bojowy, dobijać bagnetem i wręcz, a jego pasek zdrowia nawet nie drgnie. El Cucuy przyjął tonę ciosów, sam wyrzucił z pół tony, a wciąż sprawiał wrażenie faceta, który właśnie wyszedł na poranny jogging.

Do czasu.

W czwartej rundzie stało się jasne, że Gaethje jest na drodze do rozbicia tymczasowego mistrza. Prawe dochodziły z taką mocą i z taką regularnością, że Ferguson musiał wreszcie się zachwiać. Do tego noga Meksykanina była tak obita, że trudno było mu wyprowadzać mocne high-kicki, które mogły przynieść tak oczekiwany przed walką nokaut w czwartej czy piątej rundzie. – Skup się, już raz przez przesadną pewność siebie przegrałeś – usłyszał Gaethje od trenera przed piątą rundą. – Dwa. Dwa razy – poprawił go. Taktyka była klarowna – dalej rozbijać Fergusona tak, jak to on miał w zwyczaju, ale i nie szarżować na spektakularny nokaut, bo Boogeyman zawsze mógł się odmachnąć jakimś łokciem znikąd.

Ale Amerykanin punktował raz za razem. I nawet szczęka z tytanu musiała paść pod naporem tak obrzydliwie silnych i tak regularnych ciosów. Ferguson zachwiał się raz, pokręcił głową, zachwiał się znów i włączył wsteczny bieg. Sędzia zareagował momentalnie – to był koniec serii Fergusona.

Waga lekka ma nowego tymczasowego mistrza. Justin Gaethje okazał się fenomenem – pokonał El Cucuy jego własną bronią, zrobił formę życia w ciągu ledwie sześciu miesięcy, niesamowicie podciągnął się taktycznie przez ostatnie miesiące. Wskoczył do karty walk za Chabiba Nurmagomiedowa, wykorzystał szansę od losu i… No właśnie. Co dalej? Wszystko wskazuje na to, że następny superstarcie wagi lekkiej zależy dziś tylko od Rosjanina. Gaethje zaraz po dekoracji zdjął tymczasowy pas i rzucił go w stronę narożnika. – To nie jest prawdziwy pas – powiedział: – Chcę walczyć z Chabibem. Chcę go.

Pytanie tylko – czy Nurmagomiedowowi uda się wydostać z Rosji w trakcie epidemii? I jeśli tak, to czy Dana White będzie w stanie zaspokoić jego oczekiwania finansowe? No i czy między wódkę a zakąskę nie wejdzie Connor McGregor, który coraz mocniej kąsa federacje oraz samego Chabiba. Wydaje się, że marzenia o walce Fergusona z obecnym mistrzem możemy odłożyć na półkę z napisem „skoro tyle razy się nie udało, to chyba nie uda się już nigdy”. Ale bylibyśmy potwornie ciekawi tego, jak Gaethje wyglądałby w parterowym starciu z facetem, który dzierży – zdaniem Amerykanina – prawdziwy pas wagi lekkiej.

Fantastyczna była ta gala. UFC pokazało, że nawet bez publiczności można robić sport na takim poziomie, że cały świat ogląda go ze szczękami opuszczonymi do samej podłogi.

Pochodzi z Poznania, choć nie z samego. Prowadzący audycję "Stacja Poznań". Lubujący się w tekstach analitycznych, problemowych. Sercem najbliżej mu rodzimej Ekstraklasie. Dwupunktowiec.

Rozwiń

Najnowsze

Inne sporty

Komentarze

2 komentarze

Loading...