Ekstraklasa – tak jak i większość rozgrywek na świecie – stoi i nie gra. Wynika z tego też fakt, że szesnaście klubów w Ekstraklasie nie zarabia pieniędzy. I nie wiadomo, czy trafią do nich przelewy z tytułu praw telewizyjnych oraz umów sponsorskich. Zatrzymany jest też jakikolwiek zarobek z dni meczowych. Marcin Animucki, prezes Ekstraklasy SA, stawia tezę, że przy utrzymaniu obecnej sytuacji może zacząć się koszmar dla niektórych klubów. Mówi wprost o zagrożeniu “ligi bankrutów”. Łącznie liga może stracić nawet 150 milionów złotych. W najgorszych scenariuszach – przynajmniej 150 milionów złotych.
Dziś najbardziej martwimy się zdrowiem naszym i naszych bliskich – siłą rzeczy skupiamy swoją uwagę na tym, co najważniejsze. Niemniej świat wokół nas się kręci. Również ten piłkarski i – co oczywiste – to interesuje nas najbardziej. Jeszcze tydzień temu głównym tematem debaty w środowisku futbolowym było to, czy będziemy grać w piłkę w najbliższym czasie, czy jednak grać nie będziemy.
Dziś już wiemy, że przez następne tygodnie rozgrywki nadal będą zawieszone. Szanse na powrót futbolu w kwietniu są nikłe. Wstępne i bardzo optymistyczne plany mówią o tym, że być może uda się wznowić część rozgrywek w maju. Wiemy, że Euro 2020 zostanie przełożone i możliwe, że to umożliwi dokończenie rozgrywek. Ale trudno wyrokować czy to faktycznie się stanie. Bo realnym scenariuszem jest też taka możliwość, że sezony zostaną zakończone (lub anulowane), a do grania wrócimy dopiero latem lub jesienią.
Zostawmy na boku rozterki nad tym czy obecne wyniki powinno zostać uznane za końcowej, czy może jednak anulować rozgrywki. Skupmy się nad przyszłością polskich klubów. Jasnym jest bowiem, że – jak wiele przedsiębiorstw z różnych branż – kluby w najbliższym czasie nie będą zarabiać. W sposób najbardziej namacalny odpadają ekstraklasowiczom przychody z tytułu dnia meczowego. Według raportu UEFA zarobki na biletach i karnetach stanowiły do tej pory 16% przychodów ogółu klubów Ekstraklasy, 25% pochodzi z praw telewizyjnych, 5% z nagród od UEFA (gra w europejskich pucharach), 14% z wejściówek i karnetów, 41% z przychodów komercyjnych i sponsoringu, a 14% to tzw. przychody pozostałe. Pokrywa się to mniej więcej z raportem Deloitte z 2018 roku, który dzieli strukturę przychodów na trzy segmenty: komercyjne (52%), transmisje (32%) i dzień meczu (16%). Musimy jednak pamiętać, że po wejściu nowego kontraktu telewizyjnego to właśnie prawa TV ważą w strukturze przychodów klubów jeszcze więcej.
Załóżmy zatem czarny scenariusz – że sezon się kończy, wracamy na boiska dopiero latem lub jesienią już w nowej rzeczywistości. O jakich stratach mówimy z tytułu samych biletów? Szacuje się, że kibic przychodzący na stadion zostawia na nim około 50 złotych. Policzmy zatem najpierw ilu kibiców szacunkowo przyszłoby jeszcze na stadiony w tych jedenastu kolejkach, które zostały nam do dogrania. Jedenaście kolejek, osiem spotkań przy obecnej średniej frekwencji na poziomie 8938 widzów – dawałoby to 786 544 widzów. Biorąc pod uwagę, że czekałby nas mecz Lecha z Legią, hitowe starcia w grupie mistrzowskiej, to spokojnie możemy przyjąć, że na trybunach zjawiłoby się spokojnie ponad 800 tysięcy widzów. A to i tak ostrożne i pewnie zaniżone szacunki. Mnożąc to razy 50 złotych (czyli średnią kwotę zostawioną przez kibica na stadionie – wejściówka plus kiełbasa czy piwo) możemy przyjąć, że klubom przejdzie przed nosem lekko licząc 40 000 000 złotych. Z samego dnia meczowego!
Do tego dorzućmy kwestie praw telewizyjnych oraz pieniędzy z tytułu sponsoringu. Wiemy na pewno, że do klubów nie spłynęła jeszcze ostatnia transza z telewizji. Różne źródła podają inną kwotę i na ten moment trudno oszacować jak duża ona faktycznie jest. Na pewno mówimy tu o pieniądzach rzędu kilkudziesięciu milionów złotych. W przeliczeniu na klub – mówimy o milionach wpływu. Brak transmisji w telewizji wiąże się też z niewypełnianiem zobowiązań ekstraklasowiczów wobec swoich sponsorów – ci płacą przecież za to, że kibic przyjdzie na stadion i zobaczy reklamę, oraz za to, że telewidz zobaczy ją na ekranie siedząc w domu. Jeśli mecze nie będą transmitowane, to sponsorzy mają otwartą furtkę do tego, by uszczuplić przelew lub w ogóle go nie wykonać. – Oczywiście, że nie jesteśmy przygotowani finansowo na taką sytuację. Nie mamy długów, ale ten budżet jest tak zbudowany, że wszystkie środki – prawa TV, środki od sponsorów – uzależnione są od rozegranych meczów. Jeśli tych meczów byłoby o jedenaście mniej, to i tych pieniędzy będzie mniej. To duży problem, zwłaszcza dla klubów o budżecie takim jak nasz, czyli jednym z mniejszych w Ekstraklasie – mówi Jacek Kruszewski, prezes Wisły Płock.
Pojawiły się doniesienia o tym, że Ekstraklasa będzie próbowała dograć sezon na siłę przynajmniej do 30. kolejki, bo wtedy telewizja musiałaby wypłacić klubom ostatnią transzę z tytułu praw. Ale te doniesienia zdementował Marcin Animucki, prezes Ekstraklasy SA: – Nie ma takiego zapisu meczów, nie ma limitu meczów od którego kolejna transza pieniędzy zostanie przelana klubom. Moim zdaniem jest zagrożenie takie, że będziemy świadkami całkowitego zatoru pieniędzy. I nie tylko z Ekstraklasy w stronę klubów, ale również ze strony sponsorów. Już można estymować brak wpływów z karnetu i biletów – to kwota około 50 milionów złotych. Konsekwencje finansowe dotkną wszystkich klubów, trenerów, zawodników. Wtedy zacznie się koszmar, bo kluby nie będą miały z czego płacić.
Problemem zatem może nie być samo funkcjonowanie z długiem (to w dłuższe perspektywie jest do przeżycia i strawienia), gorzej może być z samym cash flow, czyli płynnością finansową. – 10 kwietnia będzie trzeba zapłacić ludziom w klubie, piłkarzom, trenerom, ludziom z administracji. A będzie z czego? – zastanawia się Animucki. Kluby do 10 kwietnia pieniędzy nie wyczarują, a w mało którym klubie stoi sejf, z którego można wyciągnąć gotówkę i rozdzielić w szatni. A jest co rozdzielać. Raport UEFA wykazuje, że w ekstraklasie trzy z czterech złotówek wydawanych przez kluby idzie na pensje. 74% przychodów (nie wliczając w przychody transferów) zostaje przeznaczonych na comiesięczne wynagrodzenia – przede wszystkim zawodników.
– Na pewno jedną z opcji jest renegocjacja kontraktów. Piłkarze muszą zrozumieć, że ich wynagrodzenia są uzależnione od tego czy grają. Nie będziemy niczego wymuszać, natomiast musimy usiąść do takich rozmów – mówi prezes Kruszewski. Opcje są dwie – albo piłkarze zgodzą się na renegocjacje umów, albo zaraz nie będzie miał kto im tych pieniędzy wypłacać, bo kluby będą niewypłacalne. Być może wartym rozważenia jest pomysł, który proponuje Bogusław Leśnodorski, czyli rozłożenie pieniędzy z umów w czasie – jeśli piłkarz miał otrzymać kwotę X w ciągu dwóch lat, to kontrakt będzie obowiązywał przez te dwa lata, ale płatność zostanie rozłożona na cztery lata. Tak jak w przypadku Artura Jędrzejczyka, któremu Legia nie była w stanie płacić takich pieniędzy co miesiąc, więc zamortyzowała koszty rozkładając te samą kwotę na dłuższy okres.
– Możemy oglądać ligę bankrutów. Koszty są bardzo wysokie. Dziś mamy kluby na minusie albo na “zero plus”. Jeśli nie będzie przychodów, to może być krucho. Nie chcę, żeby w listopadzie tego roku była taka sytuacja, że będziemy mieli sześciu bankrutów w Ekstraklasie. Przecież już rok czy dwa lata temu – w czasach dobrych, stabilnych – mieliśmy kluby z minusowymi punktami, z nadzorem finansowym. A teraz mówimy o sytuacji krytycznie złej. Wszyscy muszą sobie z tego zdawać sprawę – mówi Animucki. Przypomnijmy, że w maju 2019 roku Legia Warszawa, Śląsk Wrocław oraz Wisła Kraków dostały nadzór finansowy od Komisji Licencyjnej. Zimą głośno było o kolejnym przypadku niepłaceniu piłkarzom przez Lechię Gdańsk. Kolejne doniesienia o braku wypłat spływały też z obozu Arki Gdynia. A mówimy o czasie, gdy na trybuny przychodzili kibice, gdy funkcjonowały stoiska gastronomiczne, gdy sponsorzy płacili tyle ile się zobowiązali i gdy telewizja wysyłała pełną pulę pieniędzy.
– Wisła ma swoje problemy, ale nasze wyniki finansowe pokazywały, że jesteśmy klubem coraz zdrowszym. Mamy jedną z najlepszych frekwencji w Ekstraklasie, więc siłą rzeczy w nas to uderzy, gdy ci kibice nie będą mogli przyjść na stadion, by nas dopingować, ale i wspierać finansowo. Natomiast to jest ważna rzecz, którą trzeba zaznaczyć – kapitałem klubów są kibice. Nasi nam bardzo pomagają w takiej sytuacji, bo nie chcą zwracać karnetów czy biorą udział w procesie kupowania akcji – mówi Jarosław Królewski. Wisła próbuje sobie radzić organizując emisję akcji, ale w dłuższej perspektywie bez kroplówki w postaci sponsoringu i praw telewizyjnych może mieć duże problemy. To samo można powiedzieć o Lechii, Arce czy Wiśle Płock. Ale problemy realnie dotkną absolutnie każdy klub w lidze. Szacunkowo na niedokończeniu sezonu szesnaście klubów Ekstraklasy może stracić łącznie 150 milionów złotych.
I Polska nie będzie w tym odosobniona. Javier Tebas, szef La Liga, mówimy o stratach rzędu 700 milionów euro. O podobnych pieniądzach w kontekście Bundeslidzi pisze “Kicker”. Niemcy twierdzą wręcz, że będą musieli dogrywać ligą nawet na siłę i bez kibiców – byle nie stracić gigantycznych pieniędzy z praw telewizyjnych. Klub Ekstraklasy niedługo siądą do stołów (a właściwie do narzędzi umożliwiających wideokonferencje) i przedyskutują kwestię tego, jak przejść przez nieunikniony kryzys możliwie najłagodniej. Kluby wytypowały już swoich ludzi do poszczególnych paneli (m.in. sektor prawny, finansowy, marketingowy) i spróbują dojść z tym wszystkim do ładu.
A komplikacji jest mnóstwo. Abstrahując od kwestii sportowych i zostając przy problematyce finansowo-prawnej – co dalej z procesem licencyjnym? Co z kontraktami piłkarzy, którzy nie dostaną wypłat przez dwa miesiące i będą mogli rozwiązać je z winy klubu (a taka sytuacja jest właściwie nieunikniona)? Co z prawami telewizyjnymi, sponsoringiem, pieniędzmi z Pro Junior System? Czy trzeba będzie wykorzystać fundusze strukturalne, wziąć pożyczki zewnętrzne?
Animucki mówi wprost: – Pisanie dzisiaj prognozy finansowej to bajkopisarstwo. A ci, którzy mieliby je sprawdzać musieliby udawać, że czytają coś poważnego. To jak pisanie palcem po wodzie.
Marcin Stefański, dyrektor operacyjny Ekstraklasy, przypomina z kolei sytuację z 2001 roku, gdy po kryzysie na rynku praw telewizyjnych kluby też musiały usiąść do stołu i przedyskutować kwestię nowego podziału tortu: – W 2001 roku też było załamanie, wpływy z praw telewizyjnych spadły o 30-40%, kluby w nowej rzeczywistości musiały sobie poradzić. Wtedy zarobki piłkarzy spadły, taka była konsekwencja – przypomina. Mówimy tu jednak o problemach jednego filaru – praw telewizyjnych. A w najbliższych miesiącach prawdopodobnie ucierpią wszystkie cztery filary, na których stoją budżety Ekstraklasy. Czyli prawa telewizyjne, dzień meczowy, sponsoring oraz… transfery. Nie jest bowiem tajemnicą, że niektóre kluby finansują się rokrocznym transferem jednego ze swoich zawodników, a wróżeniem z fusów jest dziś to, jak rynek zareaguje na epidemię. Na pewno transfery będą tańsze, ale czy nie będzie też tak, że zachód Europy przestanie ściągać Polaków za kilka milionów euro? – Wszystkie plany, które mieliśmy, w przeciągu 2-3 miesięcy zostały mocno zweryfikowane. Nasz budżet opierał się na tym, że w przyszłym sezonie jednego lub dwóch zawodników sprzedamy. A przez komplikacje na rynku możemy sprzedać takiego zawodnika na znacznie mniejsze pieniądze – mówi Michał Świerczewski, właściciel Rakowa Częstochowa.
Nadchodzi zatem czas kryzysu i zaciskania pasa. Choć jeśli na samym zminimalizowaniu kosztów i zmniejszeniu budżetów się skończy, to ludzie polskiej piłki powinni być zadowoleni. Gorzej, jeśli kryzys doprowadzi niektóre kluby do bankructwa. Prezes Animucki przewiduje, że w niekorzystnym scenariuszu do takiej sytuacji może dojść. Bogusław Leśnodorski twierdzi z kolei, że przy mądrze poprowadzonej strukturze kosztów nie ma żadnego zagrożenia na upadek klubów, choć istnieje ryzyko, że będzie trzeba zwolnić część pracowników. Uszczuplenie budżetów jest jednak nieuniknione.
fot. 400mm.pl