Reklama

Leon podbił Warszawę. Perugia lepsza od VERVY

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

18 grudnia 2019, 00:14 • 3 min czytania 0 komentarzy

To miał być hit na miarę naszych możliwości. Do Warszawy przyjechała w końcu jedna z najlepszych ekip na świecie – wicemistrz Włoch i półfinalista ostatniej edycji Ligi Mistrzów. Do tego z Wilfredo Leonem w składzie i Vitalem Heynenem na ławce trenerskiej. Nie było więc wątpliwości, kto jest tu faworytem. VERVA Warszawa miała po prostu powalczyć. I tyle zrobić jej się udało. Walki wystarczyło jednak tylko na wygranie seta.

Leon podbił Warszawę. Perugia lepsza od VERVY

Torwar się zapełnił. Jak już pisaliśmy – nie bez powodu. Bilety rozeszły się dawno, dziś dostępne było podobno kilka sztuk i to tych najdroższych. Gdyby hala liczyła sobie 15000 miejsc, pewnie też by się wyprzedały. W końcu kibice w Warszawie długo czekali na takie starcia. I choć przez ostatni rok kibicowali już trzem różnym klubom o trzech różnych nazwach, to nie zmienia to faktu, że akurat z dopingiem było dziś naprawdę dobrze.

Zupełnie inaczej wyglądała za to gra VERVY w pierwszym secie. Gracze z Warszawy wyraźnie odstawali od swoich rywali. O ile do połowy tej partii obie ekipy szły jeszcze łeb w łeb, to potem Perugia włączyła szósty bieg, niczym Usain Bolt rozpędzający się po kiepskim wyjściu z bloków. Siatkarze gospodarzy wydawali się w tym momencie zupełnie bezradni, punkty tracili seriami, a włoska ekipa zgarniała je w każdym elemencie. Zresztą warszawiacy mieli spore problemy z kończeniem własnych ataków, przez co wyglądali nie jak wicemistrz jednej z najlepszych lig świata, a spadkowicz z ekstraklasy Angoli. O ile taka istnieje.

Na szczęście ogarnęli się w drugiej partii. I to od tego momentu zaczął się właściwy mecz. Wciąż co prawda nie było z ich grą najlepiej, ale poprawili się na tyle, że dotrzymywali kroku rywalom. Kluczowy okazał się tu Antoine Brizard, który swoim asem serwisowym dał Warszawie dwie piłki setowe. Drugą udało się wykorzystać i na to nic nie poradził nawet Wilfredo Leon, który wciskał piłki w parkiet z siłą Herkulesa, precyzją Robin Hooda i regularnością Kałasznikowa. Serio, im dłużej oglądamy tego gościa, tym bardziej jaramy się tym, że to dla nas będzie grać na igrzyskach. To w końcu siatkarski Lionel Messi czy inny Roger Federer. Fajnie wiedzieć, że gra z tobą, a nie przeciwko tobie.

Ale to w reprezentacji. A dziś grał, niestety, w ekipie rywali VERVY. Nie napiszemy, że sam zadecydował o zwycięstwie Perugii, ale w kluczowych momentach był cholernie ważny. I co z tego, że pod koniec meczu już cała hala wiedziała, że to do niego pójdzie piłka, jeśli i tak na luzie atakował sobie nad ustawionym po drugiej stronie siatki blokiem. Generalnie mieliśmy wrażenie, że gdyby Piotrek Nowakowski stanął na drabince i wystawił ręce do góry, to Leon i tak dałby radę wsadzić piłkę w parkiet. A że razem z nim w drużynie grali tacy zawodnicy jak Luciano De Cecco czy Aleksandar Atanasijević, to możliwości i siła ognia w Perugii była mniej więcej taka, jak ta koszykarskiego Dream Teamu w 1992 roku.

Reklama

No i dla VERVY wszystko skończyło się tak, jak dla rywali Amerykanów na igrzyskach w Barcelonie. Trzeciego i czwartego seta wygrali zawodnicy z Perugii, a warszawiacy pluć mogą sobie w brody ze względu na czwartą partię. Prowadzili w niej już 8:5 i 12:9, by ostatecznie przerżnąć w grze na przewagi. No dobra – na przewagę. Bo najpierw obronili dwie piłki meczowej, wychodząc ze stanu 22:24, ale przy trzeciej meczowej dla rywali Bartosz Kwolek zebrał czapę od włoskiego bloku i tyle z tego było.

Warszawiacy pokazali jednak, że co jak co, ale do europejskiej elity już pukają. A jeśli projekt pod nazwą VERVA Warszawa ORLEN Paliwa wypali, to za niedługo mogą do niej wbić mniej więcej z takim przytupem, z jakim Shrek wychodzi z wychodka na początku pierwszego filmu z nim w roli głównej. I tego im życzymy.

VERVA Warszawa ORLEN Paliwa 1:3 Sir Sicoma Monini Perugia (17:25, 25:23, 21:25, 24:26)

Fot. Newspix

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Inne sporty

Komentarze

0 komentarzy

Loading...