Bez problemów z wiatrem, bez przekładania konkursu i bez przytrzymywania zawodników na belce (no, prawie, takie problemy miała ostatnia piątka). Odnosiliśmy wręcz wrażenie, że dzisiejszy konkurs przeniesiono z Kuusamo na całkiem inną skocznię. Nie zrobiono tego jednak… i dobrze, bo gdy nie wieje, to zawody tam ogląda się całkiem przyjemnie. A poza tym okazuje się, że Polacy potrafią w tej Finlandii polatać.
No dobra, ostatnie zdanie poprzedniego akapitu najprawdopodobniej nie dotyczy Maćka Kota. Ten jest aktualnie w takiej formie, że gdy jego koledzy z kadry skaczą na skoczni dużej, on oddaje próby, które sugerują, że lepiej czułby się na obiekcie o punkcie konstrukcyjnym w okolicach 95 metra. Dziś nie przeszedł nawet kwalifikacji, a marnym pocieszeniem było dla niego to, że jego los podzielili m.in. Simon Ammann, Gregor Schlierenzauer czy Michael Hayboeck. Na ten moment Kot zgłasza akces do kadry B, choć wiemy, że poskacze jeszcze na zawodach Pucharu Świata w Niżnym Tagile. Maciej Maciusiak, trener skoczków z naszego zaplecza, uratował już kiedyś Dawida Kubackiego. W tym momencie zdaje się, że to brzytwa, której musi się chwycić Kot. Oby dzięki temu spadł na cztery łapy.
Tradycyjnie największym pechowcem wśród Polaków został Stefan Hula. Dziewiąty zawodnik kwalifikacji dostał – jako jeden z zaledwie kilku skoczków – wiatr w plecy. Minimalny, ale na takiej skoczni potrafi to wiele zmienić, szczególnie gdy reszcie podwiewa pod narty. Skończyło się słabszą próbą i brakiem awansu do kolejnej serii. Zupełnie inaczej zaprezentował się Jakub Wolny, który najpierw ledwo przebrnął kwalifikacje (46. miejsce), ale za to oddał naprawdę dwa solidne skoki w konkursie i zajął 13. miejsce. Przyznajemy, że na jego rozwój patrzy się jak na razie bardzo przyjemnie. Oby tak dalej.
Tuż nad nim konkurs zakończył Dawid Kubacki, który – już tradycyjnie – po wybiciu wygląda tak, jakby miał wylądować dopiero wśród kibiców, a potem nagle – i, nie ukrywajmy, zdecydowanie zbyt szybko – kończy lot. Niby jego lokata zła nie jest, ale końcówka poprzedniego sezonu pokazała, na co Polaka stać. Liczymy więc, że będzie w stanie dołożyć co najmniej kilka metrów do każdego swojego skoku w kolejnych konkursach. Jeśli nie wie jak, niech podpatruje Piotra Żyłę, bo ten podobnych problemów nie ma i prezentuje się naprawdę znakomicie na starcie tego sezonu. Dziś co prawda bez podium (skończył na piątym miejscu), ale jego skoki wyglądały tak, jakby wyczuwał już zbliżające się mistrzostwa świata i chciał nie tyle obronić, co poprawić trzecie miejsce sprzed niespełna dwóch lat.
Kamil Stoch? Jest w formie, choć wciąż bez zwycięstwa. Dziś skoczył odpowiednio na 136,5 oraz 144 metry. W wielu innych konkursach takie odległości zapewniłyby mu końcowy triumf. Rywale byli jednak po prostu lepsi, ale cieszy, że Polak utrzymuje stabilną formę. Jak na razie zajmował czwarte miejsce w Wiśle, a w Kuusamo zajmował drugie i trzecie miejsce. Twitterowa emotka bicka byłaby tu jak najbardziej na miejscu. Jak zacznie wygrywać, dołożymy drugiego.
Co jeszcze warto zapamiętać? Na pewno nie zaszkodzi trochę egzotyki, bo jakby nie było, to estońskie skoki takimi są, a ich reprezentant, Artti Aigro, zdobył dziś pierwsze punkty dla swojego kraju od lutego 2017. Dla siebie – pierwsze w karierze. Poza tym Mackenzie Boyd-Clowes, siódmy w kwalifikacjach, zdążył zatweetować po nich krótkie „lol”, żeby potem nie dostać się do drugiej serii, Norwegowie są zaskakująco słabi, Severin Freund na razie nie imponuje formą po kontuzji (był 31.), a Domen Prevc znów zaczyna szaleć.
Wyczyny ich wszystkich na drugi plan odstawił jednak Ryoyu Kobayashi. Jego występ możemy podsumować krótko: jebaniutki. Forma Japończyka jest po prostu znakomita. Nie spadł jeszcze z podium, wygrał oba konkursy w Kuusamo, a dziś miał 22 punkty przewagi nad drugim Andreasem Wellingerem. W drugiej serii skoczył na odległość 147,5 metra, czym wyrównał rekord skoczni. No, przynajmniej ten oficjalny, bo obok niego moglibyśmy się też doliczyć:
– 148 metrów Veli-Matti Lindstroema (2001) i Janne Ahonena (2004), które to odległości zapisano na pamiątkowej tablicy pod skocznią,
– 148,5 metra Erica Frenzela z konkursu kombinacji norweskiej z 2010 roku,
– oraz 150,5 metra(!) Ville Larinto z tego samego roku, na treningu przed konkursem Pucharu Świata.
Oficjalne zapiski są jednak oficjalne, więc Ryoyu rekordzistą skoczni będzie, obok Stefana Krafta (swoją drogą w pierwszej serii też skoczył najdalej, na równe 140 metrów). Utrzyma też, co oczywiste, pozycję lidera Pucharu Świata, z całkiem pokaźnym dorobkiem 260 punktów. Japończycy się cieszą, a Noriaki Kasai, który dziś nie wszedł do drugiej serii, może całkiem poważnie myśleć o emeryturze, bo – tak to wygląda na ten moment – wyrósł mu następca.
Fot. Newspix