Reklama

„Konio”, który ma rękę jak kopyto

Rafal Bienkowski

Autor:Rafal Bienkowski

22 lutego 2018, 12:18 • 10 min czytania 4 komentarze

Kiedy przed rokiem sensacyjnie bił rekord Polski Tomasza Majewskiego, powiedział, że sam nie rozumie jak to się mogło stać. Kiedy kilka dni temu w Toruniu z jego ręki pękły 22 metry, powiedział, że kompletnie nie był na to przygotowany, bo przecież walczył z kontuzją. Aż strach pomyśleć co się stanie, kiedy będzie przygotowany.

„Konio”, który ma rękę jak kopyto

20-letni kulomiot Konrad Bukowiecki nie tyle odważnie wszedł do świata lekkiej atletyki, co wyważył drzwi razem z futryną i kawałkiem ściany nośnej. A jakby rozróby w kole było mało, to przyciąga jeszcze kłopoty poza nim, dzięki czemu jego biografia już ma więcej kolorów, niż u niejednego starego wyjadacza.    

***

Torun 15.02.2018 PZLA LEKKOATLETYKA HALOWY MITYNG W LEKKOATLETYCE COPERNICUS CUP INDOOR EUROPEAN ATHLETICS COPERNICUS CUP NZ konrad bukowiecki FOT. ARTUR PODLEWSKI / 058sport.pl / NEWSPIX.PL --- Newspix.pl *** Local Caption *** www.newspix.pl mail us: info@newspix.pl call us: 0048 022 23 22 222 --- Polish Picture Agency by Ringier Axel Springer Poland

Słynny Obeliks wpadł w dzieciństwie do kotła z magicznym napojem, ale dlaczego Konrad tak wyrósł – nie wiadomo. Wiadomo tylko, że jego mama od początku miała z nim ciężko. Dosłownie. Czuła to pewnie już wtedy, gdy nosiła go w beciku pod pachą śpiesząc się na kolejny trening.

Reklama

Danuta biegała 400 m przez płotki, a w pięcioboju policyjnym była nawet wicemistrzynią świata. Policyjnym, bo zarówno ona, jak i jej mąż Ireneusz, od lat związani są z Wyższą Szkołą Policji w Szczytnie. Ona była do niedawna zastępcą komendanta-prorektora, a on – były dziesięcioboista – od lat łączy fuchy trenera i wykładowcy.

I pod koniec lat 90. ich wyjazdy na treningi były nie lada wyprawami. Trzymiesięczny Konrad, tak jak wcześniej jego starszy brat Maciek, od początku był zabierany przez starszych na zawody i treningi. Oprócz ciuchów, sprzętu i innych rzeczy, Bukowieccy do bagażnika samochodu obowiązkowo pakowali więc wózek. Ten mały-duży pędrak towarzyszył im na stadionie, hali, siłowni. Kiedyś na strzelnicy, żeby mógł zasnąć, naciągnęli mu na uszy słuchawki. Innym razem na stadionie, kiedy był już nieco starszy, czekając na nich zasnął na stojąco.

Wychowywał się wśród lekkoatletów, ale – dla odmiany – zapowiadał się na niezłego pływaka. Do basenu wskakiwał przez kilka lat, w pewnym momencie już bardzo poważnie, bo dwa razy dziennie, ale w końcu dał sobie spokój. Zniechęciły go mistrzostwa Polski, na które nie pojechał. Położyła go choroba i cały zapał zdechł. Jak wspominał, miał też epizod piłkarski, a raczej epizodzik, bo w lokalnym klubie pokopał jako obrońca dosłownie dwa tygodnie. Kopanie „skóry” nigdy go jednak nie pociągało (jeśli piłka, to tylko koszykówka, której jest dziś wielkim fanem).

W końcu upomniała się o niego lekkoatletyka.

– W 2008 r. na obozie w Poznaniu, na którym byłem z rodzicami, złapałem trzykilogramową kulę i poszedłem z kolegami z nudów na trening. I tak już zostało. Do dzisiaj tak chodzę z nudów na te treningi – żartował, kiedy rozmawialiśmy krótko po jego osiemnastych urodzinach. Jak mówił wtedy, osiągnięcie pełnoletniości nie zrobiło na nim większego wrażenia. Nie czuł różnicy, może z wyjątkiem tego, że niedługo miał odebrać prawko i już nie mógł się doczekać. W drodze na zgrupowania i zawody to on chciał być szoferem zamiast ojca.

Kiedy w 2008 r. po raz pierwszy niezdarnie próbował pchać kulę, Tomasz Majewski zdobywał w Pekinie swoje pierwsze olimpijskie złoto.

Reklama

***

Jak się szybko okazało, „Konio” – bo tak pieszczotliwie nazywają go w rodzinnym domu – rękę do kuli miał idealną. Imponujące wyniki przyszły bardzo szybko i to z przytupem, bo na zawodach regularnie lał nawet wyższe roczniki.

Przełomowy był 2014 r., kiedy jako 17-letni zawodnik Gwardii Szczytno zdobył złote medale mistrzostw świata juniorów w amerykańskim Eugene oraz igrzysk olimpijskich młodzieży w chińskim Nankin. Przy okazji bił też wszystkie możliwe rekordy w młodzieżowej kuli. Po kolei padały: Polski, Europy, świata, później poprawiał już tylko samego siebie. A na YouTube można było znaleźć filmiki ze Spały, gdzie 5-kilogramową kulę (seniorska waży 7,26 kg) pchał na materace leżące aż pod ścianą hali. O młodziaku stało się głośno nie tylko w świecie kuli, wylądował nawet na kanapie programu śniadaniowego w TVN-ie. Każdy chciał poznać lekkoatletycznego Obeliksa.

Rok później na Halowych Mistrzostwach Europy w Pradze był już szósty wśród seniorów. Jako 18-latek zadebiutował też na mistrzostwach świata w Pekinie, gdzie nie zdołał jednak przebrnąć eliminacji.

1468998958_wk4y23_fb_plus

Fajerwerki ze startów w kategoriach juniorskich sprawiły jednak, że na dobre zaczęto porównywać go do Majewskiego, wtedy już dwukrotnego mistrza olimpijskiego. Wówczas jeszcze dzieliło ich absolutnie wszystko: wiek, doświadczenie, sukcesy, także technika. Majewski pchał z doślizgu, Bukowiecki stylem obrotowym. Chociaż dziś już nie każdy pamięta, że w pewnym momencie przeskakiwał z techniki na technikę, bo po prostu nie mógł się zdecydować. W końcu jednak, „kiedy kula zaczęła latać”, postawił na obrót.

Jego wyniki robiły wrażenie na wszystkich. Pochwała goniła pochwałę, ale w tzw. środowisku między słowami zaczęto pytać, czy młody, który notuje takie postępy i już rywalizuje z seniorami, nie zostanie zajechany takimi obciążeniami. I kto wie, być może byłoby takie ryzyko, gdyby od początku nie prowadził go ojciec. Ireneusz znał jego limity, wiedział kiedy go docisnąć, a kiedy wrzucić na luz. Młody nie miał wyjścia, rodzinny układ sprawiał, że musiał być trzymany krótko. Postawienie grubej krechy między domem a kołem było u nich zresztą niemożliwe. Dlatego od czas do czasu zdarzało się – zwłaszcza kiedy Konrad miał okres buntownika – że darli ze sobą koty.

– Ja może wciąż się go trochę boję, ale z drugiej strony on też zaczął chyba bać się trochę i mnie (śmiech). Ale pamiętam, że kiedyś, dwa czy trzy razy, spięliśmy się dosyć ostro – wspominał.

W domu to ojciec uchodzi za tego bardziej surowego. Mama jak to mama, potrafiła czasami odpuścić. Kiedy przed igrzyskami w Rio de Janeiro z przymrużeniem oka zapytałem głowę rodziny, czy nigdy nie ma dość syna, tata-trener odpowiedział, że dla zwykłej higieny umysłu kilka dni w roku poświęca na rodzinny urlop. Wyjeżdża jednak oczywiście bez Konrada. – On sam też nie chce i wcale mu się nie dziwię. Też bym nie chciał! – mówił Bukowiecki senior.

***

Na igrzyska w Rio jechał z nadziejami na dobry wynik, chociaż nie dał sobie włożyć do ust słów, że będzie próbował zaatakować medal. Bardziej skupiał się na wejściu do finałowej dwunastki, a jeśli kula będzie dobrze śmigać, to może nawet do ścisłego z najlepszą ósemką.

Pół planu udało się wykonać, bo po zaliczeniu 20.71 wszedł do wymarzonego finału wyprzedzając nawet w eliminacjach Majewskiego. Później jednak było już tylko gorzej – trzy „iksy”, trzy spalone próby. Po powrocie do kraju początkowo był bardzo rozżalony, ale olimpijski debiut, jak na nastolatka, uznał jednak później za udany.

Kiedy rozmawialiśmy z nim kilka miesięcy po Rio, przyznał, że na miejscu długo nie mógł poczuć atmosfery igrzysk. Ale gdy podczas eliminacji wszedł do koła, wziął kulę i podniósł ją do góry, poczuł, że ma miękkie nogi. Jak mówił, jednym z milszych wspomnień z Rio było dla niego zobaczenie na stołówce gwiazd koszykówki, m.in. Hiszpana Marca Gasola. Bo jest zakręcony na punkcie NBA.

Krótko po igrzyskach spełnił też swoje marzenie – na lewym ramieniu wytatuował sobie pięć kółek.

Rok olimpijski zakończył więc z mieszanymi uczuciami, ale kolejny zaczął już bombowo – od zwycięstwa w Halowych Mistrzostwach Europy w Belgradzie. Nie dość, że zgarnął złoto ucierając nosa m.in. mistrzowi świata i wicemistrzowi olimpijskiemu Davidowi Storlowi, to jeszcze posłał kulę na 21.97, czyli na absolutny rekord Polski. Wycierając tym samym z tabelki rekordów wynik Tomasza Majewskiego, który swoje 21.95 pchnął w 2009 r. w Sztokholmie. Konrad długo nie mógł przyjąć do wiadomości, co tak naprawdę się stało. Kiedy rzucili się na niego dziennikarze, na pytania odpowiadał, jakby był na głupim Jasiu.

Majewski rekordowy rzut oglądał z perspektywy trybun serbskiego stadionu i jako jeden z pierwszych pogratulował 19-latkowi takiej petardy. Nowy rekordzista żartował później, że miał obawy, czy Majewski nie będzie nawet za to trochę zły… Mistrz olimpijski obrażać się jednak nie miał za co. – Rekordy są po to, żeby je bić. Umarł król, niech żyje król – powiedział.

W sezonie letnim odfajkował jeszcze młodzieżowe mistrzostwa Europy w Bydgoszczy zabierając do domu kolejne złoto (oczywiście z rekordem), ale imprezą docelową były sierpniowe mistrzostwa świata w Londynie. Początkowo zanosiło się na powtórkę z Rio, bo na dzień dobry spalił próbę, ale później pozbierał się i wszedł do ścisłego finału, zajmując w nim ósme miejsce. Był jednak na siebie zły, bo gdyby w Londynie powtórzył lipcowy wynik z Bydgoszczy (21.59), oznaczałoby to brązowy medal.

W kolejnych miesiącach podczas zawodów nie zbliżał się do swojego rekordu kraju, dlatego przewidywano, że ten pozostanie zabetonowany na dłuższy czas. Ale nie minął nawet rok, a 15 lutego podczas mityngu Copernicus Cup w Toruniu huknął 22 metry.

https://www.facebook.com/tvpsport/videos/10156429307334903/

I później znów była stara śpiewka. – Ciężko mi powiedzieć, co się stało. Nie ukrywam, że nie byłem przygotowany na taki wynik, nie teraz, nie w tym momencie, kiedy walczę z kontuzją i ledwo co mogę pchać. A tu taka niespodzianka. (…) Po tym pchnięciu już miałem totalnie wszystko gdzieś, mogę skończyć ostatni, ważne, że 22 jest przepchnięte. Granica się przesuwa – mówił na gorąco w rozmowie z oficjalnym kanałem Polskiego Związku Lekkiej Atletyki.

Progresja jego wyników wygląda więc tak:

hala

(wyniki w hali – PZLA)

stadion

(wyniki na stadionie – PZLA)

***

Konrad Bukowiecki to jednak nie tylko rekordowe wyniki, bo z perspektywy mediów to po prostu chodzący temat. Ale co tu się dziwić, skoro mówimy o gościu, który w wieku 18 lat narzekając na brak wsparcia ze strony władz Szczytna powiedział, że się dziwi, bo w sumie robi miastu większą promocję niż historyczny… Jurand ze Spychowa. Jest wyrazisty, wygadany.

Chociaż w marcu skończy dopiero dwadzieścia jeden wiosen, to w swoim CV ma już też kilka niekoniecznie sportowych epizodów i niekoniecznie takich, o których chciałby pamiętać.

Mowa szczególnie o aferze dopingowej. Życie jego i rodziny zostało wywrócone do góry nogami, kiedy gruchnęła informacja, że w próbce pobranej od niego podczas MŚ juniorów w 2016 r. wykryto zakazaną higenaminę. Wtedy zaczęło się medialne grillowanie i wyścig na coraz bardziej krzykliwe tytuły. Linia obrony kulomiota, który ponurą informację otrzymał od IAAF-u drogą mailową, była jednak taka: środek dopingujący zawarty był w odżywce, na której opakowaniu widniał napis „doping free”. I Komisja ds. Zwalczania Dopingu w Sporcie takie tłumaczenie uznała, chociaż i tak wlepiła mu naganę, odbierając też tytuł mistrza Europy.

– Nawet usłyszałem od członków komisji zdanie, że oni zdają sobie sprawę, że celowo tego nie zażyłem, ale skoro wykryto środek w moim organizmie, to muszę ponieść konsekwencje. Z czym oczywiście się nie zgadzam, bo kara nagany zawsze jest karą, a ja w żadnym stopniu nie czuję się winny – mówił w rozmowie z Weszło wspominając też o pozwaniu producenta.

I dodał: – Tamta informacja była dla mnie szokiem, cała moja przyszłość stała pod znakiem zapytania. Najgorsze, że początkowo nie wiedziałem, skąd ten środek wziął się w moim organizmie. Ale na szczęście wszystko powoli zaczęło się wyjaśniać, spotykałem się z mądrzejszymi ludźmi, prawnikami i osobami, które mnie wspierały. To oni postawili mnie na nogi, bo byli też tacy, którzy tylko udawali przyjaciół czy kolegów, a przy tej akcji okazało się, jacy są naprawdę. A prawda w całej aferze była taka, że zostałem jedynie poproszony o złożenie wyjaśnień, nikt mnie o nic nie oskarżał. Poza tym była tam adnotacja „poufne”. Czyli powinno wiedzieć o tym tylko kilka osób. Mam swoje podejrzenia, kto mógł z tym pójść do mediów.

Znalazł się też w epicentrum pseudoafery, do której doszło podczas zgrupowania naszej reprezentacji w amerykańskim Chula Vista. Doszło do przecieku, że w hotelu, gdzie byli zameldowani Polacy, miała miejsce libacja alkoholowa i sportowcy zostali z niego wyrzuceni, bo ośrodek miał żelazny regulamin – nawet grama alkoholu.

W polskich mediach zaczęła się jazda bez trzymanki, ale później okazało się, że zamiast libacji było śmieszne kilka butelek piwa w lodówce, a zamiast wyrzucenia, tylko przeniesienie do innego obiektu. Z całej tej kuriozalnej historii jedynym pozytywem było to, że w końcu wyszedł na jaw ostry konflikt pomiędzy Anitą Włodarczyk, a pozostałymi młociarzami. Bukowiecki też nie jest jej fanem i kiedy pada pytanie o Anitę, od razu wykręca się od odpowiedzi.

Z mediami wciąż chętnie rozmawia, chociaż nie jest już wobec nich tak ufny, jak wcześniej. Kiedyś przyznał nawet, że po głowie chodził mu pomysł, żeby namierzyć tych, którzy wypisywali o nim największe bzdury. Ostatecznie jednak machnął na to ręką.

Jedna przygoda była jednak wyjątkowo zabawna, a najlepsze było w niej to, że namieszał dziennikarz z Finlandii. Wyczytał gdzieś, że ojciec Konrada urodził się w miejscowości Turek i zaintrygowany poszedł tym tropem, bo przecież miasto… Turku leży w Finlandii. Wysmarował tekst, że Ireneusz, trener wschodzącej gwiazdy, jest rodowitym Finem i nie wiedzieć czemu uciekł do Polski. Problem w tym, że chodziło oczywiście o Turek pod Koninem.

RAFAŁ BIEŃKOWSKI 

Fot. Newspix.pl

Najnowsze

Inne sporty

Komentarze

4 komentarze

Loading...