Gdyby w hicie z Niceą gole przyznawano za styl, to Monaco miałoby problem. Drużyna z Księstwa awansowała do kolejnej rundy, ale nie przekonywała swoją grą. Grała niemrawo, bez iskry, polotu i defensywnie, ale w końcu cel uświęca środki. Z racji potrzeby odpoczynku mógł nie zagrać choćby Glik. Jednak po raz kolejny potwierdziło się, że Monaco nie wyobraża sobie defensywy bez jego obecności. Polak spisał się poprawnie, aczkolwiek zdarzały mu się pojedyncze błędy.
Monaco nie przekonywało, ale było zabójczo skuteczne. Potwierdziło się, że futbol potrafi być niesprawiedliwy. Już w 2. minucie gospodarze rozegrali bardzo ładną akcję, zwieńczoną strzałem zza pola karnego Bassema Srarfi’ego. Byli o krok od objęcia prowadzenia, a dosłownie trzydzieści sekund później musieli zaczynać grę z połowy boiska. Monaco przeprowadziło pierwszy atak i po błędzie Maxima Le Marchanda, który nie zdążył zablokować dośrodkowania do niepilnowanego Lemara, objęło prowadzenie. Po chwili ten sam zawodnik podwyższył, ale sędzia odgwizdał spalonego. W kontrowersyjnych okolicznościach została za to zdobyta bramka wyrównująca. Piłkę w polu karnym przyjął Alessane Plea, a Jemerson, partner Glika ze środka obrony, był przekonany o tym, że jest spalony. Na chwilę stanął i spojrzał w stronę sędziego, a napastnik Nicei, jak gdyby nigdy nic, plasowanym uderzeniem pokonał Diego Benaglio.
Nicea dominowała i wyglądała lepiej. Momentami potrafiła zepchnąć rywali do rozpaczliwej defensywy. Obrazek z końcówki pierwszej połowy – gospodarze rozgrywali atak pozycyjny, a przyjezdni całym składem zadomowili się w okolicy własnego pola karnego. Rzadko oglądaliśmy Monaco nastawione aż tak defensywnie. Inna sprawa że w tamtym momencie drużyna z Księstwa prowadziła 2:1. W 37. minucie mieliśmy bowiem kopię sytuacji z początku meczu. Znów dośrodkowanie z prawej strony, znów błąd obrońcy (tym razem Patricka Burnera) i gol – strzelcem Adama Diakhaby.
Druga odsłona to już typowa gra na wyniszczenie. Brakowało pięknej gry. Mnożyły się błędy, mnożyła się niedokładność. Było mało piłki w piłce. Głównie pojedynki w środku pola. Dużo walki, dużo przerywań. Nikt nie był w stanie przerwać tego impasu. W takich właśnie okolicznościach Monaco doczłapało do końca spotkania. Mówi się, że są trzy rodzaje kłamstw: kłamstwa, bezczelne kłamstwa i statystyki. Patrząc na te ostatnie Nicea zasłużyła co najmniej na remis i dogrywkę, ale to Monaco okazało się wydajniejsze. Jak pisaliśmy we wstępie: cel uświęca środki.
Glik zagrał przyzwoicie, zablokował kilka trudnych piłek, ale na laurkę na pewno nie zasłużył. W drugiej połowie popełnił błąd, który mógł okazać się kluczowy dla losów rywalizacji. Monaco prowadziło, starało się przejąć kontrolę nad spotkaniem, ale jedna długa piłka wprowadziła zamieszanie w szeregach defensywnych. Polak nie kontrolował ustawienia rywala, a na domiar złego nie zdołał przeciąć piłki. Ta trafiła na skrzydło, a następnie wprost na głowę Leesa Melou’a, który tylko sobie znanym sposobem nie doprowadził do wyrównania. Piłka na piątym metrze, dośrodkowana wprost na głowę, strzelec bez krycia… To powinien być gol wyrównujący.
Dla równowagi dodajmy, że w pierwszej połowie Glik dwukrotnie uratował swoich kolegów od straty bramki. Najpierw przeciął piłkę zmierzającą wprost do zawodnika, który miałby przed sobą tylko bramkarza. Po chwili zablokował groźne uderzenie zza pola karnego. Poza tym dobrze się zastawiał, potrafił zagrać na wyprzedzenie i był pewny w swoich interwencjach.
Nice – Monaco 1:2 (Plea 18′ – Lemar 3′, Diakhaby 37′)