Po wczorajszym konkursie wydawało mi się, że nic nie jest w stanie polskich kibiców ruszyć. Że całe ciśnienie, które kumulowało się przed piątkowym konkursem – uleciało. Że te wszystkie wymalowane twarze i powiewające flagi owszem, będą obecne pod skocznią, ale nie wydadzą tego charakterystycznego ryku radości i wesołego trzepotania. Do dziś. Skok Kamila Stocha był jak iskra w składzie amunicji. Zapalił setki gardeł, które nie gasną nawet na sekundę.
Jako kibic piłkarski przywykłem do tego, że stadion jest podzielony na dwie frakcje. Jedni kibicują tym po lewo, drudzy tym po prawo. Zwyczajna sprawa. Skoki narciarskie tworzą jednak o tyle piękniejszą atmosferę, że wszyscy kibicują… wszystkim. Nie ma Słoweńców, nie ma Polaków, nie ma Niemców, Norwegów czy Austriaków. Są po prostu fani wybijania się z progu i lądowania od groma metrów dalej. Wszyscy śpiewają razem i bawią się razem. W piątek pod skocznią w Planicy było właśnie tak. Piwo lało się litrami, a nasi rodacy nie zważali na to, że tekst słoweńskich przyśpiewek znają tak doskonale, jak tajniki fizyki kwantowej. Sam byłem świadkiem tego, jak co kilka metrów dołączali z pełnymi kubkami złotego płynu do innych fanów. Generalnie – atmosfera sielska.
Musicie wiedzieć, że to, co charakteryzuje polskich kibiców kręcących się pod skocznią, to niezwykła pewność siebie. Nie było w piątek pytania, czy wygra Stoch, czy wygra Kraft, czy może najdalej skoczy ktokolwiek inny. Było tylko szacowanie – czy rekord uda się pobić, czy jednak zabraknie centymetrów. „Panie, ja nie na darmo jechałem tysiąc kilometrów, nie na darmo płacę 3,50€ za piwo, nie na darmo zdzieram gardło, żeby zobaczyć jakieś marne skoki. Wiem, że jestem tutaj, by oglądać rzeczy historyczne!” – tłumaczył mi sympatyczny gość z Gdańska, gdy staliśmy w kolejce po browara. Wprawdzie wyglądał na takiego, który ma już w organizmie z pięć kubków zimnego napoju, ale optymizm bił z jego wypowiedzi taki, że gdyby przyszło mu założyć narty, to pewnie uwierzyłby w to, że wyląduje gdzieś u podnóża Alp.
Było mi szkoda polskich kibiców w piątek, bo i sam opuszczałem imprezę z grymasem na ustach. Miała być brawurowa pogoń – była spektakularna porażka. Stoch może i nie skakał dramatycznie, ale na tym poziomie decydują fajerwerki. Fajerwerki, które potrafisz odpalić w decydującym momencie. Tak jak odpalił je Kraft.
– Ha, normalnie biorę za to kilka eurosów, ale teraz pomaluję za darmo! Dawaj pan poliki! – usłyszałem, gdy jakiś szaleniec zaczął ciągnąć mnie za ramię tuż przed skokiem Stocha. Ten optymizm o którym pisałem… Bezgraniczny. Miało się wrażenie, że nasz rodak, nawet gdy wyląduje za blisko, dostanie jakiś super bonus w postaci kilka punków. Euforia na trybunach była bowiem zupełnie nieadekwatna do wyniku.
Czy na drodze z Planicy do hotelu czułem, że zwycięzcą tego pojedynku był Kraft? Ani trochę. Samochody poubierane w biało-czerwone flagi, trąbiący kierowcy, orzeł w koronie mieniący się co kilka metrów. Mają ci Polacy w sobie coś pozytywnie diabolicznego, co sprawia, że nawet w przypadku porażki utrzymuje im się humor. Wiedzieli, że ten tysiąc kilometrów z hakiem zrobiony gdzieś z okolic Warszawy nie poszedł na darmo, bo choć weekend zaczyna się bez rewelacji, to zdarzyć się może jeszcze wiele.
W sobotę jechałem na skocznię niby dobrej myśli, ale wciąż z niedosytem. Rozmawiałem z ludźmi, którzy otaczali mnie w autokarze i choć bez zahamowań śpiewali o biało-czerwonych barwach, to jednak pod nosem utyskiwali na piątkowe rezultaty. Napompowany przez nich balon pękł i mimo całej euforii było to widać. Nikt oczywiście Stocha nie winił, bo i tak wykręca konkretny sezon, ale wrażenie że można było wycisnąć więcej, unosiło się między wierszami.
Po tym jak na 251. metr pofrunął Kraft – wśród Polaków zapadła cisza. Czuło się jak gdyby Austriak skoczył i z bezczelnym uśmiechem na ustach zapytał kibiców: „I co? Zatkało kakao?”. No, zatkało. To był ten moment rezygnacji, kiedy machasz ze zrezygnowania ręką, odwracasz się na pięcie i idziesz po piwo. Rywal jest na takim poziomie, że dobić do niego nie ma sposobu. Astronomiczna dyspozycja, wydaje ci się, że nic lepszego nie możesz już zobaczyć.
I wtedy na belce siada Stoch.
251 i pół metra. Cholera. Widziałem wiele momentów, gdy kibice eksplodują z radości. Widziałem, gdy polscy fani po golu Lewandowskiego z Grecją szaleją na trybunach Narodowego. Widziałem, gdy puby wybuchają po serii rzutów karnych ze Szwajcarią. Gdy wpadają w paranoiczny szał gdy Małysz zdobywa Kryształową Kulę. Ale takiej emocjonalnej wycieczki z doliny do którą wrzucił nas Kraft, na Mount Everest, gdzie wyciągnął nas Stoch – chyba nie zarejestrowałem.
Wczoraj była mimo wszystko lekka rezygnacja i pogodzenie się z porażką, a dziś jest nieposkromiona euforia i piekielna chęć rewanżu. Gdyby zapytać naszych rodaków pod skocznią, co wydarzy się w niedzielę, to odpowiedź byłaby prosta – Kamil bije rekord, ląduje gdzieś na 300. metrze, a Kraft spada zaraz za progiem. No, muszę przyznać, że na myśl o niedzieli na skoczni przebieram nogami. Nie wiem, co się wydarzy, a pewnie nic, co sprawi, że odtrąbimy spektakularny triumf. Jeśli jednak mierzyć szanse na sukces miarą wiary i optymizmu, to nie mam wątpliwości co do tego, że Stoch może pokusić się o jakieś szaleństwo.
MARCIN BORZĘCKI