Reklama

Miała być spokojna sobota, a wtedy wyskoczył Stoch. I rozpoczął szaleństwo

redakcja

Autor:redakcja

25 marca 2017, 14:10 • 4 min czytania 1 komentarz

Po wczorajszym konkursie wydawało mi się, że nic nie jest w stanie polskich kibiców ruszyć. Że całe ciśnienie, które kumulowało się przed piątkowym konkursem – uleciało. Że te wszystkie wymalowane twarze i powiewające flagi owszem, będą obecne pod skocznią, ale nie wydadzą tego charakterystycznego ryku radości i wesołego trzepotania. Do dziś. Skok Kamila Stocha był jak iskra w składzie amunicji. Zapalił setki gardeł, które nie gasną nawet na sekundę.

Miała być spokojna sobota, a wtedy wyskoczył Stoch. I rozpoczął szaleństwo

Jako kibic piłkarski przywykłem do tego, że stadion jest podzielony na dwie frakcje. Jedni kibicują tym po lewo, drudzy tym po prawo. Zwyczajna sprawa. Skoki narciarskie tworzą jednak o tyle piękniejszą atmosferę, że wszyscy kibicują… wszystkim. Nie ma Słoweńców, nie ma Polaków, nie ma Niemców, Norwegów czy Austriaków. Są po prostu fani wybijania się z progu i lądowania od groma metrów dalej. Wszyscy śpiewają razem i bawią się razem. W piątek pod skocznią w Planicy było właśnie tak. Piwo lało się litrami, a nasi rodacy nie zważali na to, że tekst słoweńskich przyśpiewek znają tak doskonale, jak tajniki fizyki kwantowej. Sam byłem świadkiem tego, jak co kilka metrów dołączali z pełnymi kubkami złotego płynu do innych fanów. Generalnie – atmosfera sielska.

Musicie wiedzieć, że to, co charakteryzuje polskich kibiców kręcących się pod skocznią, to niezwykła pewność siebie. Nie było w piątek pytania, czy wygra Stoch, czy wygra Kraft, czy może najdalej skoczy ktokolwiek inny. Było tylko szacowanie – czy rekord uda się pobić, czy jednak zabraknie centymetrów. „Panie, ja nie na darmo jechałem tysiąc kilometrów, nie na darmo płacę 3,50€ za piwo, nie na darmo zdzieram gardło, żeby zobaczyć jakieś marne skoki. Wiem, że jestem tutaj, by oglądać rzeczy historyczne!” – tłumaczył mi sympatyczny gość z Gdańska, gdy staliśmy w kolejce po browara. Wprawdzie wyglądał na takiego, który ma już w organizmie z pięć kubków zimnego napoju, ale optymizm bił z jego wypowiedzi taki, że gdyby przyszło mu założyć narty, to pewnie uwierzyłby w to, że wyląduje gdzieś u podnóża Alp.

Było mi szkoda polskich kibiców w piątek, bo i sam opuszczałem imprezę z grymasem na ustach. Miała być brawurowa pogoń – była spektakularna porażka. Stoch może i nie skakał dramatycznie, ale na tym poziomie decydują fajerwerki. Fajerwerki, które potrafisz odpalić w decydującym momencie. Tak jak odpalił je Kraft.

Ha, normalnie biorę za to kilka eurosów, ale teraz pomaluję za darmo! Dawaj pan poliki! – usłyszałem, gdy jakiś szaleniec zaczął ciągnąć mnie za ramię tuż przed skokiem Stocha. Ten optymizm o którym pisałem… Bezgraniczny. Miało się wrażenie, że nasz rodak, nawet gdy wyląduje za blisko, dostanie jakiś super bonus w postaci kilka punków. Euforia na trybunach była bowiem zupełnie nieadekwatna do wyniku.

Reklama

IMG_3527[1]

Czy na drodze z Planicy do hotelu czułem, że zwycięzcą tego pojedynku był Kraft? Ani trochę. Samochody poubierane w biało-czerwone flagi, trąbiący kierowcy, orzeł w koronie mieniący się co kilka metrów. Mają ci Polacy w sobie coś pozytywnie diabolicznego, co sprawia, że nawet w przypadku porażki utrzymuje im się humor. Wiedzieli, że ten tysiąc kilometrów z hakiem zrobiony gdzieś z okolic Warszawy nie poszedł na darmo, bo choć weekend zaczyna się bez rewelacji, to zdarzyć się może jeszcze wiele.

W sobotę jechałem na skocznię niby dobrej myśli, ale wciąż z niedosytem. Rozmawiałem z ludźmi, którzy otaczali mnie w autokarze i choć bez zahamowań śpiewali o biało-czerwonych barwach, to jednak pod nosem utyskiwali na piątkowe rezultaty. Napompowany przez nich balon pękł i mimo całej euforii było to widać. Nikt oczywiście Stocha nie winił, bo i tak wykręca konkretny sezon, ale wrażenie że można było wycisnąć więcej, unosiło się między wierszami.

Po tym jak na 251. metr pofrunął Kraft – wśród Polaków zapadła cisza. Czuło się jak gdyby Austriak skoczył i z bezczelnym uśmiechem na ustach zapytał kibiców: „I co? Zatkało kakao?”. No, zatkało. To był ten moment rezygnacji, kiedy machasz ze zrezygnowania ręką, odwracasz się na pięcie i idziesz po piwo. Rywal jest na takim poziomie, że dobić do niego nie ma sposobu. Astronomiczna dyspozycja, wydaje ci się, że nic lepszego nie możesz już zobaczyć.

I wtedy na belce siada Stoch.

251 i pół metra. Cholera. Widziałem wiele momentów, gdy kibice eksplodują z radości. Widziałem, gdy polscy fani po golu Lewandowskiego z Grecją szaleją na trybunach Narodowego. Widziałem, gdy puby wybuchają po serii rzutów karnych ze Szwajcarią. Gdy wpadają w paranoiczny szał gdy Małysz zdobywa Kryształową Kulę. Ale takiej emocjonalnej wycieczki z doliny do którą wrzucił nas Kraft, na Mount Everest, gdzie wyciągnął nas Stoch – chyba nie zarejestrowałem.

Reklama

Wczoraj była mimo wszystko lekka rezygnacja i pogodzenie się z porażką, a dziś jest nieposkromiona euforia i piekielna chęć rewanżu. Gdyby zapytać naszych rodaków pod skocznią, co wydarzy się w niedzielę, to odpowiedź byłaby prosta – Kamil bije rekord, ląduje gdzieś na 300. metrze, a Kraft spada zaraz za progiem. No, muszę przyznać, że na myśl o niedzieli na skoczni przebieram nogami. Nie wiem, co się wydarzy, a pewnie nic, co sprawi, że odtrąbimy spektakularny triumf. Jeśli jednak mierzyć szanse na sukces miarą wiary i optymizmu, to nie mam wątpliwości co do tego, że Stoch może pokusić się o jakieś szaleństwo.

MARCIN BORZĘCKI

Najnowsze

Inne sporty

Komentarze

1 komentarz

Loading...