Czuję się ofiarą systemu, ale bramki z Milanem nikt mi nie odbierze

redakcja

Autor:redakcja

04 września 2012, 13:57 • 13 min czytania

– Gdy pracowałem w Świebodzicach, rodzice przyprowadzili na trening syna z chorobą Touretta. Chłopiec wyrzucał z siebie niekontrolowane słowa, które normalnie są nie do przyjęcia. Dla dzieci to było coś szokującego. Jako cała grupa nauczyliśmy się tak reagować, by ten nie czuł się wyobcowany. On sam, po każdej niekontrolowanej reakcji, przepraszał wszystkich wokół. Cały klub wyniósł z tej sytuacji duże doświadczenie. Nigdy nie podejrzewałem, że praca trenera będzie związana z taką rolą – mówi w rozmowie z Weszło Jarosław Krzyżanowski, były wieloletni zawodnik Zagłębia Lubin, który w barwach „Miedziowych” strzelił gola Milanowi.
– Minęło już trochę czasu, a słuch po Jarosławie Krzyżanowskim zaginął. Młodzi kibice praktycznie nie mają prawa pana pamiętać.
– Wiek nie pozwala na kontynuowanie kariery piłkarskiej. Mam już 37 lat, postanowiłem wrócić w rodzinne strony i zająć się trenerką. Nie można powiedzieć, że się wycofałem. Funkcjonuję w innej roli niż przed laty, chciałbym się kształcić w tym kierunku.

Czuję się ofiarą systemu, ale bramki z Milanem nikt mi nie odbierze
Reklama

– Jednak przeglądałem ostatnie zestawienie pana drużyny – AKS-u Strzegom – a tam na pozycji podwieszonego napastnika znalazł się właśnie Krzyżanowski.
– Już kilkukrotnie musiałem zabierać ze sobą obuwie na mecze. Jeszcze trochę mogę rywalizować z młodszymi przeciwnikami.

– Nie wolał pan pozostać bliżej dużych klubów? Zagłębie Lubin, czy Wisła Płock nie zwróciły się z propozycją prowadzenia zespołów juniorskich?
– W Płocku przez jakiś czas pracowałem z dziećmi. Jestem w stałym kontakcie z trenerami z Lubina, ale moim celem jest dorosły futbol. Dlatego przyjąłem ofertę IV-ligowego Strzegomia. Co będzie w przyszłości? No na pewno mam jakieś tam marzenia, a jednym z nich jest powrót do Zagłębia w roli szkoleniowca. Może nie od razu pierwszego zespołu, ale szczebel po szczeblu…

Reklama

– Chyba poczuł pan lekki zawód, gdy po zakończeniu kariery Zagłębie nie zwróciło się z żadną propozycją. Jarosław Krzyżanowski – 210 oficjalnych meczów w Lubinie, lepsi są wyłącznie Piotr Przerywacz i Andrzej Szczypkowski.
– W Polsce jest troszeczkę inny model niż tam na Zachodzie. U nas zawodnicy grający w wielkich klubach rzadko pozostają w nich na stałe. Wybierają rodzinne strony. Ja wróciłem do Świebodzic i tam prowadziłem drużynę w lidze okręgowej. Czy zawód? Hm, myślę że nie. Często jestem w kontakcie z ludźmi z Lubina. Dyskutujemy o rozwoju piłki, wspominamy stare czasy. Na pewno wiele zmieniło się na lepsze. Jeszcze miałem okazję grać na tym naszym molochu, który za sprzymierzeńca piłkarzy i kibiców nigdy nie uchodził. Dzisiaj zawodnicy Zagłębia mają komfort gry, można im tego pozazdrościć, ale czasu już się nie cofnie. Trzeba iść do przodu. Ja wybrałem trenerkę, czy mam jakieś dalekosiężne plany? Liczę, że być może kiedyśâ€¦ No ale teraz jestem w Strzegomiu i bardzo się cieszę, że mogę prowadzić ten zespół.

Image and video hosting by TinyPic

– Gości pan jeszcze na trybunach w Lubinie, czy raczej obowiązki na to nie pozwalają?
– Ciężko mi wygospodarować jakąś chwilę wolnego. Pracuję również przy szkółce piłkarskiej w Świebodzicach. W poprzednim sezonie dwukrotnie byłem na Zagłębiu, ale staram się śledzić ich mecze przed telewizorem. Zawsze Lubin będzie w moim sercu, czułem się mocno związany z tą drużyną. Przecież to Zagłębie dało mi możliwość zaistnienia w piłce na poważnym poziomie. Dobrze o tym pamiętam.

– Czego brakuje tej drużynie, by w końcu podołać aspiracjom właścicieli?
– Pewnej stabilizacji. Przez to, że możny sponsor stwarza duże możliwości, nie wszyscy wytrzymują ciśnienie. Dysponują wielkimi pokładami pieniędzy, zatem oczekują, by wynik przyszedł już teraz. Trenerzy nie dostają dłuższej szansy i w rezultacie nawet nie przekazują piłkarzom swojej myśli. W Lubinie jest ogromnie zdolna młodzież. Moim zdaniem za mało tych zawodników wypływa na dorosłym boisku właśnie w Zagłębiu. Po czasie okazuje się, że pogrywają nieźle, ale w pierwszej, czy drugiej lidze. To kilku pójdzie do Polkowic, to jeszcze gdzieś. Często wracają do Lubina i potem znów nie mogą się przebić. Ale to jest problem całej polskiej piłki. Nie stawiamy na wychowanków i młodzież. Jeżeli kogoś stać na ściąganie obcokrajowców, to jego prawo. My tego nie zmienimy. Wcześniej przy trenerze Hapalu pracował Adaś Buczek – były trener Młodego Zagłębia – i tych zdolnych wchodziło do zespołu więcej. Teraz znów mamy zastój pod tym względem. Buczek pracuje w Polkowicach. Już pościągał tam kilku chłopców z Lubina, powstała tam taka mała filia Zagłębia. Myślę, że będzie to z pożytkiem dla jednych i drugich.

– Pan też z Lubina przeniósł się do Polkowic. Było czego żałować?
– Powiem szczerze, że tak.

– Stąd ucieczka z tego klubu po sezonie?
– Tak.

– Demony przeszłości niedawno wróciły.
– Niestety.

– Wyrok za korupcję usłyszał pan w marcu tego roku, pracując już w roli trenera w rodzinnych Świebodzicach. Osiem lat po incydentach z Polkowic. Ciężko było wejść do szatni dzień po ogłoszeniu decyzji sądu? Nie oszukujmy się – dla wielu chłopców ze Świebodzic był pan przykładem sportowca, któremu udało się wyrwać z rodzinnych stron.
– Dobrze, że nie mam z tym jakiegoś problemu. Uważam, że to co się wydarzyło… Nie chcę do tego jakoś wracać. Ja nie czuję się… To wszystko było winą systemu, który rządził polską piłką. Tak jak mówiłem, nie mam w stosunku do siebie jakichś wielkich zastrzeżeń. Nie poruszam tego tematu, on jest dla mnie gdzieś tam zamknięty. Na pewno było to jakąś przeszkodą w moim funkcjonowaniu. Teraz już jakoś idzie. Ale tak jak mówię, staram się tego tematu nie poruszać. Nie wracać do tego, co było.

– Zatem jedyną drogą, by odciąć się od polkowickiego środowiska była ucieczka na Cypr?
– Gdybym został, to pewnie dalej musiałbym w tym moczyć palce. Trzeba było podjąć stanowczą decyzję i odejść.

– Czyli w tym całym korupcyjnym piekiełku uważał się pan za ofiarę, podobnie jak فukasz Piszczek?
– Oczywiście, że tak.

– Z Polkowic uciekał pan…
– Nie mówmy, że uciekłem. To też nie jest tak. Po prostu wyjechałem. Wcześniej mój menedżer obrał mi kierunek zachodni, jednak nie do końca wywiązał się z pewnych obietnic.

Image and video hosting by TinyPic

– Jaki kraj z Zachodu wchodził w grę?
– Już byliśmy po rozmowach z drużyną drugiej Bundesligi. Ale temat upadł także nie ma sensu do tego wracać. Pojawiła się oferta wyjazdu na Cypr, skorzystałem z niej i po czasie mogę powiedzieć, że jestem zadowolony. Na pewno było to dla mnie i mojej rodziny coś nowego. Poznałem nową kulturę, chciałem spróbować gry w innym kraju. Przeżyliśmy tam bardzo dużo dobrych chwil, ale były też momenty… Cypryjczycy słyną z tego, że jak jest dobrze, to wszyscy klepią po plecach. Po porażkach wszystko działało w drugą stronę. Ci fanatyczni kibice potrafili nosić na rękach, by później dać nieźle w kość. Takie prawo kibica – oni w ten sposób do tego podchodzą. Towarzyszyły nam fantastyczne oprawy. Mecze naszego AEL-u z Omonią, czy Anorthosis odbywały się przy pełnych trybunach. Takiej atmosfery nigdy w Polsce nie doświadczyłem.

– Mirek Szymkowiak wielokrotnie opowiadał o atmosferze po meczach Trabzonu. Kilkadziesiąt minut po przegranych spotkaniach, jego drużyna przesiadywała w szatni, oczekując aż policja rozgoni całe towarzystwo spod stadionu. Wam też zdarzały się takie incydenty w Limassol?
– Bezpośrednio spięć z kibicami nie doświadczyłem. Jednak pamiętam, gdy po jednej z porażek nasz prezes chciał niepostrzeżenie wymknąć się z budynku klubowego, a na jego i nasze nieszczęście, dostrzegli go fanatycy. Nie mieli skrupułów, by biec w stronę prezesa po naszych samochodach. To nie był dla nich żaden problem, by ułatwić sobie życie i gonić go skacząc z dachu na dach. فukasz Sosin wspominał, że wielokrotnie przesiadywali długie wieczory w klubowym budynku, byle tylko kibicom znudziło się dalsze oczekiwanie na nich.

– Prezes zasponsorował piłkarzom wizytę u mechanika? Rada drużyny pewnie długo negocjowała?
– Na nasze szczęście auta były klubowe. Wiadomo, że każdy musiał zadbać o swoje. A negocjacje? Na Cyprze w grę nie wchodziły żadne negocjacje. Ci ludzie tak się zachowują, dla nich to jest normalne. A my jako obcokrajowcy musieliśmy się podporządkować panującym tam zasadom.

– Pan był jednym z pierwszych Polaków w lidze cypryjskiej. Później doświadczyliśmy prawdziwego oblężenia Wyspy Afrodyty przez polskich piłkarzy. Przed wyjazdem kontaktował się pan z ludźmi, którzy mieli już za sobą grę w tamtych stronach? Jak chociażby Wojtek Kowalczyk.
– Nie, ale zaraz po przyjeździe spotkałem się z Łukaszem Sosinem. To on na dobrą sprawę był tym, który przetarł szlaki polskim zawodnikom. Był i wciąż jest bardzo popularny na Cyprze. Gdy wyjeżdżałem koledzy śmiali się, że przechodzę na emeryturę. Z czasem przekonaliśmy się, jak grają cypryjscy emeryci. Wisła boleśnie tego doświadczyła. Szkoda, że w tym sezonie zabraknie AEL-u w Lidze Mistrzów. Rzutem na taśmę awans wyrwał im Anderlecht. Szczególnie wysoki poziom prezentują drużyny z zagranicznymi trenerami.

– Co zadecydowało o tym, że w chwili obecnej polskie kluby nie dorastają do pięt APOEL-owi, czy AEL?
– Na pewno te głośne nazwiska, które wylądowały na Cyprze. Savio – piłkarz z przeszłością w Realu nie miał problemów, by tam wyjechać. A przecież były to czasy, gdy o tamtych klubach dopiero robiło się głośniej. Myślę, że pozytywnym przykładem jest Legia. Ile dla polskiej piłki znaczy Ljuboja? To absolutny top na naszym podwórku. Obawiamy się ściągać do klubów, czy reprezentacji zawodników wiekowych. W ogóle, o czym my mówimy, skoro 30-latka uważamy za starego piłkarza? Przecież na Zachodzie i Cyprze to jest nie do pomyślenia. Grają nawet 37-letni goście, bo reprezentują pewien poziom. Na boisku nikt im nie patrzy w metrykę. Z jednej strony idziemy w dobrą stronę stawiając na młodych ludzi. Ale musimy to równoważyć, wzbogacać ligę o gwiazdy, które przyciągną kibica na trybuny.

– Chłopcy z IV-ligowego Strzegomia pytają jeszcze o bramkę strzeloną Milanowi?
– Czasem tak, ale najczęściej przewija się to w wywiadach. Zawsze podkreślam, że to pamiątka, która na zawsze mi zostanie. Wówczas było to dla mnie ogromne przeżycie. Z czasem do tego przywykłem. Jakichś ogromnych korzyści finansowych mi to nie przyniosło, bo też o to pytają ludzie (śmiech). Jednak pewien splendor pozostał.

– Rozumiem, że 20 lat na karku, głowa gorąca, gdzieś tam obok biega Baggio, ale pan po tej bramce oszalał z radości. A przecież Zagłębiu do awansu brakowało jeszcze sześciu goli…
– Zgadza się, ale nikt nie mógł młodemu człowiekowi odbierać takiej satysfakcji. Radość była spontaniczna, wręcz normalna. 20-latka wchodzącego do poważnej piłki taka chwila musiała cieszyć. Wiem, że niektórzy koledzy z boiska byli troszkę zazdrośni, że to właśnie Krzyżanowski trafił (śmiech).

– Czyja koszulka Rossonerich wisi na ścianie?
– Nie wymienialiśmy się bezpośrednio na murawie. U siebie Włosi nie chcieli zamienić się koszulkami. Dopiero po rewanżu w Lubinie przynieśli nam do szatni cały komplet trykotów. Mnie trafiła się ta należąca do Mauro Tassottiego, on obecnie jest jakimś tam trenerem w Milanie. Najbardziej rozchwytywani byli Baggio, Weah i Marco Simone. Rzeczywiście, do dzisiaj mam tę koszulkę.

– Ma pan za sobą epizod w reprezentacji Polski, jednak ciężko znaleźć wzmiankę o oficjalnym występie w kadrze.
– Pojechaliśmy jako młodzieżówka na tournée po Ameryce Południowej. Początkowo miała jechać pierwsza reprezentacja, ale to był taki mało szczęśliwy termin, okres urlopowy. Zatem ruszyliśmy w świat. Dokooptowano do składu jeszcze trzech, czterech starszych piłkarzy. Byli z nami chociażby Jurek Dudek, czy Arek Bąk. Zmierzyliśmy się z olimpijskimi reprezentacjami Argentyny i Brazylii. Latynosi pokazali nam na czym polega gra w piłkę nożną. No ale nie brakowało tam wielkich zawodników. Ronaldo, Roberto Carlos, Bebeto, Ortega, Simeone. Oprócz fantastycznych wydarzeń sportowych, poznaliśmy także drugie dno tych państw. Biedę, która jeszcze bardziej motywowała dzieciaków do wytężonej pracy. Szliśmy ulicami, a tam dzieciaki rozstawiały słupki ze śmietników, by pokopać niekoniecznie piłkę. Częściej chociażby puszkę. W takich chwilach człowiek sobie uświadamia, jak wielka żądza wybicia się z faweli panuje czy to w Brazylii, czy w Argentynie. Tam ludzie robią wszystko, by osiągnąć sukces w futbolu. Liczy się tylko piłka i religia.

– Zerkając na polskie realia, można odnieść wrażenie, że im lepsze standardy tym gorsze wyniki. Piękne boiska ze sztuczną nawierzchnią przez większą część roku stoją puste.
– Teoretycznie tak, ale jestem daleki od mówienia że panuje u nas bryndza. Nie zgodzę się z głosami, że w Polsce piłkarz zarabia za dużo, stąd nic mu się nie chce. Zawsze byłem sceptycznie nastawiony do takich opinii. Fakt, że w piłce młodzieżowej dorównujemy tym najlepszym, zdobywamy medale. A w seniorskiej? No przyszły lata suche, na sukcesy musimy jeszcze trochę poczekać. Osiągamy dobre rezultaty w siatkówce, ręcznej, zatem przyjdzie i czas na futbol. Polacy są bardzo głodni sukcesów reprezentacji, co pokazały mistrzostwa Europy.

– Teraz – pracując w Strzegomiu – zgodzi się pan, że w tych niższych ligach skauting w ogóle nie istnieje. Menedżerowie, dyrektorzy sportowi wolą wyjechać za granicę, łącząc urlop z obejrzeniem trzech meczów, olewając to co rozgrywa się w mniejszych miejscowościach. Przykładów nie musimy daleko szukać. Jedynie 15 kilometrów stąd – gdyby Arek Piech nie zapakował butów do plecaka i nie wyjechał na testy do Bełchatowa i Łodzi, dziś byłby skazany na szemrane towarzystwo, w którym się wychował.
– Zawsze moim piłkarzom podkreślam, że skauting istnieje. Ł»e w zespołach ekstraklasy są ludzie odpowiedzialni za wyszukiwanie talentów…

– To chyba mówi pan to wyłącznie w celach motywacyjnych. By dali z siebie nieco więcej niż zwykle…
– Nie no, mówię ogólnie. Oni nawet nie wiedzą, kiedy jeden mecz albo jedno zagranie może odmienić ich całe życie. Podał pan przykład Arka Piecha, który ma menedżera operującego bardzo blisko naszych regionów. On może przyjechać nawet tutaj i oglądać Kowalskiego, a w oko wpadnie mu Nowak. Zapisze nazwisko w notesie i kto wie, czy za pół roku nie zadzwoni.

– Piłka ma nauczyć akceptować kolegów – to jedna z pana pierwszych wypowiedzi po założeniu szkółki piłkarskiej w Świebodzicach.
– W Płocku pracowałem pod okiem trenera Ojrzyńskiego. Świetny motywator. Przed jednym z meczów wywiesił w szatni hasło „W pojedynkę jesteśmy mocni, razem niezwyciężeni!”. Dało nam to trochę do myślenia. Zresztą widać po charakternej Koronie, gdzie brakuje indywidualności. Sam jeden nie jesteś w stanie przeciwstawić się rywalowi, wyłącznie siła zespołu decyduje o zwycięstwie. Kielczanie mają za sobą trudny początek sezonu, ale jestem przekonany, że pod okiem tego trenera Korona będzie grała bardzo dobrze.

– Do płockiej szatni Leszek Ojrzyński również wpadał umorusany błotem, by jeszcze trochę zmotywować drużynę?
– To był – a zresztą podejrzewam, że wciąż jest – niesamowity motywator. Przed każdym meczem z niecierpliwością czekaliśmy na pierwszy gwizdek. Trener tak nas mobilizował, że po ostatniej odprawie pałaliśmy żądzą walki. Zdarzały się także przypadki przemotywowania, co nam przeszkadzało w grze. Graliśmy za ostro, momentami agresywnie. Niesamowity motywator. Bardzo miło wspominam czas spędzony w Płocku za jego kadencji.

Wracając do dzieciaków. Polskie kluby są uzależnione od wyników. A przecież futbol to chyba coś więcej, prawda? To nie jest sport indywidualny, a każdy pobyt dziecka w 20-osobowej grupie uczy go funkcjonowania w niej. Spotykamy się z różnymi charakterami, piłka uczy nas życia. Różne przykłady pokazują, że musimy współdziałać w zespole, by lepiej radzić sobie na boisku. Podczas pobytu w Grecji wysłaliśmy syna na trening do miejscowego klubu. Chwilę po nim do grupy dołączył chłopiec z autyzmem. Rodzice obserwowali każde jego zajęcia, a on praktycznie trenował indywidualnie. Był odcięty od reszty. Dla dzieci też to była trudna sytuacja, jednak szybko wyciągnęły wniosek, że należy akceptować wszystkich. Młodzi ludzie wynieśli z tego ogromną naukę. Po czasie z tym chłopcem stało się coś fantastycznego. Przełamał pierwsze lody i nie miał żadnych skrupułów, by grać w drużynie. Zasymilował się w grupie, był jeszcze trochę słabszy niż reszta, ale każdy krok do przodu budził u rodziców ogromną dumę. Widziałem, jak wielka radość towarzyszyła im po strzeleniu przez niego bramki. Trudno powiedzieć, czy ta choroba ustępowała, ale dzięki piłce zaczął normalnie funkcjonować w grupie.

Podobnej sytuacji doświadczyłem będąc trenerem w Świebodzicach. Rodzice przyprowadzili na trening syna z chorobą Touretta. Chłopiec wyrzucał z siebie niekontrolowane słowa, które normalnie są nie do przyjęcia. Dla dzieci to było coś szokującego. Jednak musieliśmy – jako cała grupa – nauczyć się tak reagować, by ten nie czuł się wyobcowany. On sam, po każdej niekontrolowanej reakcji, przepraszał wszystkich wokół. Cały klub wyniósł z tej sytuacji duże doświadczenie. Nigdy nie spodziewałem się, że praca trenera będzie związana z taką rolą, ale człowiek cały czas się uczy i ile będziemy żyć, tyle lat będziemy czerpać wiedzę i doświadczenie.

Rozmawiał MICHAف WYRWA

Najnowsze

Reklama

Weszło

Reklama
Reklama