Jako szesnastolatek debiutował w Ekstraklasie przed 75 tysiącami widzów na Stadionie Śląskim. Jeszcze nie miał dowodu osobistego, a był gwiazdą Pogoni, idolem całego Szczecina. Marian Kielec, “Czarna perła z Wielgowa”, grał i żył według maksymy “Nie pytaj co ci dała Pogoń, tylko co zrobiłeś dla Pogoni”. Nigdy nie zdradził swoich barw, poświęcał im zdrowie, odrzucał dla nich oferty z Legii i Górnika Zabrze.
Urodził się w Rumunii podczas II Wojny Światowej. Wychowywał się w powojennym Szczecinie, w którego kanałach ukrywały się niemieckie niedobitki. Kibiców rozpalały już jego rozgrzewki przedmeczowe, na których szlifował strzały nożycami. Na boisku był mistrzem techniki, ale też wyprowadzania rywali z równowagi. W nagrodę nie było wielkiej kasy, a potrójna porcja ryżu ze śmietaną w mlecznym barze.
Miał 29 lat gdy skończył karierę. Przyczyna? Trener posadził na ławkę jego, kapitana, który poświęcał drużynie wszystko. O szczerości jego uczuć wobec klubu niech zaświadczy fakt, że choć minęło niemal pięćdziesiąt lat, wspomina rozstanie z Pogonią z łzami w oczach.
***
Podczas II Wojny Światowej tata szedł z armią Polską. W niedużym rumuńskim miasteczku Campulung poznał moją mamę. Tam się urodziłem ja i młodszy o dwa lata brat. Rumunia była krajem neutralnym, gdzie było w miarę spokojnie podczas wojny – przynajmniej w niektórych regionach. W 1945 wróciliśmy do Szczecina, na ulicę Piękną 3, mieszkania sześć. Tata był kolejarzem, mama wziętą krawcową – pamiętam z dzieciństwa choćby sterty mundurów oficerów szkoły morskiej.
Jak wyglądał powojenny Szczecin?
Zburzony w dużym stopniu. Było pełno miejsc, gdzie luzem leżała broń, naboje. Mój kolega grzebał między kamieniami i urwało mu trzy palce. Mówiono, że w kanałach cmentarza centralnego mieszkały niedobitki niemieckie. Pamiętam taką sytuację: mamie, krawcowej, zepsuła się maszyna i poszła do sąsiadki dokończyć pracę. Ojciec akurat poszedł coś naprawić do sąsiada. W tym czasie okradli nas doszczętnie. Długi czas rodzice nie mogli się podnieść po tej kradzieży. Nas, dzieciaków, dziewięcioro – mam sześciu braci, dwie siostry. Przeżywaliśmy ciężkie chwile, czasami chodził człowiek bardzo głodny. Byłem najstarszy, więc nieraz musiałem wstawić się na podwórku za bratem, któremu ktoś dokuczał. Staszek (drugi najstarszy z rodzeństwa – przyp.red.) grał po mnie w juniorach Pogoni, zapowiadał się bardzo dobrze, ale kontuzja przekreśliła jego plany. Na meczu z Arkonią bramkarz rzucił mu się na nogę i koniec. Dobrze, że chodzi do teraz prosto. Szkoda, żeśmy razem nie zagrali, ale tak to jest – jeden przejdzie całą karierę bez kontuzji, a drugi złapie na samym początku.
Co było w tamtych czasach najbardziej deficytowym towarem?
Towarem deficytowym było wszystko. To jest nie do ogarnięcia. Słynne pomarańcze na święta – symbol Bożego Narodzenia, niemal jak choinka. Trąbiło się od rana, że przyszedł statek z Kuby i przywiózł pomarańcze. Te pomarańcze były zielone, niesmaczne, ale ludzie nie patrzyli na to, kupowali. Na co dzień wszędzie kolejki. Jak coś się udało wystać, to się przychodziło zadowolonym z domu. Dobra gospodyni, która umiała zrobić coś z niczego, była na wagę złota. Moja mama często robiła mamałygę, czyli danie z kaszy kukurydzianej na gęsto, do tego np. sos grzybowy.
Wy jako dzieci w co się bawiliście?
Graliśmy w palanta albo w klipy, do tego oczywiście graliśmy w piłkę. Najważniejsze mecze graliśmy na polanie przy szkołach salezjańskich – ulica piękna na Gumieńce (dzielnica Szczecina – przyp. red.). Ludzie się schodzili oglądać, mieliśmy więc widzów. U nas grał też Zbyszek Wojdak, który przede mną pukał do pierwszego zespołu Pogoni. Ostre mecze, zdarzały się popychania, ale ci, którzy żyją i pamiętają tamte starcia na pewno podchodzą do tego z humorem.
Jak się zmieniło państwa życie po przeprowadzce do Wielgowa?
Wielgowo, 25 km od Szczecina, po wojnie było tam sanatorium przeciwgruźlicze. Rodzice kupili domek, chcieli uciec z miasta. Mi na pewno na początku brakowało tego zgiełku, ale się przyzwyczaiłem. Trzeba też zaznaczyć, że długo miejsca w Wielgowie nie zagrzałem, bo po paru latach zainteresowała się mną Pogoń.
Mam dość precyzyjne pytanie jeśli chodzi o Wielgowo.
Proszę.
Kto pana wrzucił do beczki z deszczówką?
Pamiętam taką sytuację. Kazik Szyndlarewicz był jedynym chłopcem we wsi, który miał piłkę. Przyjaźniliśmy się, często żeśmy grali, ale widać musiałem być tak natarczywy, że jego dziadek lub tata pewnego dnia mieli mnie dość.
Ta jedna piłka wystarczyła na cały klub LZS Wielgowo?
Musiała wystarczyć. Zmontowaliśmy fajny zespół. Pewnego razu przyjechali trampkarze Pogoni, trenowani przez Zygmunta Przybylskiego, czołowego wówczas pomocnika „Portowców” Myśleli, że łatwo nas ograją, a dostali 1:5, ja strzeliłem cztery bramki. Po jakimś czasie przyjechali do mnie pan Kosobucki z panem Januszem Przybylskim, porozmawiali z rodzicami i tak się zaczęło. Miałem zgłosić się do zarządu portu i podjąć pracę jako pomocnik intendenta. Któregoś dnia dzwoni pan Kosobucki i mówi, że mam przyjść do niego do biura. Przychodzę, patrzę, siedzi on, siedzi trener Brzozowski. Mówią, że od dzisiejszego dnia nie musze chodzić do pracy, tylko trenuję z pierwszym zespołem. Nogi się pode mną ugięły. Miałem jakieś piętnaście i pół roku. Wierzyłem, że mogę się dostać do drużyny, ale nie sądziłem, że to tak szybko przyjdzie. Mama była bardzo dumna.
Jaki los czekał juniora wchodzącego do Pogoni w latach sześćdziesiątych?
Fali nie było, ale chrzest owszem. Zawsze naruszyli tylnią część ciała klapsem. Myślę, że szybko dałem się polubić, poza tym pokazywałem co umiem. Taka wymowna sytuacja: do pięciu najstarszych zawodników mówiłem na pan. Po którymś kolejnym meczu, który wygraliśmy, a ja strzeliłem bramkę, Józek Piątek wstał:
– Panowie, co to jest, żeby nam Marian mówił na “pan”? On nam mecze wygrywa, daje zarobić pieniądze. Marian, od dzisiaj do wszystkich mówisz na ty. Słyszysz Zyga?
Potem sam pierwszy podszedł i podał mi rękę. “Słyszysz Zyga?” było skierowane do Zygmunta Przybylskiego, krnąbrnego zawodnika, któremu sytuacja nie była w smak. Józek musiał powtórzyć: “Zyga, słyszysz, od dzisiaj Marian mówi do ciebie na ty”. Zygmunt podszedł, podał rękę, nie miał wyjścia.
Czyżby ścisnął mocniej?
A żeby pan wiedział, że ścisnął. Miałem szesnaście lat. Wiedzieli, że jestem potrzebny zespołowi, że mam umiejętności, żeby zająć miejsce w drużynie. Angażowałem się w każdy mecz tak mocno jak potrafiłem, bo najważniejsze to przynieść ludziom radość, a trzeba przyznać, że szczecińska publiczność od zawsze jest specyficzna, wymagająca. Ludzie tak się tutaj znają na piłce, że pan nie ma pojęcia. Miasto było i jest za Pogonią. Chociaż Arkonia też była kiedyś w pierwszej lidze, to jednak był to klub milicyjny, pan rozumie co to wtedy znaczyła. Nam psikusa potrafiła zrobić przed derbami i zamknąć zawodnika przed meczem na 24 godziny.
Pan debiutował w lidze na Stadionie Śląskim przy 75 tysiącach widzów.
Taki zwyczaj był, że grało się dwa mecze jednego dnia. My z Ruchem zagraliśmy najpierw, potem Polonia Bytom z Bydgoszczą. Przy takiej frekwencji gra się najlepiej. Przecież my po to jesteśmy jako piłkarze, żeby dać ludziom przyjemność, pokazać co się umie. Pogoń przeważnie balansowała w dolnych rejonach tabeli, ale w Szczecinie rzadko kiedy ktoś z nami wygrał. Ruch za moich czasów – nigdy! Ale nie było też tak, że punktowaliśmy tylko u siebie. Pamiętam mecz na Stadionie Dziesięciolecia z Gwardią. U nich na prawej obronie kapitan reprezentacji Polski, Szczepański. Co myśmy z Jurkiem Krzysztolikiem z niego zrobili… A to było tuż przed ZSRR – Polska, myśleliśmy, że aż go może trener Koncewicz nie powoła.
Kto z ówczesnych obrońców najbardziej dał się panu we znaki?
Staszek Oślizło, Roman Bazan z Sosnowca, Jan Cieszowiec z Wałbrzycha, Roman Korynt z Lechii. Roman może nie był uzdolniony technicznie, ale serca zawsze miał mnóstwo do gry.
Oślizło, który w pucharach mierzył się z piłkarzami europejskiego formatu, stwierdził, że był pan najgroźniejszym napastnikiem, przeciwko jakiemu grał.
Staszek to moim zdaniem najlepszy obrońca w historii polskiej piłki. Wzór piłkarza, wzór człowieka. Ciężkie boje żeśmy toczyli na boisku, ale po meczu zawsze podana ręka, a potem poszliśmy sobie gdzieś na kawkę (pan Marian wymownie mruga).
Można otwarcie panie Marianie, wszyscy piłkarze to dorośli ludzie.
Nikt mi nie będzie mówił, że piłkarze są święci, że angielska liga to cud i wszyscy się pilnują. Piłkarz musi odreagować. Jedni idą w seks, drudzy w alkohol, trzeci w hazard. Proszę wybierać.
Pan w co poszedł?
Ja w nic. Praca była moim nałogiem. Zostawałem po treningach, dzięki czemu choć nie jestem wysoki – 173 cm wzrostu – to wygrywałem główki z wysokimi jak pan (redaktor ma 189 cm – przyp.red.).
Dziwny sposób odreagowania. Piłkę piłką.
To prawda, ale wie pan, że każdy piłkarz drugi mecz gra w domu? Budziłem się w nocy, przypominałem sobie sytuacje bramkowe. Zastanawiałem się czemu ich nie wykorzystałem, co robię nie tak. Człowiek dzień po meczu zawsze chodzi niewyspany, a tu trzeba szybko się regenerować, bo rano kolejne zajęcia.
Strzelał pan hat-tricki już w pierwszej swojej rundzie. Jako nastolatek został idolem Szczecina.
To rzeczywiście prawda. Może komuś innemu zaszumiałoby w głowie z tego powodu, ale ja byłem odporny, wiedziałem, z czym to się je, wiedziałem, na czym polega moja rola – dawać trybunom radość. Życie piłkarza jest takie, że gdy wychodzi, jesteś kochany, ale gdy się nie powodzi, to kibic się odwraca. Trzeba być na to przygotowanym.
Ale do pana jako złotego dziecka Szczecina podchodzili chyba jednak trochę inaczej.
Troszeczkę tak. Jeśli ja nie wykorzystałem sytuacji, to kibice reagowali inaczej, niż gdy kto inny nie wykorzystał. Wisiał taki transparent na trybunach: “Kielec to jest duma nasza, jak przestrzeli to przeprasza”.
Podoba się panu pseudonim “Czarna perła z Wielgowa”, nawiązujący do Eusebio?
Bardzo. Też byłem zawodnikiem obunożnym…
Jak pan się nauczył grać obiema nogami?
Złapałem kontuzję podbicia prawej nogi, więc zacząłem wszystko robić lewą. Doszło do tego, że lewą miałem lepszą od prawej. Wytrenowałem sobie swój specyficzny zwód. Doprowadzałem obrońcę do takiego biegu, jakiego chciałem, a potem, kiedy obrońca chciał wejść w piłkę, robiłem ruch nogą nad piłką i zakrywałem ją stopą. Obrońca albo wchodził w moją nogę i robił faul, co w polu karnym było śmiertelnie groźne, albo zostawał z tyłu, a ja mogłem strzelać lub dograć na patelnię. Podejrzałem to u chłopaka z trzeciej ligi niemieckiej podczas sparingu i tak mi się to spodobało, że trenowałem to ciągle, aż doszedłem do perfekcji. (Pan Marian wstaje, pokazuje mi zagranie). Ja zastawiam, pan trafia mnie w nogę (redaktora kopnął taki zaszczyt, że jest obrońcą naiwniakiem, nawijanym przez legendę Pogoni Szczecin). Nie wiem skąd zamiłowanie do techniki, ale uwielbiałem strzelać bramki nożycami. Ćwiczyłem je na treningach, ćwiczyłem na rozgrzewkach. Koledzy rzucali piłki, a ja strzelałem. No i świetnie grałem głową jak na tak niski wzrost. Sporo krwi napsułem obrońcom wyższym od siebie.
Na czym polegał pana sekret?
Złapanie piłki w jej najwyższym punkcie. To bardzo ważne. Wtedy, jak się ją trafi, idzie największa siła uderzenia. Prawie połowę swoich bramek strzeliłem głową. Mam takie ładne zdjęcie: Edward Szymkowiak trzyma mnie ręką za szyję, obaj skaczemy. Podpis “w braterskim uścisku”. Wtedy też trafiłem.
Dobrze pan zarabiał jako gwiazda Pogoni?
Jak na tamte czasy dobrze. Oczywiście bez porównania z tym co teraz, ale ja nigdy nie żałowałem i nie żałuję tamtych lat. Ktoś mi mówi: Marian, daj spokój, co to były za czasy, co to za pieniądze! Owszem, zgadza się, ale ja tym ludziom nie żałuję, a sam zachowuję piękne wspomnienia. Dziś brzmi absurdalnie luksus w postaci możliwości kupna mieszkania, ale fakt faktem, że było nam troszeczkę łatwiej. Na ulicy Podgórnej sklep mięsny prowadził pan Kijek. Poratował nas zawsze czymś, ale też trzeba było wyczekiwać, czy starczy dla nas. To był sklep dla ludzi pracujących w zakładach mięsnych, jednak dzięki panu Kijkowi coś nam zawsze kapnęło z tego stołu.
Słyszałem, że jak pan szedł do baru mlecznego, dostawał potrójną porcję ryżu ze śmietaną.
Na Wojska Polskiego był bar mleczny, do którego lubiłem zaglądać. W okienku pracowała taka czarnulka, ja byłem kawalerem. Poprosiłem ryż ze śmietaną i cukrem, a ona, gdy zobaczyła kim jestem – notabene ja też ją kojarzyłem z meczów Pogoni – dała mi potrójną porcję. Najśmieszniejsze, że facet za mną, gdy zobaczył jaką porcję dostałem, zaraz poszedł zmienić zamówienie na takie samo jak moje. Oczywiście dostał normalną porcję i jadł bardzo rozczarowany.
Pan był wtedy dla kobiet bożyszczem.
Lubiłem ładne dziewczyny i muszę powiedzieć, że one lubiły mnie. Nic dodać, nic ująć.
To która pana usidliła i jak?
Swoją żonę poznałem na basenie Pogoni. Widocznie ją pokochałem jak żadną inną. Tego roku mija 54 lata jak jesteśmy razem.
Mocno pana zmieniły dzieci?
Tak, bardzo. Mając dzieci jeszcze bardziej się sprężałem, żeby mieć za co zaspokoić ich edukację i kaprysy. Każdy prawdziwy mężczyzna tak robi.
W Orbisie zawsze grali panu czardasza.
Z panem Józkiem Skrzypkiem spotykaliśmy się w miejskiej łaźni parowej. Swoją drogą, dzięki temu prawie nie chorowałem, żadne grypy się mnie nie imały. Coś mnie zaczynało łamać, szedłem do łaźni, Józek brał mnie na najwyższy podest schodów, a potem przygotowywał pięć wiader zimnej wody. Po zabiegach wychodziłem jak nowo narodzony. Stąd się znaliśmy, wiedział, że mam pochodzenie rumuńskie. Jak wchodziłem do Orbisu mówił: “Proszę nie tańczyć”. I grał czardasza.
Jakim człowiekiem był Florian Krygier?
Bardzo fajny człowiek, bardzo oddany Pogoni, ale moim zdaniem większe zasługi dla klubu miał pan Kosobucki, który pracował jako wiceprezes czy prezes do spraw sportowych, a w zarządzie portu jako dyrektor finansowy. To on sprowadzał zawodników, sprawiał też, że dobrze się tu czuli – każdemu był przychylny, każdego wysłuchał. Wielu do dziś tu mieszka. Wspaniały człowiek, który przyjechał tu z Kresów, kochał Pogoń, mnóstwo spraw potrafił załatwić.
Najlepszy mecz w pana życiu to hat-trick z Legią?
Myślę, że Legia nie podeszła do tego meczu ambicjonalnie, bo był o pietruszkę. Grzybowski na stoperze, Woźniak na obronie, Zientara ze Strzykalskim w pomocy. Brychczy, Gawroński, Gadecki – pakę mieli straszną. Dlatego piłka jest taka piękna, że nie zawsze faworyt wygrywa. Ale najlepszy mecz zagrałem z Górnikiem w Szczecinie, gdy Górnik przyjechał po Romie. Byli na fali, a my wygraliśmy 2:0 po golu moim i Jurka Krzystolika. Po wszystkim poszliśmy wspólnie na kolację do Domu Rzemiosła. Stasiek Oślizło dziękował Bogu, że tak mało przegrali.
W sezonie, gdy został pan królem strzelców Ekstraklasy, trafił 18 z 31 bramek Pogoni.
Nie potraktowano mnie jak poprzednich i następnych królów strzelców, tylko po macoszemu, bo tak traktowano Pogoń. Wiem choćby z rozmów z Włodkiem Lubańskim, że były ładne nagrody za takie osiągnięcie, a tymczasem ja dostałem proporczyk za pięćdziesiąt złotych. Na pewno jest to jednak duży sukces indywidualny. Pamiętam walkę o ten tytuł. Mecz z Górnikiem Zabrze. Ja miałem trzynaście bramek, Erwin „Biba” Wilczek dwanaście. Strzeliłem im swoją czternastą, sędzia gwizdnął karnego dla Górnika. Wszystkie karne strzelał Ernest Pol, ale wykonał piękny gest – podszedł do Wilczka i powiedział: “Biba, ty go gonisz, strzelaj”. A mnie o to chodziło, żeby Erwin strzelał, bo wiedziałem, że umiem go wyprowadzić z równowagi. Podszedłem do niego i mówię: “nie bierz się do karnego, nie strzelisz”. Ruszył, ja go za koszulkę i powtarzam: “nie bierz się do karnego bo nie strzelisz!”. I rzeczywiście nie trafił, a ja miałem dwie bramki przewagi.
Lubił pan trochę pograć z rywalami.
Tak. Ostatnio oglądałem mecz Pogoni z Wisłą. Jak można wpuścić zawodnika do muru? Mur to mur! Chce stać przede mną to niech próbuje, ale ja nie pozwolę, żeby stał spokojnie. Wystarczy, że uszczypnę go tak, że on musi uciec. To jest wciągnięte w mój zawód piłkarza. Bardzo często wygrywało się mecze rozmową, wygrywało się tym, że zdenerwowało się zawodnika. Pamiętam mecz z Gwardią Warszawa. U nich w bramce Tomek Stefaniszyn, kadrowicz walczący z Edkiem Szymkowiakiem o miejsce w kadrze. Tomek był po ospie i miał krosty na twarzy. To był mój bardzo dobry kolega, ale na meczu nie ma kolegów. Pełno ludzi, ja kapitanem, podskoczyłem się przywitać: “Cześć Tomek, ty najpiękniejszy chłopaku Warszawy!”. Ludzie to podłapali. Jakaś sytuacja, mówię Tomkowi “nie wychodź do tej wrzutki!”. Strzelam bramkę. “Mówiłem ci, żebyś nie wychodził?”. Poprosił o zmianę, spalił się psychicznie. Umiałem to robić. Na Wiśle żelazna obrona: Kawula, Budka, Monica. Trzech kadrowiczów. W Szczecinie przegrali z nami 0:6. Następna runda, my u nich. Krył mnie taki młody Wójcik, który zaczął mi do ucha nadawać: „a ty tego, a ty tamtego: wszystko ordynarnie. Ja siedzę cicho, spływa to po mnie, a potem mówię do Kawuli: “Władek, słyszysz co on mówi? Jak w Szczecinie było 6:0 to czemu nic mówiłeś? Gdyby nie Władek to byście 0:8, a może i 0:10 przegrali!”. Było odwrotnie, Kawula w Szczecinie zagrał bardzo cienko, ale podjudzałem młodego. Kawula zaraz do Wójcika powiedział: “zostaw go, dobrze mówi”. I już miałem zawodnika za sobą, wytrąconego z równowagi. Urwałem się, cyk, 1:0.
Gra psychologiczna.
Bardzo psychologiczna. Kto nie umie się w niej znaleźć, nie ma po co wychodzić na boisko. Bez tego cwaniactwa nie postawisz kropki nad i. Tu coś zobaczysz, tam coś spostrzeżesz, połączysz nitki i dojdziesz do wniosku – o cholera, to może przynieść skutek! Tego nie nauczysz się z książek, to pewne spojrzenie, którego może nauczyć tylko były piłkarz.
Ale to kontrowersyjne uczyć tego młodzież. Uczył pan?
Tak, prowadziłem juniorów, przed nami duży turniej w Szczecinku. Przed finałem powiedziałem im co jest grane i jak jest grane. Wygraliśmy z Łodzią 5:0.
Nie dał się pan skusić możniejszym na tamte czasy klubom.
Przyjeżdżali ze Śląska, a Legia przyjechała nawet o pierwszej w nocy. Ktoś puka do drzwi. Proszę otworzyć! Patrzę w wizjer, dwóch panów w pomiętoszonych kapeluszach. Weszli, przedstawili co i jak. Zostawili gdzie bym się miał zgłosić gdybym zmienił zdanie. Ale nigdy się nie zgłosiłem. Do Zabrza też, choć górnicy wtedy mieli wszystko, swoje specjalne sklepy. Lodówka czy pralka były nie do zdobycia, a oni mieli od ręki. Obiektywnie patrząc, gdybym grał w Legii z Lucjanem Brychczym czy Górniku z Ernestem Polem, to nie tylko pieniądze inne, ale i do reprezentacji miałbym bliżej. Przechodziła mi bokiem, choć zagrałem w każdej, od juniora począwszy, przez młodzieżową, olimpijską i pierwszą.
Jak pan wspomina występy z orzełkiem na piersi?
Zapadł mi w pamięć mecz w Łodzi z Flamengo. Pierwsza reprezentacja grała, ale pod zmienionym szyldem kadry ligi. Niemniej byli to sami piłkarze ze świecznika z Brychczym na czele. Na przeciw mnie grał taki stoper, Indianin. Jak mi się zwalił na plecy, myślałem, że się ziemia pode mną zarwie. Skończyło się na 1:1, ja strzeliłem głową w poprzeczkę. Wielkie przeżycie, ale gdy Hiszpania grała w Polsce i Gento puszczał sobie piłkę, a uciekał po bieżni, oglądałem to tylko z trybun.
Uchodził pan za kapitana, który ma twardą rękę.
Miałem kontuzję, byłem nie do grania. Ale na trybunach trzydzieści tysięcy ludzi. Kładłem się więc na stole pingpongowym i doktor robił mi blokadę. Pan wie co oto jest? Znieczulenie tego miejsca, co najwięcej boli. Strzeliłem bramkę, wygraliśmy, potem dopiero w domu mało szału z bólu nie dostałem. Jakoś przetrwałem do rana i pojechałem na zdjęcie. Marian, chociaż na cztery dni do gipsu, żeby to uspokoić! No to kładli mnie w gips, ale nie minął tydzień, a sam go rozcinałem. Przychodziłem do klubu, pani Zosia, księgowa, pytała:
– Marian, jak się czujesz?
– A dobrze, dziś trenowałem.
– Jak trenowałeś jak ty masz nogę w gipsie?
– Nie mam, zdjąłem. Jak trener pozwoli, będę grał w weekend.
I grałem. To jest właśnie ta twardość.
Ale pan był ponoć twardy wobec kolegów.
Też taki byłem. Kiedyś opieprzyłem Bogdana Białka: cholera jasna, cały stadion ludzi, ty masz jakąś drobną kontuzje i nie chcesz grać? Bierz blokadę! Wziął, grał cały mecz. Ktoś musi trzymać szatnię. Ale nigdy nie było tak, żebym się wywyższał, mówił “co ty tam grasz”. To nie tak. Wszyscy wiedzieli, że jestem taki jaki jestem, bo zawsze najbardziej się angażuję w trening, mecz, sprawy klubu i drużyny, że szanują nad wszystko ludzi, którzy przychodzą na trybuny. Wiele razy za chłopakami się wstawiałem, choćby u wojewody o mieszkanie. Jeśli chodzi o kibiców, to po zakończeniu mojej kariery byli tacy ludzie, którzy przyszli się pożegnać. Powiedzieli, że na już Pogoń nie przyjdą, bo przychodzili… (panu Marianowi łamie się głos, nie kończy zdania).
Rozstanie bardzo bolało.
Tak. Uch! Sorry. (pan Marian ma łzy w oczach i idzie po chusteczki, choć rozstanie z Pogonią miało miejsce w 1971 roku).
Jak to było z tym przedwczesnym odsunięciem ze składu?
Niesłusznym, bardzo niesłusznym.
W kwiecie wieku. Miał pan 29 lat.
Przyszło dwóch zawodników z Poznania, Wojciechowski i Jakubczak. Grali pod siebie, ja przestałem otrzymywać piłki, to i nie strzelałem bramek. Jak cofnąłem się po piłkę, to znowu nie miałem z kim z przodu rozegrać. Pomyślałem: może jestem chory i dlatego nie idzie? Zróbmy konsylium lekarskie. Ale doktor powiedział, że lepiej wytrenowany może być tylko olimpijczyk przed igrzyskami. Dałem więc trenerowi czarno na białym dowód, że musi szukać przyczyn mojej gorszej gry gdzie indziej. A on dał się nabrać. Na mecz z Szombierkami w Szczecinie usadził mnie na ławkę.
Pierwszy raz.
Pierwszy raz. W domu nic nie powiedziałem córkom, żonie. Ale bolało bardzo.
Widzę, ma pan łzy w oczach, choć minęło blisko pięćdziesiąt lat.
Ach. Bardzo. Spokojnie poszedłem na ławkę. W przerwie, gdy trener rzucił “rozbieraj się, wchodzisz”, powiedziałem: panowie, stop, kończę karierę. Powiedziałem wam kiedyś, że jeśli ktoś mnie niesłusznie wystawi na rezerwę, to kończę, i słowa zamierzam dotrzymam. Wiedziałem, że mam taką pozycję, że mógłbym pójść do klubu, powiedzieć jaka jest sytuacja, to wyrzucą byle kogo, a ja będę grał. Ale Boże, po tylu latach moich poświęceń i zaangażowania, ma pójść się prosić? Nie. Panowie, to ostatni mecz, dziękuję. Nie chcieli wierzyć, kierownictwo zareagowało momentalnie, ale ja podjąłem decyzję. Poświęcałem dla Pogoni zdrowie, karierę, pieniądze, i taka to była moja zapłata za tyle lat potu i łez, za 400 meczów i 113 bramek.
W mieście jak odebrali pana decyzję?
Na wiosnę, gdy odbyło się moje pożegnanie, przyszło na stadion czterdzieści tysięcy ludzi. Kiedyś poszedłem na trybunę nikomu nic nie mówiąc. Facet z tyłu siadł za mną… pocałował mnie i uciekł. (znowu łzy w oczach pana Mariana). Jemu też się widocznie przykro zrobiło. Ten rok był dla mnie bardzo trudny, nie mogłem sobie znaleźć miejsca w domu, przeżywałem to wszystko strasznie. Miałem wielką depresję. Tyle dobrego, że nie wpadłem w alkohol lub co innego, a rodzina podtrzymywała mnie na duchu. Po roku poszedłem pływać.
Pan przenosił porażki na życie rodzinne?
Niespecjalnie, ale rzeczywiście, moja rodzina wiedziała kiedy może pofolgować, a kiedy nie należy poruszać tematu. Mam dwie córki, zawsze znały się na piłce, chodziły na wszystkie mecze Pogoni, więc zawsze na trybunach miałem dwie kibicki najwierniejsze. Choćby na mecz przyszło trzydzieści tysięcy ludzi, to zawsze wiedziałem gdzie siedzą, potrafiłem je wypatrzeć.
Chłopaki bali się je podrywać ze względu na pana postać?
Ja do tego tak nie podchodziłem. Powiedziałem: wasze życie. Nie będę wam się wtrącał.
To ciekawe, że pana zięć, Leszek Wolski, to też legenda Szczecina.
Wiedziałem, że to dobry chłopak. Bardzo się szanujemy. Mieszkamy 500 km od siebie, ja w Hamilton, oni w Ottawie. Noszą się z zamiarem powrotu do kraju, ale Leszkowi zostało jeszcze około roku pracy. Cały czas jesteśmy w kontakcie: jak Leszek ogląda mecz u siebie, a ja oglądam ten sam, potem się zdzwaniamy i mówimy tym samym głosem. To chyba pokazuje, że rozumiemy się doskonale.
Jak pan się odnalazł na morzu?
Dobrze. Tu jak w drużynie – Jeden drugiego wspiera, musimy sobie wierzyć. Nazwisko pomagało zacząć, ludzie znali mnie. Zwiedziłem cały świat. Afrykę Zachodnią, Bombaj, Meksyk, przepływałem przez ryczące czterdziestki, przylądek Horn, cieśninę Magellana, byłem w Ameryce. Pamiętam swój chrzest morski – każdy marynarz przechodzi taki, gdy pierwszy raz przepływa równik. Diabły znęcają się nad tobą, czyli jesteś smarowany olejem, musisz wpbić miksturę dziwnych specyfików, którą potem “oddajesz Neptunowi”… Napisali mi też wtedy list “niech cię więcej nie ściga kibiców zgraja, masz na imię Raja” – raja to ryba.
Ameryka wtedy to był szok?
Wylądowaliśmy w Nowym Orleanie po zboże. Ze zbożem płynęliśmy do Leningradu. W dwadzieścia dni taki kontrast. Leningrad jest piękny, ale przy Nowym Orleanie nie ma porównania. Szokiem w Ameryce tamtych lat były przede wszystkim płace. Zarabiałem piętnaście dolarów miesięcznie, podczas gdy taki sam motorzysta w Stanach zarabiał piętnaście dolarów na godzinę.
Duży ból na statku stanowi rozłąka z rodziną?
Tak. Dzisiaj są iPady, Skype, a wtedy radiooficer raz w tygodniu łączył rozmowy z krajem i mógł pan pogadać z żoną, najbliższymi. Bywały trudne chwile, parę razy spałem w kamizelce ratunkowej. Sztorm to zawsze przygoda. Nie jestem strachliwy dzięki boisku, ale nie idzie wtedy spać, nie można wyjść, wszystko pozamykane. Choć byłem świadkiem, gdy fala potrafiła wyłamać drzwi.
W 1979, po ośmiu latach przerwy, powrócił pan do drużyny Pogoni. Jak do tego doszło?
Lubiłem przyjść na boczne boisko zagrać sparing. Zosia, księgowa, a także pan Kosobucki, zawołali kiedyś:
– Marian, pozwól! Wiesz jak ciężka jest sytuacja w Pogoni. Co by było, gdybyś ty wrócił?
– Ale czy ja podołam? Sześć lat minęło odkąd grałem w piłkę. Z czynnego sportowca przesiadłem się na statek.
– Ale jakbyś spróbował? My zadzwonimy do PŻM-u i załatwimy.
Tak się stało. miałem 37 lat, trener Pawlikaniec był ode mnie rok młodszy. Myślę, że byłem mu potrzebny do zrobienia atmosfery w drużynie. Wcześniej miał konflikt z Szarmachem w Mielcu. Jak do Wałcza przyjechała Stal, Pawlikaniec z wszystkimi się witał, z Andrzejem też chciał, ale ten mu ręki nie podał. Pomyślałem: oho, tam musiało być strasznie.
Jak ciężko było panu wrócić do treningów?
Brałem takiego jak pan na plecy i graliśmy mecze. Ja brałem Kozłowskiego, on mnie i tak dalej. Grałem wszystkie sparingi, strzeliłem najwięcej bramek. Tyrałem na treningach. Przyszła liga, Pawlikaniec powiedział, że ma wizję, żeby mnie w Szczecinie nie wystawić, w Mielcu też nie, a dopiero w Sosnowcu. Panie, w Szczecinie mnie wystaw! Ja na to czekam i ludzie też! Ale potem zastanowiłem się. Mój Boże, może facet ma rację? A dobra. Niech będzie. Z ŁKS-em w Szczecinie 0:0, jedziemy do Mielca. Przed meczem zjadłem porządną golonkę, bo wiedziałem, że nie zagram. Pogadanka w szatni, Pawlikaniec mówi, że Szarmach nie zagra, bo ma kontuzję. Biorę potem chłopaków na stronę: panowie, gdybym ja był na Szarmacha miejscu, zrobiłbym wszystko, żeby zagrać. Zobaczycie, Andrzej zagra. Po 30 minutach przegrywaliśmy 0:2 po dwóch golach Szarmacha.
W przerwie Pawlikaniec mówi: rozbieraj się, grasz. Jak się za głowę łapię: panie kolega, rozmawialiśmy jak mężczyzna z mężczyzną. Miałem zagrać w następnym! Ale kazał wyjść, wyszedłem. Nie miałem wejścia smoka, zagrałem jednak przyzwoicie. Na następny mecz już nawet mnie jednak nie powołał do kadry meczowej. Ściąłem się z nim też o sprawę Jasia Mikulskiego. Jasiu po latach mieszkania w M2 miał dostać M3. Przychodzę na trening, patrzę, Jasiu płacze. O co chodzi? Bo Pawlikaniec mnie wyruchał. Dał trzy pokoje Biernatowi, ja zostaję na dwóch. Podskoczyłem do Pawlikańca: panie kolego, co ma pan do mieszkania, pan jest do trenowania! Ten jest młody, to może jeszcze poczekać! Strasznie obraził się na mnie, mało nie skoczyliśmy sobie do oczu. Krasomówca taki, zaczarował wszystkich, a rok po spuszczeniu Mielca spuścił Pogoń.
Tego powrotu to pan jednak chyba żałuje.
Tak, to było niepotrzebne. Tak tyrać, jak ja tyrałem, tak ciężko pracować, a potem taki efekt… Popełniłem błąd.
Jak to się stało, że zamieszkał pan w Kanadzie?
W latach osiemdziesiątych znalazł się tam mój brat, Staszek. Udało mu się wystarać o zaproszenie dla mnie i mojej żony. 20 grudnia 1985 pojechaliśmy na rok, i tak zrobiły się już 32 lata. Teraz jestem na emeryturze, a pracowałem w dużej fabryce wagonów jako spawacz. Nie miałem żadnych kłopotów ze znalezieniem pracy, płacili dobrze, do końca pracowałem godnie – przez ostatnie pięć lat nawet wszystkie soboty miałem robocze.
To pan ułożył hasło „Nie pytaj co ci dała Pogoń, tylko co zrobiłeś dla Pogoni”.
Nie ja, ale wiążę się z tym hasłem, bo jest prawdziwe. Nigdy nie wymagałem, tylko najpierw pokazywałem co daję dla Pogoni. I to się sprawdzało. Zawsze elegancko się wobec mnie zachowali. Co roku jestem w Szczecinie, zawsze przychodzę na Pogoń, widuję się ze wszystkimi, nie mam wrogów, zatargów. Nawet widzi pan, zostałem wybrany ambasadorem siedemdziesięciolecia klubu. Czuję się doceniony.
Leszek Milewski