Reklama

Planszówka, samolot bez celu i talent. Jak Wayne Gretzky trafił do NHL?

Sebastian Warzecha

02 listopada 2025, 20:36 • 11 min czytania 0 komentarzy

2 listopada? W Polsce Zaduszki. A w USA? Dla fanów hokeja – rocznica transferu, który odmienił ten sport. To właśnie 2 listopada Edmonton Oilers podpisali kontrakt z młodym, 17-letnim Kanadyjczykiem, który zwał się Wayne Gretzky. Ta historia mogła jednak wyglądać inaczej… gdyby nie odrzucona propozycja partyjki w pewnej planszówce. Albo gdyby generalny menadżer Winnipeg Jets poznał się talencie Wayne’a. Jak więc Gretzky trafił do NHL i odmienił tę ligę na zawsze?

Planszówka, samolot bez celu i talent. Jak Wayne Gretzky trafił do NHL?

Wayne Gretzky i jego droga do NHL. Jak zaczął The Great One?

Ta opowieść mogłaby się zacząć w Brantford, gdzie się urodził. Albo w Toronto, a konkretniej na hali Toronto Nationals – jego pierwszym klubie w juniorskiej karierze. Można by pisać o tym, że Gretzky świetnie grał w baseball. Albo o dziadku, który z Grodna – terenów dzisiejszej Białorusi – wyemigrował do Kanady w czasie I wojny światowej. I tak dalej, i tak dalej.

Reklama

Ale po co?

Wiadomo, że Wayne szalał w juniorskich kategoriach. Musiał, inaczej nie byłby uważany za wielki talent. Historię tego, jak trafił do NHL, najlepiej zacząć więc później. Na scenie pojawia się więc 17-letni Gretzky, który gra dla Sault Ste. Marie Greyhound. Gra – jak to on – znakomicie. Wyrasta ponad rówieśników, choć niekoniecznie fizycznie – jest stosunkowo niewielki, chudy, brakuje mu nieco masy, co potem okaże się dla jednej z ekip dość istotne.

W juniorskich rozgrywkach nie jest to jednak problemem. Wayne radzi sobie tam na tyle dobrze, że myśli o pójściu wyżej, o grze wśród seniorów. A że jest na to gotowy, potwierdził w trakcie mistrzostw świata juniorów. Grał na nich jako najmłodszy zawodnik, a mimo tego został najlepszym strzelcem turnieju i trafił do Drużyny Gwiazd. Wszyscy wiedzieli więc, że jest w tym chłopaku ogromny potencjał.

I wielu chciało go z tego powodu sprowadzić do siebie.

Na podbój WHA. Bo na NHL był za młody

Jest w tym wszystkim tylko jeden problem: NHL ma limit wiekowy. W tamtym okresie trzeba było mieć na karku minimum dwie dyszki, żeby załapać się do ligi. Inaczej było w World Hockey Association. Owszem, tam w teorii wypadało mieć z kolei 18 lat, ale istniały sposoby na obejście tego przepisu. I to właśnie kluby WHA zaczęły się o Gretzky’ego zabijać.

Dlaczego? Bo WHA wyraźnie przegrywało rywalizację z NHL i próbowało jakoś ratować rozgrywki, ale też – to już jeśli chodzi o konkretne kluby – mieć w rękach mocne argument w obliczu potencjalnej fuzji obu lig, o której się mówiło. Wiadomo było bowiem, że nie wszystkie zespoły WHA trafią do NHL. Ale jeśli miało się w swoim składzie wielkie talenty, szanse wzrastały. Gretzky takim talentem był.

I dlatego pojawiły się oferty.

Gdyby nie WHA, pewnie pojechałbym do Europy i przez kilka lat grał w Szwecji czy Szwajcarii, czyli wybrał drogę Austona Matthewsa – wspominał Gretzky w rozmowie z The Athletic. Oczywistym było jednak, że młody gracz – który w dodatku obiecał ojcu, że do osiemnastki będzie chodzić do szkoły i planował tej obietnicy dotrzymać – woli zostać w Ameryce. Na stole pojawiły się trzy oferty, które mu to umożliwiały.

Pierwotnie najbliżej sprowadzenia Wayne’a byli Birmingham Bulls, bo to oni zgłosili się jako pierwsi. Drudzy byli New England Whalers. Jack Kelley, ich menadżer, miał mocną kartę przetargową – w składzie Whalers grał Gordie Howe (zresztą razem z synem), ikona hokeja, idol Wayne’a z lat dziecięcych. Ostatnia oferta nadeszła z Indianapolis… choć nie do końca. Nelson Skalbania, właściciel tamtejszych Racers, myślał bowiem o przeniesieniu ekipy do Houston. Więc na kontrakcie widniały nazwy obu miast.

Skalbania zresztą, ekscentryk z natury, chciał poznać Wayne’a. Poleciał więc do jego domu i… wyzwał go na pojedynek. – Chciałem wiedzieć, jak zdrowy jest. On miał 17 lat, ja 38 czy 39, ale biegałem maratony. Byłem w dobrej formie. Poszliśmy na bieg na sześć mil i dzieciak mnie pokonał. Powiedziałem: „Wystarczy”.

Skalbania był zadowolony, więc złożył ofertę. I Gretzky, choć nie wiedział, gdzie ostatecznie zagra, wybrał właśnie jego propozycję. Sam przyznawał, że – razem z agentem – postawili po prostu na najlepszą finansowo z nich. To był czerwiec 1978 roku. Gretzky zaczynał podbój seniorskich rozgrywek.

Zaczynał, dodajmy, nie jako hokeista, a pracownik Skalbani. Tak właśnie właściciel Racers ominął limit wiekowy – podpisał Wayne’a nie do klubu, a dla siebie, na kontrakcie dotyczącym „osobistych usług”. – Mógł być moim szoferem, gdybym tego chciał – mówił właściciel Racers. Reakcje na to były różne. Niektórzy pokiwali z uznaniem głowami, inni – jak Jim McAuley z Greyhounds, dotychczasowego juniorskie klubu Gretzky’ego – szukali nawet rządowej pomocy w celu anulowania takiej umowy.

Ta jednak nie nadeszła. Wayne Gretzky stał się wkrótce oficjalnie zawodnikiem Indianapolis Racers. I zaczynał grać w WHA.

Rozkręcał się powoli

Tak naprawdę Gretzky nie wiedział, czy w ogóle w WHA zagra. Lato 1978 roku było gorące od spekulacji dotyczących wchłonięcia tej ligi przez NHL. Zresztą mówiło się o tym od kilku lat, ale – po raz kolejny – nic z tego nie wyszło. Wayne został więc zarejestrowany i pozostał zawodnikiem i Racers, i World Hockey Association.

To był dla niego dziwny czas. Był wielką nadzieją hokeja i ekipy z Indiany, ale ta drużyna miała swoje problemy. Przede wszystkim – finansowe. W dużej mierze wynikały one z braku zainteresowania. W Indianapolis hokej nie był przesadnie popularny, fani stawiali na inne sporty – koszykówkę czy baseball. Na trybunach przy lodowisku zjawiało się może po 2000 osób.

Gretzky tego nie zmienił.

Ba, było nawet tak, że gdy wzięto go na podpisywanie autografów, jako zawodnika Racers, fani kompletnie nie wiedzieli kim jest, jak się nazywa i prosili o podpisy… pracownika klubu, który przywiózł Wayne’a na event. A gdy dowiadywali się, że podpisywać ma Gretzky, część rezygnowała z brania autografu. Po latach pewnie żałowali, ale wtedy był to po prostu dowód na to, że w Indianie nie ma klimatu dla hokeja.

Mimo wszystko Racers grali. Gretzky też. W swojej krótkiej przygodzie z tym klubem wystąpił w ośmiu meczach. Początkowo nie wyglądał jak jeden z największych talentów w tym sporcie, przez co szybko znalazło się wielu krytyków, którzy głośno zastanawiali się, czy ten dzieciak aby wszystkich nie oszukał. Uciszali ich Skalbania, koledzy Wayne’a z szatni i pracownicy klubu. Wiedzieli bowiem, co młody Kanadyjczyk potrafi i wierzyli w niego.

Do piątego meczu musieli jednak czekać na jakichś dowód tych możliwości – Gretzky trafił wtedy do siatki dwukrotnie w kilka sekund… choć nie był to wcale dowód geniuszu.

Obejrzałem po latach taśmy z jego pierwszymi dwoma golami dla nas. To były szczęśliwe trafienia, brzydkie gole. Jeden to uderzenie z backhandu, z którym rozminął się bramkarz. Drugi – strzał z narożnika, który odbił się od czyjegoś kolana i wpadł do bramki. Ale Wayne oszalał ze szczęścia. Myślę, że ciążyło na nim sporo presji – wspominał z uśmiechem Al Karlander, który grał w tamtym czasie w Racers, w rozmowie z „The New York Times”

Ostatecznie Wayne dobił w Indianie do trzech goli i trzech asyst w ośmiu meczach. Więcej nie zagrał, bo okazał się cenniejszy jako sposób na zarobek.

Pusta kasa. Wayne leci donikąd

Po ośmiu meczach Gretzky’ego w WHA okazało się, że Racers muszą wystarać się skądś o pieniądze. I to szybko. Skalbania widział bowiem, że jego klub tonie w długach i traci dziesiątki tysięcy dolarów z każdym meczem. Na tamtym etapie zależało mu właściwie tylko na tym, by dotrzymać do końca sezonu. Miał nadzieję, że opcjonalna fuzja lig pomoże mu otrzymać odszkodowanie i wyjdzie na tym wszystkim przynajmniej na zero. Na to, że wejdzie do NHL raczej nie liczył – zdawał sobie sprawę, że są atrakcyjniejsze ośrodki, mające pierwszeństwo.

W pewnym momencie zorientował się, że musi poświęcić Gretzky’ego.

Porozumiał się w tej sprawie z Michaelem Goburym, właścicielem Winnipeg Jets. Obaj rozmawiali na pokładzie samolotu należącego do tego drugiego i uzgodnili, że Wayne przejdzie do Jets za 250 tysięcy dolarów. Płacił gotówką, a to było ważne. Skalbania desperacko potrzebował pieniędzy. Gobury jednak nie podejmował decyzji dotyczących składu bez zasięgnięcia porady u swojego generalnego menadżera, Rudy’ego Pilousa, byłego zawodnika i trenera, zdobywcę Pucharu Stanleya w tej drugiej roli.

Gdy więc wysiedli z samolotu ten spojrzał na Wayne’a i szybko ocenił jego możliwości. – Gretzky był młody, chudy i miał bardzo mało doświadczenia z gry na tym poziomie. Zapłacić tyle pieniędzy i dać mu spory kontrakt za 18-latka, podczas gdy ja nie zarobiłem tyle w czasie całej zawodowej kariery? – mówił po latach. A wtedy – w październiku 1978 roku – miał zapytać Gobury’ego czy ten aby nie jest szalony.

Gobury, jako się rzekło, nie podejmował takich decyzji samodzielnie, bo średnio znał się na hokeju. Nie kwestionował więc zdania swojego menadżera. Umowa, wstępnie zawarta na pokładzie samolotu, rozleciała się. Gretzky nadal był graczem Racers.

Skalbania zadzwonił w tej sytuacji do Petera Pocklingtona, właściciela Edmonton Oilers, czyli klubu… któremu Gretzky strzelił przywoływane dwa gole: – Nelson powiedział: „Peter, masz najlepszą szansę swojego życia. Chcesz Gretzky’ego?”. […] Moją pierwszą myślą było: „Oczywiście”. To była umowa zawarta z miejsca. Wiedziałem o Waynie sporo, ten dzieciak był fenomenem – wspominał Pocklington. Pozostało więc wynegocjować detale, co zajęło kilka dni.

W Jets trwały jednak wewnętrzne rozgrywki. Część osób związanych z klubem uważała bowiem, że odpuszczenie Gretzky’ego byłoby błędem. Wśród nich był Bobby Hull, wciąż zawodnik, ale też hokejowa legenda, który miał dużo do powiedzenia w klubie. Tydzień wcześniej zjadł kolację z Wayne’em, obaj sporo rozmawiali, a Hull miał potem naciskać na Jets, żeby sprowadzić Gretzky’ego, który – jego zdaniem – idealnie pasowałby do ich taktyki i pomógł mu nastrzelać jeszcze trochę bramek.

Widząc, że walczyć o Wayne’a mogą dwa kluby, Skalbania spytał go, gdzie on sam chciałby trafić. Ten zapytał o to swojego agenta i usłyszał, że lepszym wyborem będzie Edmonton. Klub z większą halą, sporym zapleczem kibicowskim, z dużymi szansami na wejście do NHL. Gretzky powiedział więc, że woli Oilers, choć to wcale nie przesądzało sprawy. Ostatecznie liczyło się też po prostu to, kto więcej zapłaci.

Szczegóły transferu były zresztą negocjowane do ostatniej chwili. Dosłownie. 2 listopada 1978 roku Wayne Gretzky, a także bramkarz Eddie Mio i napastnik Peter Driscoll, wsiedli na pokład prywatnego samolotu. Wzięli cały swój bagaż i sprzęt. Toreb było tak dużo, że sporo z nich leżało przy ich siedzeniach, zamiast w luku. Wiedzieli jednak, że zmienią klub, przygotowali się więc na to.

Jedyny problem był taki, że… nadal nie wiedzieli, gdzie ostatecznie trafią. Opcje były wciąż te same: Jets albo Oilers. Skalbania nadal jednak prowadził negocjacje, nawet wtedy, kiedy jego zawodnicy byli już w powietrzu. Ci w końcu wylądowali w Minnesocie i czekali. Wreszcie przyszła informacja: lećcie do Edmonton, przechodzicie do Oilers. Pojawił się jednak dodatkowy problem – pilot zaczął domagać się pieniędzy za lot.

Nie na miejscu, nie od przedstawicieli klubu a teraz, już, natychmiast.

Mio wyjął więc kartę i, o dziwo, w samolocie był terminal. Płatność się udała, a pilot – na ich szczęście – nie sprawdził jej. Dlaczego to szczęście? Bo domagał się 10 tysięcy dolarów, a karta bramkarza miała limit – 500 dolców. Kanadyjskich.

W każdym razie – dolecieli, gdzie mieli dolecieć, a płatności uregulowano później. Gretzky został zawodnikiem Oilers, doprowadził ich do finału Avco Cup, grając znakomicie (choć tam przegrali… z Jets), a potem doszło do fuzji WHA z NHL. Oilers zostali jedną z ekip, która weszła do najlepszej ligi świata (Racers za to już wtedy nie istnieli – 700 tysięcy dolarów, bo tyle zapłacono finalnie za trójkę zawodników, nie wystarczyło, by ich uratować). Na potrzeby talentów takich jak Wayne obniżono wymagania wiekowe, zespołom pozwolono też zastrzec kilka kontraktów przed organizowanym dla nich draftem przy okazji rozszerzenia ligi.

Gretzky stał się jednym z tych zastrzeżonych graczy. Został w Oilers. A reszta? Reszta to już wielka historia.

Największa.

Jak można było wygrać Greztky’ego? Podobno w planszówkę

Jest w tym wszystkim jeszcze jedna opowieść, choć podobno ostatecznie to tylko miejska legenda. Typ sportowej opowieści, powtarzanej sobie przez fanów. Takiej, która ma w sobie ziarno prawdy, ale niekoniecznie prawdziwa jest cała. Zresztą to ziarno zasiać było nietrudno – Nelson Skalbania uwielbiał bowiem grać w tryktraka, czy też backgammon, bo to druga z nazw tej gry. I nie tylko on, ale i kilku innych właścicieli klubów z WHA.

Grywali więc często.

Nierzadko o spore sumy – nawet kilkaset tysięcy dolców – diamenty, auta i inne dobra. Do tego cały klimat WHA, jak wspominali, był nieco „kowbojski”. Wymian zawodników dokonywano na słowo, po uściśnięciu sobie rąk. Wszyscy sobie ufali, w lidze grało tylko siedem ekip, wierzyli w swoje dobre intencje. Nie potrzebowali niczego podpisywać. Stąd i czasem można było zagrać o coś w planszówkę.

I tu pojawia się legenda o najważniejszej partii w historii hokeja. Partii, która miała zdecydować o tym, kto podpisze Wayne’a Gretzky’ego.

Choć legendy są tak naprawdę dwie… i jedna zdaje się prawdziwa. Na pokładzie samolotu, którym lecieli Skalbania i Gobuty, ten pierwszy faktycznie miał zaproponować partię swojemu przyjacielowi. Stawka? Gdyby wygrał Gobuty – Gretzky za darmo. Gdyby triumfował Skalbania – część udziałów w Jets. – Nelson był ekspertem, gdy chodziło o backgammon. Podobnie moja żona. A ja byłem średnim graczem. Kiedy zaproponował grę o Wayne’a, powiedział więc: „Jesteś szalony? Nie mogę tego zrobić. To niemożliwe”.

Gdyby zaryzykował, być może cała historia Jets, NHL i hokeja w ogóle wyglądałaby inaczej (choć w niektórych wspomnieniach pojawia się informacja, że zagrali, ale o rezygnację z pierwszeństwa do podpisania Wayne’a, które Nelson pierwotnie zaproponował Jets). Ale nie odważył się. Nie zrobił tego też ponoć Pocklington, któremu Skalbania też miał oferować partyjkę na podobnych zasadach. Choć po latach obaj zaprzeczali, by coś takiego w ogóle miało miejsce.

A zresztą – do Oilers Gretzky i tak ostatecznie trafił. A że za opłatą i nie za sprawą wygranej partii backgammona? Cóż, odbiera to tej historii nieco uroku. Ale nie zmienia niczego w tym, czego Kanadyjczyk potem dokonał.

SEBASTIAN WARZECHA

Fot. Newspix

Czytaj również na Weszło:

0 komentarzy

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Reklama

Polecane

Reklama
Reklama