Reklama

Valentino Rossi. Sześć twarzy włoskiego mistrza MotoGP

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

25 listopada 2021, 18:55 • 19 min czytania 4 komentarze

Przez 26 lat pozostawał jednym z najlepszych i najbardziej ekscytujących zawodników do oglądania. Na motocyklu jeździł tak, że podziwiano go na całym świecie. Był właściwie jedynym zawodnikiem, który wyrósł poza tor, stał się gwiazdą równą najlepszym kierowcom Formuły 1 czy tenisistom. Ci zresztą też go podziwiali. Jego styl. Jego osiągnięcia. Jego małe wariactwa. Przede wszystkim jednak – jego pasję. Nieco ponad tydzień temu Valentino Rossi uznał jednak, że to czas by zejść z motocykla.

Valentino Rossi. Sześć twarzy włoskiego mistrza MotoGP

26 lat, jak powszechnie wiadomo, to kawał czasu. Dość napisać, że autora tego tekstu nie było jeszcze na świecie, gdy Valentino Rossi ruszał do swojego pierwszego zawodowego wyścigu. Włoch przez te lata pokazał się z wielu różnych stron. Wybraliśmy sześć z nich, by za ich pomocą przedstawić jego niesamowitą karierę.

Valentino Rossi, czyli wielki talent

Zacząć wypada od ojca, Graziano. W latach 70. to jego uznawano za duży talent wyścigów motocyklowych. Był szybki, barwny, ekspresyjny, nawet nieco szalony. Potrafił pojawić się na torze w kolorowym Fiacie Multipla albo po uliczkach rodzinnego miasta wyprowadzać na smyczy swoją… kurę. Wielu do dziś pamięta jeszcze inne, podobne wydarzenia związane z jego karierą, przez które nieco w tych wspomnieniach umyka samo to, że jeździł doskonale.

Najlepszy rok? 1979. Dokładnie ten, w którym został ojcem przyszłej legendy. W klasie 250 przegrał tytuł o ledwie kilka punktów, a w 500 – wówczas najwyższej – udowodnił, że potrafi rywalizować z najlepszymi. – To był wspaniały okres. W pewnym momencie wygrałem trzy wyścigi z rzędu. Wydawało się, że będę mógł walczyć o tytuł, ale rozbiłem się na ostatnim kółku wyścigu na Silverstone. Prowadziłem wtedy, więc to mówi wam o tym, jakim zawodnikiem byłem. Nigdy nie można było mi w pełni zaufać – wspominał.

Reklama

W 1980 zaczął się jego upadek. Najpierw wziął udział w bardzo poważnym wypadku samochodowym, kilka dni przeleżał w śpiączce, nie był w stanie zbudować dobrej formy na start sezonu. I tak jeździł nieźle, skończył piąty w klasyfikacji generalnej, ale stracił miejsce w zespole (ponoć w dużej mierze przez to, że – wraz z kilkoma innymi kierowcami – odmówił ścigania się na Nurburgringu, uznając tor za zbyt niebezpieczny). W 1982 roku z kolei zaliczył kolejny poważny wypadek, tym razem w czasie rywalizacji. Przy prędkości 240 kilometrów na godzinę spadł z motocykla. Potem próbował swoich sił również w wyścigach samochodowych.

A jego syn to wszystko widział.

Valentino początkowo znany był głównie właśnie jako syn swojego ojca. Owszem, od najmłodszych lat prezentował spory talent, ale nie mówiono wtedy jeszcze, że to „Valentino szybko jeździ”, a „ależ szybki jest ten syn Graziano”. Choć początkowo młody Włoch jeździł gokartami, ale szybko przerzucił się na motocykle, bo te pochłaniały mniej pieniędzy.

Spotkałem go w 1989 roku – wspominał Kevin Schwantz, mistrz MotoGP z 1993 roku. – Chciałem zobaczyć, jak jeździ na minimotocyklu po torze gokartowym blisko Misano. Kiedy tam dotarłem, nosił mój kask. To był wyścig na wytrzymałość na tym ciasnym, małym torze. Valentino był widocznie szybszy od całej reszty dzieciaków, wyprzedzał ich o lata świetlne.

Reklama

Valentino pokochał rywalizację, pokochał padok, pokochał motocykl. To wszystko już na zawsze pozostało jego pierwszą miłością. Nigdy nie poczuł się tym zmęczony, mimo że karierę zaczynał bardzo szybko. W czasach, o których opowiadał Schwantz, miał dziesięć lat. W wieku 13 lat wygrywał regionalne mistrzostwa, a w 1995 i 1996 roku zostawał mistrzem Włoch i w debiutanckim sezonie w klasie 125 cm3 zajął trzecie miejsce w rywalizacji w europejskiej stawce.

Na arenie światowej – w tej samej klasie – startował już jako 17-latek, a rok później został mistrzem świata, zaskakując cały świat motosportu. Zrobił to zresztą w fenomenalnym stylu – wygrał 11 wyścigów i nikt nie mógł się z nim równać. Dwa lata później był już złoty w wyższej klasie 250 cm3, a w 2000 roku – mając na karku 21 lat – przesiadł się do królewskiej kategorii (wtedy jeszcze 500 cm3).

Czy to nie za szybko? Nie. Sportowcy muszą tak zaczynać, bo w młodym wieku chęć do nauki jest większa – twierdził ojciec Valentino. – Jeśli chodzi o rodziców, to ja miałem to szczęście, że sam jeździłem i rywalizowałem, zanim zaczął to robić mój syn. Wiedziałem, że zbyt wiele uwagi od rodziców, potrafi zepsuć wyniki. Więc kiedy Vale wszedł do tego świata, czułem, że muszę odsunąć się nieco na bok.

Ojciec więc stał w cieniu, ale tak naprawdę nie musiał udzielać synowi żadnych rad. Valentino szybko udowodnił, że wszelkie opinie o jego talencie nie są przesadzone. Nawet te, które mówiły, że takiego zawodnika jeszcze nie było.

Rossi, czyli geniusz

Od samego początku stało się jasne, że tytuł mistrzowski dla Włocha to tylko kwestia czasu. Jednak że zdobędzie go już w swoim drugim sezonie – nie spodziewał się nikt. A tego, że potem doda sześć kolejnych i zatrzyma się na dziewięciu mistrzostwach (w motocyklowym świecie liczy się często razem tytuły ze wszystkich klas) – jeszcze mniej osób. Co prawda nie jest to rekord (podobnie jak rekordowe nie jest siedem mistrzostw w najwyższej kategorii), ale drugiego takiego jak Rossi po prostu nie było. I pewnie długo nie będzie.

Nie chodzi nawet o tytuły, a o emocje, których dostarczał. Gdy Valentino wsiadał na motocykl, zawsze można było oczekiwać czegoś niesamowitego. Rywale do samego końca musieli się pilnować. Rossi nie rezygnował, w każdej chwili był gotów wykręcić okrążenie, którego nie zdołałby powtórzyć nikt inny. Nie dziwi, że do dziś – nawet bardziej niż mistrzostwa, których ma przecież mnóstwo – wspomina się najlepsze wyścigi i rywalizacje Włocha.

Najwięksi rywale? Wymieniłbym trzy nazwiska. Największe bitwy toczyłem z Maxem Biaggim, Jorge Lorenzo i Caseyem Stonerem. Z Biaggim rywalizowałem naprawdę długo, pamiętam 2001 rok świetnie. To ostatni, w którym jeździliśmy w 500cc. Jeden z najlepszych w mojej karierze. Z Lorenzo rywalizowaliśmy jako koledzy z zespołu, najlepszy był 2009 rok, gdy walczyliśmy o mistrzostwo. A Stoner? To sezon 2008, gdy jeździł w Ducati. Te trzy sezony są dla mnie nie do zapomnienia – mówił Rossi.

Każda z tych rywalizacji miała swoje wielkie momenty, ale i takie, które dodawały jej pikanterii. Biaggi potrafił wypchnąć Rossiego łokciem poza tor, a ten zrewanżował się wyprzedzeniem go niedługo później i środkowym palcem wymierzonym w stronę rywala. Obaj też mieli zaliczyć przepychankę przed wejściem na podium w Barcelonie. Ze Stonerem Rossi też się przepychał, ale słownie. Obaj mimo tego bardzo się cenili i szanowali. Był też Sete Gibernau, który zaliczył fantastyczny rok 2004, a Valentino – zdenerwowany za przyznaną mu karę po proteście złożonym ponoć m.in. przez zespół Sete – powiedział, że ten nigdy nie wygra wyścigu. I faktycznie tak się stało.

To rywale sprawiali też, że do dziś wielu wyścigów w wykonaniu Valentino nie da się zapomnieć. Wystarczy wspomnieć triumf na początku 2004 roku, gdy Rossi jako pierwszy w historii zawodnik wygrał dwa z rzędu wyścigi na dwóch różnych motocyklach. Albo fenomenalną rywalizację ze Stonerem na Laguna Seca, gdy wyminął swojego rywala po zewnętrznej, doprowadzając fanów i komentatorów do ekstazy.

Cofając się w czasie można przypomnieć wyścigu na Phillip Island w 2003 roku. Vale nie dostrzegł wtedy żółtej flagi, wyprzedził rywala i został  ukarany karą 10 sekund. W MotoGP to cholernie dużo czasu. Gdy zespół go o tym poinformował, Włoch pojechał być może najlepsze kółka w swoim życiu, drugiego Lorisa Capirossiego odstawiając o ponad 15 sekund. To był nokaut, który Rossi do dziś uważa za jeden z najlepszych wyścigów w karierze. W zbiorowej świadomości szczególnie funkcjonuje jednak jeszcze inny – Katalonia 2009, gdy dosłownie w ostatnim zakręcie, po kilku niesamowitych kółkach, wyprzedził Jorge Lorenzo i sięgnął po zwycięstwo. Kamera pokazała potem szaleństwo w jego zespole. Szaleństwo, któremu nie można się dziwić. Jeszcze kilka sekund wcześniej wygrana wydawała się niemożliwa.

I pewnie dla każdego innego zawodnika by taką pozostała. Ale nie dla Valentino Rossiego.

Włoch przede wszystkim kocha wyzwania. Zmieniały się więc wymagania techniczne – w 2002 roku cała seria przeszła przecież rewolucję i pojawiło się MotoGP, które znamy dziś – a on był w czołówce. Niezmiennie od wszystkiego dokładał kolejne mistrzostwa. Na początku XXI wieku często słyszał jednak, że jego tytuły to zasługa tego, na jakim motocyklu jeździ. Honda miała wówczas ogromną przewagę nad wszystkimi. W tajemnicy – ustalając plany kontraktu po nocach, by nikt się o tym nie dowiedział – postanowił więc przejść do Yamahy.

To był szok. Wydawało się, że Valentino zrezygnował z kolejnych tytułów na rzecz gorszego zespołu. On tymczasem ponownie dokonał czegoś wyjątkowego. Już w swoim pierwszym sezonie z drugim z japońskich producentów zdobył mistrzostwo świata, pokazując, że motocykl motocyklem, ale czystego talentu nie da się tak łatwo zastopować. Do dziś uważa, że jego pierwszy triumf na Yamasze był jednym z najlepszych wyścigów w karierze. Tym bardziej, że jako drugi do mety dojechał wówczas Max Biaggi.

To był jego wielkie zwycięstwo. Jedno z dziesiątek takich. Rossi to geniusz, ale Rossi to też ikona, bo był w tym wszystkim od początku. Dosłownie.

Byłem pierwszym nowoczesnym zawodnikiem. Wiele rzeczy robiłem jako pierwszy, dziś czerpie z tego lekcje całe pokolenie młodych motocyklistów. Zacząłem jako bardzo młody kierowca, teraz moją ścieżką idą inni. Wszyscy patrzą na rzeczy, które robiłem. Byłem tu, gdy MotoGP powołano do życia, jechałem w pierwszym wyścigu. Od początku MotoGP jest też Valentino Rossi – wspominał Włoch z uśmiechem.

Oczywiście, zdarzały się gorsze lata – w 2006 i 2007 roku tytuły zdobywali odpowiednio Nicky Hayden i Casey Stoner – ale Włoch szybko wrócił na swój najwyższy poziom, zgarniając dwa tytuły z rzędu. Pochylmy się tu nad tym z 2009 roku. Jak miało się okazać – był to jego ostatni w karierze, w pewnym sensie stanowił domknięcie złotego okresu Włocha, który przypadł na końcówkę XX i pierwszą dekadę XXI wieku.

Rossi miał już wtedy 30 lat. Całkiem sporo, ale jego klasa nadal pozostawała niezaprzeczalna. Najgroźniejszym rywalem był dla niego Jorge Lorenzo, ale do walki o tytuł wtrącał się też Stoner. Po sześciu pierwszych wyścigach sezonu wszyscy mieli nawet tyle samo punktów! Wtedy jednak Rossi zaczął odskakiwać. Wygrał trzy z pięciu kolejnych wyścigów, zbudował wielką przewagę, którą Lorenzo starał się  zmniejszyć. Szło mu całkiem dobrze, aż do wyścigu w Walencji – tam zaliczył kraksę, a Rossi odskoczył na 38 punktów i po następnym Grand Prix został koronowany po raz dziewiąty.

To wielkie osiągnięcie. Jestem niewiarygodnie szczęśliwy. To był wspaniały sezon, ale też jeden z najtrudniejszych. Mieliśmy trochę problemów i wielkiego rywala w postaci Lorenzo. On sprawił, że wszedłem na jeszcze wyższy poziom. Wspaniale było się z nim mierzyć – wspominał Rossi. Jorge zresztą swoje mistrzostwo zdobył w kolejnym sezonie, a Valentino ominął wtedy cztery wyścigi z powodu złamanej nogi. Gdyby nie to, być może miałby dziesiąty tytuł. Była w tym jednak jakaś symbolika, jak się potem okazało – oto kończyła się dekada Valentino Rossiego. A upadek zwiastował, że kolejna niekoniecznie będzie należeć do niego.

Zanim jednak przejdziemy do kolejnych lat, musimy coś zaznaczyć. Wyniki to jedno. Bez nich trudno zostać legendą. Ale aby stać się większym niż swój sport, wykroczyć na światową scenę, trzeba czegoś więcej. Aby zdobyć tylu oddanych, wręcz szaleńczo fanów, ilu miał (i ma nadal) Rossi – trzeba czegoś więcej.

Można napisać: trzeba po prostu być Valentino. Bo wydaje się, że to właśnie klucz do tego sukcesu.

Rossi, czyli showman

Włoch nigdy nie starał się zmieniać. Od samego początku był dokładnie taki sam – uśmiechnięty, ekstrawertyczny, momentami nawet szalony. Valentino zamieniał wyścigi w coś więcej. Spektakl, przedstawienie, które wcale nie kończyło się wraz z przekroczeniem linii mety. Nie, ono trwało przez kilka dobrych dni. Każdy weekend wyścigowy był jego. Uznaniu i popularności, jakich się dorobił, nie mógł dorównać nikt.

Do historii przeszły choćby jego sposoby na świętowanie niektórych zwycięstw. W 1997 roku – jeszcze w klasie 125cc – po wygranej na Mugello przewiózł na motocyklu… nadmuchiwaną sekslalkę z imieniem Claudii Schiffer. To był pstryczek w nos Maxa Biaggiego, łączonego z Naomi Campbell. Rok później, w Katalonii, podwiózł kogoś przebranego za kurczaka, tłumacząc, że to z powodu umowy sponsorskiej z firmą „Osvaldo”. Włoscy dziennikarze długo próbowali znaleźć jej siedzibę i właściciela. Nie znaleźli, bo to wszystko było jednym wielkim żartem.

Po powstaniu MotoGP? Też się działo! W 2003 roku – gdy zastanawiano się, czy nie jest w kryzysie, bo… nie wygrał od czterech wyścigów, mimo że w każdym stawał na podium – udawał, że pracuje w kolonii karnej z innymi więźniami, złączony z nimi łańcuchami (tzw. chain gang). – Prowadzenie w mistrzostwach i finisze na podium to najwidoczniej za mało. Więc muszę też pracować w chain gangu – żartował potem.

W swoje celebracje angażował też członków fanklubu. W 2005 roku – gdy zdobywał siódmy tytuł mistrzowski – ci przebrali się za siedmiu krasnoludków, z których każdy miał rok zdobycia kolejnych tytułów mistrzowskich przez Włocha wypisany na klatce piersiowej. Kolejne dwa lata później, w Jerez, jego fani wystąpili w roli… kręgli, a Valentino przewrócił ich wszystkich, zaliczając strike. Zdarzyło mu się też – co było nawiązaniem do sytuacji sprzed dekady – wejść po wyścigu do toi toia i tam się cieszyć.

Przy tym wszystkim trzeba jednak oddać Rossiemu, że i w celebracjach widać było jego wielką miłość do MotoGP. Valentino nie tylko znakomicie jeździ na motocyklu, ale zna całą historię tego sportu. W 2003 roku, gdy wygrywał na Phillip Island, dedykował triumf Barry’emu Sheene’owi, dwukrotnemu mistrzowi świata, który zmarł na raka niedługo wcześniej. W 2005 przepraszał za to Mike’a Hailwooda, gdy zrównał się z nim w liczbie wygranych Grand Prix. A w 2008 pozwolił Angelowi Nieto – dotychczasowemu rekordziście pod względem wyścigowych triumfów – poprowadzić swój motocykl, gdy dołączył do niego na pozycji lidera tej statystyki. On sam siedział za Hiszpanem w trakcie tej swoistej rundy honorowej.

Rossi, czyli ikona

Valentino stał się przez to wszystko na tyle popularny, że ludzie rozpoznawali nie tylko jego nazwisko, ale i numer. „46” przeszła już do historii, choć zapewne za niedługo jeździć będzie z nią kto inny, bo Włoch nie chciał, by ją zastrzeżono. Miał też mnóstwo pseudonimów. Najpopularniejszy? Wiadomo, „The Doctor”. Właściwie nikt nie wie, skąd się wziął. Żartowano, że to przez to, jak leczył rywali z marzeń o wygranych. Po kilku latach faktycznie jednak został doktorem – otrzymał honorowy tytuł na jednej z włoskich uczelni.

Był też jednak „Rossifumim”, bo na początku kariery fascynował się jazdą Norifumiego Abe. Był „Valentiniką”, zapożyczając ten pseudonim po części z komiksów o Kaczorze Donaldzie, który we Włoszech zwie się Paperino, a w roli Super Donalda była Paperinikiem. Jednak tylko „The Doctor” został z Rossim na stałe, wypisany nawet na jego kombinezonie. Swoją drogą o tym, w czym jeździł, też można by długo pisać – choćby malowania jego kasków to spory kawał historii MotoGP. Był taki z rekinem, był tribute dla Pink Floydów (Rossi jest wielkim melomanem, zdarzało się nawet, że wypłatę od włoskich mediów za teksty brał w… winylach), były też kaski z żółwiem, bokserem czy nawet jego własną twarzą.

Fani wszystko to skrzętnie dokumentowali i cieszyli się na każdy nowy wzór. Nawet najdrobniejszy detal, który Rossi zmieniał, od razu był dostrzeżony. W pewnym momencie mówiono o nim, że jest „drugą najpopularniejszą osobą we Włoszech”, a wyżej miał być tylko papież. Początkowo Valentino radził sobie z tym, pozostając blisko domu, gdzie wszyscy już go znali. Wkrótce jednak szał na jego punkcie stał się w jego ojczyźnie tak duży, że na kilka lat przeprowadził się do Londynu.

A propos Tavullii, czyli wspomnianej rodzinnej miejscowości – ta poświęcona jest w dużej mierze właśnie Valentino. Rokrocznie przyjeżdżają tam tysiące turystów tylko ze względu na niego. Każde Grand Prix, w którym brał udział, uważnie śledzili tamtejsi mieszkańcy. A gdy cały cykl startował w San Marino, leżącym niedaleko, zmieniano w mieście ograniczenie prędkości. Oczywiście do 46 kilometrów na godzinę.

Valentino stał się też niezwykle popularny w oczach innych sław. Podziwiał go Diego Maradona, który ucałował mu kiedyś rękę niby papieżowi, a Brad Pitt przyznawał, że chciałby być jak on. Gdy Vale kończył 40 lat, zmontowano wideo z gwiazdami sportu życzącymi mu wszystkiego najlepszego – byli tam Lewis Hamilton (swoją drogą obaj wymienili się kiedyś pojazdami, a w przeszłości plotkowano nawet, że Rossi może przejść do F1, bo miał talent i do tego), Roger Federer, Rafa Nadal czy Sergio Aguero.

Najbardziej pozytywna rzecz w mojej karierze to to, że naprawdę wielu ludzi zaczęło przeze mnie oglądać MotoGP i nasz sport stał się bardzo popularny. Sam stałem się kimś więcej, ikoną. To była wielka przyjemność, ale nie wiem, czemu tak się stało. W jakiś sposób oddziaływałem na emocje od początku swojej kariery. Napawało mnie to dumą – mówił Rossi, widząc, jak jego fani podążają za nim w każdy zakątek świata i formują tak zwaną „żółtą ścianę”, bo to pod tym kolorem znano włoskiego mistrza.

Gdziekolwiek nie pojedziesz, nawet w najdalszy zakątek świata, gdy powiesz komuś, że startujesz w wyścigach motocyklowych, to odpowie: a, to tam, gdzie Valentino Rossi – mówili rywale Włocha.

I nic się nie zmieniło nawet wtedy, gdy Rossi nie dojeżdżał pierwszy.

Rossi, czyli weteran

Początek nowej dekady wyznaczył i nowy okres w życiu Rossiego. Zaczęło się od dwóch beznadziejnych lat. W 2011 roku Włoch postanowił przejść do Ducati, w Yamasze psuła się bowiem atmosfera i nie wszystko wyglądało tak, jak sam Vale by tego chciał. Tyle że jego nowy zespół w tamtym okresie wyraźnie odstawał od reszty stawki. Rossi mógł wyciskać maksimum ze swojego motocykla, ale i tak dojeżdżał daleko za rywalami.

Wielu prognozowało, że to już koniec jego sukcesów. Mylili się.

W 2013 roku Yamaha i Rossi się pogodzili i znów zaczęli współpracować. Już pierwszy sezon po powrocie pokazał, że Valentino jeszcze wiele potrafi. Wygrał wtedy co prawda tylko jeden wyścig, ale widać było zwiastuny dawnej formy. A w 2014 Włoch udowodnił, że w baku ma wciąż sporo paliwa. Triumfował wówczas dwukrotnie, został wicemistrzem świata, a lepszy był jedynie Marc Marquez, który w życiu Valentino miał stać się antybohaterem ledwie sezon później.

Hiszpan to przedstawiciel nowego pokolenia, najlepszy zawodnik ubiegłej dekady – to nie ulega wątpliwości. Ale przy tym gość oskarżany przez niemal wszystkich rywali, że jeździ agresywnie, niebezpiecznie, nie dbając o nikogo ani nic poza swoimi wynikami. Tyle że w 2015 roku wyjątkowo miał zadbać o wynik Jorge Lorenzo. A przynajmniej tak twierdził Rossi. Po latach tamten sezon jest o tyle istotniejszy, że – jak się okazało – była to ostatnia szansa Włocha na upragniony, dziesiąty tytuł.

Poszło wtedy o karę dla Rossiego z poprzedniego wyścigu, gdy sędziowie uznali, że kopnął motocykl Marqueza. Włoch się z tym nie zgadzał, twierdząc, że chciał Hiszpana tylko zmusić do wyjazdu za linię, bo ten miał jechać w swoim stylu – nieodpowiedzialnie. A kopnięcia nie wymierzył. Ostatecznie otrzymał jednak karę cofnięcia na sam koniec stawki w ostatnim wyścigu sezonu. I choć pojechał świetnie, zajmując czwarte miejsce, to przegrał tytuł.

To co mi zrobił, jest niewybaczalne. Kiedy wracam do tamtego dnia, czuję dokładnie to samo. A minęło sześć lat. Nie sądzę, by moje uczucia miały się zmienić. To był zły moment, może najgorszy w mojej karierze. […] Marc Marquez zdecydował o tym, że nie zostałem mistrzem świata po raz dziesiąty – mówił niedawno. Trzeba jednak dodać, że klasę rywala mimo wszystko szanował i potrafił powiedzieć, że to znakomity zawodnik (choć zdarzało się mu też rzucić, że „Marquez zniszczył nasz sport”, ot, różnie bywało). Marc z kolei powtarzał, że Rossi  był jego idolem i jest jednym z najlepszych motocyklistów w historii.

Po 2015 Valentino nigdy już nie był blisko mistrzostwa, ale dalej przez kilka lat był jeszcze w stanie walczyć o wyścigowe triumfy i podia. Jego klasy nie sposób nie docenić. W trakcie jego kariery nastąpiło mnóstwo zmian – począwszy od jego przesiadek na większe maszyny (do dziś jest jedynym zawodnikiem, który mistrzostwo zdobywał w trzech klasach), przez powiększanie silników i zmiany charakterystyk motocykli. Rossi potrafił się do tego dopasować, momentami zmieniając nawet w dużej mierze własny styl jazdy. Od zawsze miał niesamowite wyczucie motocykla i toru.

Zmiany przez ostatnie dwie dekady? Bardzo wzrósł poziom rywalizacji, każdy z zespołów ma znacznie lepsze motocykle. Lepsi są też sami zawodnicy, więcej trenują, są przygotowani na każdy tor. Wszystko się sprofesjonalizowało: mamy wspaniałych inżynierów, wybór opon, rozwój silników. To wszystko jest niesamowicie istotne. MotoGP staje się Formułą 1 – mówił. Trzeba tu jednak dodać jedno – zmiany w ostatnich kilku latach sprawiły, że uprzywilejowani stali się mniejsi i lżejsi zawodnicy. Rossiemu, przy dodatkowych problemach Yamahy, którą dobiły zmiany dostawcy opon i elektroniki, po prostu trudniej było walczyć o cokolwiek. Nawet przy całym jego talencie.

O tym, że może skończyć karierę, mówiło się od kilku lat. On sam twierdził, że myślał o tym nawet w 2012 roku, jeżdżąc w barwach Ducati. Powtarzał jednak, że zbyt kocha rywalizację i motocykle by odejść. Aż w końcu nadszedł ten moment, gdy uznał, że więcej już nie pojedzie. To nie dziwi – ten sezon był dla niego bardzo zły. Sam mówił, że gdyby było inaczej, może zdecydowałby się jeszcze startować. Ba, na początku roku powtarzał, że nadal wierzy w sukcesy. Potem jednak musiał zmierzyć się z rzeczywistością.

Finalnie w połowie tego sezonu ogłosił, że to koniec.

Myślałem o tym, by jeździć jeszcze przez rok. Widzę jednak, na jakim poziomie jestem. Gdybym jeździł lepiej, walczył o podium, zaliczał dobre wyścigi – spróbowałbym. Ale ten sezon był trudniejszy, niż się spodziewałem. Problem w tym, że jestem stary. Mam 42 lata, inni zawodnicy po 25. Gdybym był młodszy, pewnie dalej bym próbował. Ale w tej sytuacji to wszystko jest w porządku. Miło było pożegnać się z fanami w Misano – mówił.

Po Misano nadeszła jednak Walencja. Dla Rossiego miejsce dziwne. Nigdy za dobrze mu się tam nie wiodło, na tym właśnie torze stracił dwa tytuły mistrzowskie – w 2006 i 2015 roku. Tym razem jednak zorganizowano mu wielkie pożegnanie. Byli fani. Były podziękowania. Byli inni zawodnicy w kaskach, w których kiedyś jeździł Valentino. Były też jego motocykle z mistrzowskich sezonów. – Mam je w domu. Wszystkie oprócz Hondy. Yamaha z sezonu 2004 jest w mojej sypialni, patrzę na nią codziennie rano, gdy się budzę – mówił.

Valentino żegnał cały świat, nie tylko motocyklowy. Fani dopatrywali się mistycyzmu w dacie ostatniego wyścigu – 14.11.2021. Bo 14+11+21 = 46.  A sam Rossi starał się po prostu zrobić wszystko, by też pożegnać się godnie. I udało mu się. Zajął 10. miejsce. Jak na takiego mistrza w teorii daleko. Ale patrząc na jego wyniki z tego sezonu było to wielkie osiągnięcie i kolejny pokaz tego, jak wyciągnąć maksimum z maszyny. Talent wygrał jeszcze jeden, ostatni raz.

Rossi odchodził zaliczając mały, ale jakże znaczący sukces. Tyle że… nie odejdzie całkiem.

Rossi, czyli mentor

Przed nim kolejne wyzwania. Ma zamiar spróbować swoich sił w różnego rodzaju wyścigach samochodowym. Na Formułę 1 już co prawda za późno, ale wiele innych klas chętnie go przyjmie. Będzie mógł też sprawdzić się w roli ojca, za niedługo na świat przyjść ma jego córka, a on sam przyznawał, że to bardziej ekscytujące, niż kolejne mistrzostwa świata.

Przede wszystkim jednak – jego największe wyzwanie związane jest ze stajnią i zespołem, sygnowanym jego inicjałami i numerem. VR46 od przyszłego sezonu, sponsorowane przez jednego z członków arabskiej rodziny królewskiej, będzie jeździć w MotoGP i zostanie tam przez przynajmniej pięć lat. Rossi będzie mógł więc oglądać ukochany sport z innej perspektywy.

Jego stajnia ma jednak już kilka lat. A wszystko zaczęło się od Marco Simoncellego. Włoch został swego rodzaju podopiecznym i przyjacielem Valentino, pierwszym rywalem, którego „The Doctor” dopuścił blisko siebie i zdradzał mu tajniki swoich występów. Cała historia skończyła się jednak tragicznie – Simoncelli zmarł w wieku zaledwie 24 lat po wypadku na torze Sepang. To wtedy Valentino stwierdził, że chciałby zostawić po sobie też innego rodzaju spuściznę.

Zauważył bowiem, że Włochom brakuje jego następcy.

Najzdolniejszych zawodników z młodego pokolenia zaprosił na swoje motocyklowe „ranczo”, gdzie mogli trenować. W tym gronie znaleźli się choćby Francesco Bagnaia (triumfator ostatniego wyścigu z udziałem Valentino), Franco Morbidelli, ale też Luca Marini, przyrodni brat Valentino, ponoć znacznie od niego poważniejszy, ale też dysponujący sporym talentem. Dwaj pierwsi zostawali już wicemistrzami świata. Obaj przyznawali, że bez akademii Rossiego nie osiągnęliby tyle tak szybko.

– Mam nadzieję, że zostanę zapamiętany jako znakomity zawodnik. Gdy przestanę jeździć, możemy jednak zorganizować zespół. Już teraz VR46 jeździ w Moto3 i Moto2. Pomożemy też młodym włoskim zawodnikom dostać się do MotoGP poprzez VR46 Academy. Będę chciał rozwijać te projekty – mówił Rossi kilka lat temu. I pozostał wierny swoim słowom. Dodawał też, że myślał o tym, by samemu wystartować w barwach swojego zespołu. Ale uznał, że lepiej dać szansę innym.

Kto wie, być może za kilka lat z jego akademii wyjdzie nowy Valentino Rossi, który jeździć będzie w barwach ekipy założonej przez tego pierwszego? Trzeba przyznać, że byłoby to idealne zakończenie tej historii.

SEBASTIAN WARZECHA

Fot. Newspix

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Komentarze

4 komentarze

Loading...