Reklama

Polska piłka to czeski film, czeska to sukces w Europie. Jak to robią sąsiedzi? [REPORTAŻ]

Szymon Janczyk

Autor:Szymon Janczyk

31 sierpnia 2024, 09:36 • 31 min czytania 287 komentarzy

Końcówka lata to zwykle ten okres, w którym polski futbol szuka odpowiedzi na pytanie: dlaczego inni mogą, a my nie? Stworzenie Ligi Konferencji sprawiło, że lista krajów, które nigdy nie doświadczyły pucharów, zmalała do czterech. Ekstraklasowicze goszczą w niej regularnie, ale wciąż z zazdrością spoglądają na sąsiadów. Czechy nie mają dostępu do morza, ale mają kluby piłkarskie, do których możemy wzdychać. Oto przekrojowy tekst o tym, co nas różni od sąsiadów i dlaczego nie potrafimy odnosić takich sukcesów, jak oni.

Polska piłka to czeski film, czeska to sukces w Europie. Jak to robią sąsiedzi? [REPORTAŻ]

Legia Warszawa awansowała do Ligi Mistrzów w sezonie 2016/17, czyli stosunkowo niedawno. Brian Porter-Szucs w znakomitej książce „Całkiem zwyczajny kraj. Historia Polski bez martyrologii” udowadnia, że choć nie byliśmy największymi szczęściarzami w dziejach, znajdzie się masa państw, którym wiodło się gorzej albo przynajmniej tak samo źle. Można to powiedzieć i o futbolu — taka Norwegia na Champions League czeka od 2008 roku, więc nie pukamy w dno od spodu.

Nie pudrujmy jednak rzeczywistości. W ostatnich ośmiu latach przedstawicieli w tych rozgrywkach doczekali się Azerowie, Cypryjczycy, Mołdawianie, Słowacy, Słoweńcy i Węgrzy. Czesi właśnie skompletowali hattrick: w tym okresie do Ligi Mistrzów wprowadzili ostatniego z trójki ichniejszych gigantów, Spartę. Niewiele brakowało, żeby pod ręką z nią poszła Slavia, ale nic to — w pucharach mają cztery zespoły, zaś dziewiąte miejsce w rankingu UEFA oznacza, że następny krajowy czempion nie zazna smaku eliminacji.

Wielu skupia się na obecnym rozmachu Slavii, Sparty czy Viktorii, tłumacząc, że nie stać nas na naśladowanie Czechów. To jednak efekt procesu i systemu, który sprawia, że tamtejsza liga radzi sobie bez dopłat od samorządów czy milionów z praw telewizyjnych. Gdy my chełpimy się jednym z najwyższych kontraktów Europie, sąsiedzi cieszą się ze wzrostu premii z 1,5 mln zł do 4,5 mln w przeliczeniu na złotówki.

Czeskie kluby nie żyją jak pączki w maśle, płacą pensje na poziomie 2,5 tysiąca euro plus bonusy, ale dzięki silnej i stabilnej trójce, tamtejsi średniacy zarabiają w pucharach wielokrotność tego, co od UEFA wyciągamy my. Pieniądz krąży na świetnie działającym rynku wewnętrznym, sprawiając, że niewielka liga rośnie w siłę, znacząco wyprzedzając swój potencjał.

Reklama

O wszystkich tych aspektach porozmawialiśmy z ludźmi, którzy znają temat od podszewki. Oto kompendium wiedzy o tym, jak w naszym regionie Europy stworzyć kluby sukcesu.

Reportaż: Dlaczego czeskie kluby odjechały Polsce?

Zdrowy rynek wewnętrzny. Slavia, Sparta i Viktoria wydają miliony w Czechach. Lech i Legia w w Ekstraklasie kupują rzadko

Rynek wewnętrzny, mówi wam to coś? To pytanie można zadać właścicielom polskich klubów, które niechętnie wydają gotówkę w zamkniętym obiegu. Słuchamy historii o zawyżaniu cen czy trudnych negocjacjach, ale to tylko wierzchołek góry lodowej.

Polskie kluby nie potrafią kupować w dołku, kiedy zawodnik jest pod formą, albo nie jest jeszcze znany. Zwykle ich zainteresowanie widać, gdy ktoś błyśnie, odbuduje się, ale wtedy cena jest już inna — mówi nam jeden ze znanych agentów.

Za stwierdzeniem „chcieliśmy Polaka, ale był za drogi” nie zawsze kryje się czyjaś chciwość i cwaniactwo, jednak rzadko dostrzega się własny błąd, polegający na zwykłym spóźnieniu. Piłkarz, który dziś jest drogi, kiedyś był tani. Czy wtedy nie zabrakło wiedzy, chęci ryzyka, właściwej oceny sytuacji?

Mam historię: spory talent z uznanej w kraju akademii. Wiele klubów go chciało, ale „problem” był jeden: sto tysięcy złotych odstępnego. To był bardzo młody zawodnik, łapałby się bardziej do CLJ, jednak duży potencjał był niepodważalny. Zespół, który w niego zainwestował, świetnie na tym wyszedł, ale pamiętam, jak reszta kpiła: oni chyba srają kasą, że tyle za dzieciaka dają — opowiada inny menedżer.

Reklama

Zbyt późne włączenie się do gry o talent zwykle oznacza poważną konkurencję, np. w postaci bogatszych klubów zagranicznych. Gdy prześwietlaliśmy temat częstych transferów nastolatków z Polski do Włoch, jeden z agentów mówił nam, że włoskie kluby zgłaszają się po młodych piłkarzy z 1. ligi, kładąc na stół milion złotych lub nawet więcej, co skutecznie odstrasza ekstraklasowiczów.

Sprzedawcy marzeń. Jak Włosi ściągają do akademii młodzież z całego świata?

Czasami jednak polski klub chce zapłacić godziwie i zderza się ze ścianą. Opór przed handlem z bezpośrednim rywalem świetnie odzwierciedla saga niedoszłych przenosin Damiana Kądziora z Piasta Gliwice do Lecha Poznań. Oferty odrzucono, Kądziorowi dano podwyżkę, choć nie bardzo było z czego. Klub miejski ma jednak komfort: w razie czego miasto pomoże, więc sky is the limit. Lech odpuścił, nie chciał nadpłacać i przepłacać.

Jeżeli są kluby, które finansują się z własnego przychodu i są takie, którym miasto wyrównuje straty, to rynek jest zachwiany i zablokowany, bo klub z problemami nie sprzeda swojego piłkarza, żeby zarobić — diagnozował Bartłomiej Pawłowski z Widzewa Łódź w „Weszłopolskich”.

Świetnym przykładem takiego działania jest Wisła Płock, która po spadku z Ekstraklasy otrzymała i otrzyma od miasta łącznie ok. 30 mln zł. Niemal tyle, ile FK Jablonec zarobił w ostatniej dekadzie w europejskich pucharach, a przecież mówimy o klubie z drugiego szczebla rozgrywek. Ba, Nafciarzy dosłownie nagrodzono za to, że sturlali się z ligi, przyznając im „rekompensatę za spadek”.

Nic dziwnego, że Wisła mogła twardo negocjować sprzedaż Steve’a Kapuadiego i że — gdyby nie upór piłkarza — chętnie zatrzymałaby go na kolejny sezon.

W Czechach prezesi wiedzą, że jak odwalą numer i podpiszą trzech dobrych piłkarzy, bo im się zachce rywalizować ze Spartą czy Slavią, ale nie osiągną sukcesu, klub splajtuje. W Hiszpanii trzeba zagwarantować budżet z góry, wypłacalność. W Polsce budżetuje się wpływy szacowane, potem kluby są dopuszczane do rozgrywek i nie płacą, jak Lechia Gdańsk. Jeśli ZOO przelewa ileś milionów, żeby klub spłacił długi, to zaburza to rywalizację — wylicza Pawłowski.

Jak wygląda rywalizacja na rynku, który operuje tylko tym, co zarobi? Według „Transfermarkt” Slavia Praga, Sparta Praga oraz Viktoria Pilzno w ciągu dekady wydały na transfery wewnątrz ligi ponad 65 milionów euro. Wielka trójka inwestuje w wyróżniających się piłkarzy, oferując dodatkowo korzystny procent od przyszłego transferu. Jan Nezmar, były dyrektor sportowy Slavii Praga, tłumaczył to w „Przeglądzie Sportowym” na przykładzie Aleksa Krala, który przyniósł Teplicom 800 tysięcy euro, gdy przechodził do Slavii i ponad drugie tyle, kiedy ze stolicy kraju wyruszał na zachód.

Mniejsi zarobione środki znów puszczają w obrót, szukając kolejnych gości z potencjałem. Zwykle szukają okazji, ale FK Jablonec i Banik Ostrawa mają już na koncie transfer za milion euro. Slavia i Sparta są coraz bardziej międzynarodowe, bo rynek lokalnych zawodników, którzy mogliby wnieść ich na wyższy poziom, kurczy się wraz z przesuwaniem granic w Europie, ale za ich wzrost odpowiadają głównie kupieni wewnątrz ligi Czesi.

Marek Hanousek z Widzewa Łódź interesuje się zarządzaniem, w jego CV znajdziemy studia na tym kierunku. Pomocnik zgłębia sekrety działania klubów w ojczyźnie, ale i w Polsce. W „Weszłopolskich” czeski system opisał tak:

Slavia, Sparta i Viktoria skupują zawodników. Reszta klubów ma za zadanie pokazać młodego piłkarza czy sprowadzić go z Afryki i sprzedać do większego klubu. Dopiero stamtąd zawodnicy odchodzą do Europy. Prezesi mniejszych drużyn nie mają innego wyboru. Muszą sprzedawać, żeby żyć. Nie da się porównać budżetów średnich drużyn z Czech i Polski, to inne realia.

To nie tak, że mniejsze kluby handlują tylko z trójką lokalnych liderów. Banik właśnie przytulił ponad 2,5 mln euro z tytułu transferów zagranicznych. Sprzedanie piłkarza za ok. milion euro poza obiegiem wewnętrznym zdarza się w miarę regularnie.

Czesi głupi nie są. Wiedzą, że jak odpadnie opcja zagraniczna, lepiej sprzedać swoim z procentem niż trzymać w szafie. Możesz dostać milion, dwa, ale zapisując czterdzieści procent od kolejnej sprzedaży, kasa i tak przypłynie — tłumaczy Michał Karpiński, agent działający w Czechach, Polsce czy na Słowacji.

Lata temu Dariusz Mioduski wyskoczył z tezą, że słabsze kluby powinny oddawać Legii Warszawa piłkarzy po korzystnej cenie, żeby liga odnosiła sukcesy w pucharach, co przełoży się na sprzedanie owych grajków za duże pieniądze, z których znaczna część trafi do ich byłych pracodawców. Został wyśmiany, choć co do zasady miał rację. Proponował system, który pozwolił urosnąć Czechom, ale nie za bardzo umiał tę ideę sprzedać i pogubił się w detalach.

Mioduskiemu umknęło, że wówczas rynek w Polsce hulał, mniejsze kluby mogły wyciągać po cztery miliony euro za bezpośredni transfer zagraniczny, więc nie kusiły ich drobne deale z procentami na przyszłość. Większy sens ma to teraz, bo Europa weryfikuje naszych zawodników i średniakom coraz ciężej sprzedać ich tam, gdzie kiedyś, za tyle, ile kiedyś.

W latach 2016-2020 klasa średnia (bez Lecha, Legii, Rakowa) sprzedała do lig TOP5 jedenastu Polaków za minimum dwa miliony euro, Kolejnych czterech za takie pieniądze przeniosło się do lig nieco słabszych. Wówczas Górnik Zabrze, Cracovia czy Zagłębie Lubin nie potrzebowały pośrednika.

Z roku na rok wygląda to gorzej. Latem w ogóle nie odnotowaliśmy transferu Polaka z Ekstraklasy do lig TOP5. Rok temu więcej niż dwa miliony euro wydała na Mateusza Łęgowskiego Salernitana, próg przekroczyli też Szymon Włodarczyk i Karol Borys, ale obaj trafili do lig słabszych niż klasyczna wielka piątka. Wcześniej ponad dwie bańki za Adriana Benedyczaka dali Włosi, ale już z drugiej ligi. Był jeszcze transfer Jakuba Świerczoka do Japonii i na tym wyliczanka się kończy.

Marka polskiego talentu zmalała. Wkrótce średniakom pośrednik może się jednak przydać, jeśli chcą wrócić do czasów, gdy zyski z transferów były znacznie wyższe. Do drogi na zachód przez Lecha, Legię czy Raków trzeba oczywiście przekonać też samego zainteresowanego. Nakłonienie klubu i zawodnika nie polega jednak na „dla wspólnego dobra: dej” Mioduskiego. Trzeba się tego nauczyć. O tym, jak korzyści z rynku wewnętrznego pojęli Czesi, opowiada Michał Karpiński:

Po wprowadzeniu „Prawa Bosmana” w Czechach i na Słowacji bardzo długo był przepis nakazujący sprzedanie zawodnika po wygaśnięciu umowy w przypadku transferu wewnętrznego. Można to porównać do ekwiwalentu za wyszkolenie w Polsce, tyle że ekwiwalent jest dość niski i dotyczy tylko młodzieży, do tego wynika z algorytmu. W Czechach kluby musiały się dogadać, więc nauczono się płacić za piłkarzy i tak już zostało. Nikt nie myśli, żeby całe okno oprzeć na „darmowych” transferach. Pieniądz krąży, nawet małe kluby liczą: tego sprzedamy za 150 tysięcy, tamtego za 200 tysięcy, zapiszemy od nich procenty i weźmiemy tego za 70 tysięcy i tamtego za 45 tysięcy. Dzięki temu są lepiej przystosowani do rynku transferowego niż polskie kluby, które chcą piłkarza wziąć za darmo. U nas wynika to też z tego, że windujemy zarobki do stopnia, w którym budżet płacowy tak obciąża klub, że nie ma z czego wysupłać na opłacenie transferu. Czesi oferują niższe pensje, więc zostaje im gotówka na zakupy. Nie zniechęcają się, bo w dłuższej perspektywie wychodzą na plus. Budują też reputację, bo gdy kogoś sprzedadzą, wiedzą, że następny klub też go sprzeda.

Polscy giganci nie próbują przyzwyczaić klasy średniej do takiego działania. Legia w minionej dekadzie przeprowadziła dwadzieścia dwa transfery gotówkowe na rynku wewnętrznym, przy czym tylko cztery w ostatnich pięciu sezonach, więc za wynik odpowiadają poprzednie lata i nagłe skoki, takie jak zaciąg z Wojciechem Muzykiem czy Kacprem Skibickim, gdy nagle postanowiono szukać młodzieżowców.

Jeszcze gorzej wygląda Lech, który wpisał do kodeksu honorowego punkt o tym, że piłkarzy innych polskich klubów nie tyka. Przez pięć kolejnych sezonów nie zapłacił za żadnego, ostatnim kupionym za gotówkę był Dani Ramirez z ŁKS. Zabawne, bo gdy Kolejorz już w kogoś inwestował, to zwykle w zawodników z niemal zerowym potencjałem sprzedażowym:

  • Dani Ramirez (27 lat)
  • Juliusz Letniowski (20 lat)
  • Maciej Makuszewski (27 lat)
  • Piotr Tomasik (30 lat)
  • Maciej Gajos (24 lata)
  • Marcin Robak (32 lata)

Efekt jest taki, że Lech i Legia dokonały łącznie mniejszej liczby transferów gotówkowych na rynku wewnętrznym (28) niż Sparta (32) czy Viktoria (39) w pojedynkę. W Poznaniu i Warszawie w tym czasie nie wydano łącznie nawet dziesięciu milionów euro, podczas gdy w Slavia zasiliła budżety innych czeskich klubów czterdziestoma milionami euro.

Rynek wewnętrzny rozruszał dopiero Raków Częstochowa, który w Ekstraklasie jest od sześciu lat, ale już zdążył dokonać podobnej liczby transferów na krajowym podwórku (17) co Legia, wydając na nie zbliżone pieniądze (6,3 mln euro). Z racji ambicji i ostatnich wyników dopisujemy klub Michała Świerczewskiego do umownego TOP3, które w dalszej części tekstu będziemy porównywać do czeskiej trójki.

Czy bogaci właściciele czeskich klubów to odpowiedź na ich sukcesy?

Jest jeszcze jedna rzecz, która sprawia, że tezom Dariusza Mioduskiego niewielu przytakuje, oczekując wprowadzenia ich w życie. Właściciel Legii jest przedstawicielem grupy działaczy, którzy rozkładają bezradnie ręce, sprowadzając różnice do tego, że „u nas nie ma tylu pieniędzy”. Tę śpiewkę opanowaliśmy do perfekcji. Slavia ma kilkadziesiąt milionów euro budżetu, a my?

Mało kto zwraca uwagę na to, że kasa nie spada z nieba. Owszem w Polsce tylko dwóch ludzi z listy najbogatszych inwestuje w futbol (Zbigniew Jakubas i Michał Świerczewski), podczas gdy w Czechach trzeci i czwarty najbogatszy człowiek w kraju władają dwoma największymi klubami. Nieco łatwiej funkcjonować, gdy taki Daniel Kretinsky przyznaje:

Nie chcę być arogancki, ale dwa miliardy koron straty Sparty niespecjalnie mnie zajmują. Wiemy, co robimy. Jeśli popełnimy błąd i konieczne będzie wyłożenie tych pieniędzy, żeby go naprawić, to nie będzie z tym problemu.

Miłostki i kaprysiki. O bogaczach w polskim futbolu

Wsparcie krezusów byłoby jednak niczym, gdyby pieniądze wydawano w zły sposób. Slavia nie od razu doszła do tego, że długofalowo inwestycja w młodych uruchamia perpetuum mobile. Gdy w klub z Pragi zaczęli inwestować Chińczycy, wszystko miało być wow. Zwłaszcza nazwiska. Danny, Altintop, Rotan, Necid, Stoch przyszli w tym samym, kozackim okienku.

Chwilę czasu zajęło Czechom zorientowanie się, że to krótkowzroczna metoda, bo w piłce liczy się sposób. Pieniądze mogą coś przyśpieszyć, ale same w sobie nie są odpowiedzią. Andreas Schicker, dyrektor sportowy Sturmu Graz, mówił nam:

Pomogło nam to, że sprzedaliśmy Kelvina Yeboaha za 6,5 miliona euro. To był duży zysk: kupiliśmy go za 600 tysięcy euro, więc pieniądze ze sprzedaży mogliśmy przeznaczyć na kolejne ruchy. Kupiliśmy Rasmusa Hojlunda, wskoczyliśmy na karuzelę, nasz budżet pozwalał na coraz więcej. Obecnie możemy sobie pozwolić na transfery rzędu 1,5 – 2 mln euro. Z finansowego punktu widzenia do uruchomienia maszyny transferowej potrzeba jednej dobrej sprzedaży.

Jeden gruby deal, reinwestycja w kolejnych zawodników z potencjałem sprzedażowym, regularna gra w pucharach i interes się rozkręca — simple as that. Dlatego wytykaliśmy Jackowi Zielińskiemu, że sprzedał Ernesta Muciego i Bartosza Slisza, nie sprowadzając w ich miejsce piłkarzy, którzy za parę lat podążą ich drogą.

Jacek Zieliński i Legia Warszawa. Sztuka stania w miejscu

W świetnej książce „Jak (nie) grać w Europie” Michała Zachodnego, podobne podejście krytykuje Tomas Pekhart, zawodnik Legii:

Każdy polski klub szuka piłkarza za darmo. Co z tego, że zarobisz dziesięć milionów euro z jednego transferu młodego piłkarza, jeśli w zespół idzie z tego zero? W piłce tak to nie funkcjonuje… Oczywiście czasem może ci się udać, po prostu trafi się ktoś jakościowy i wolny na rynku, ale spójrzmy na Spartę. Dostaje za piłkarza dziesięć milionów i jest w stanie zapłacić za następnego pięć. Tam wiedzą, że kupują sprawdzoną jakość.

Podczas spotkania z dziennikarzami dyrektor sportowy Legii Warszawa kontrował, że transfery zawodników U-23 z zewnątrz mogłyby zamknąć drogę do składu wychowankom, na którym Legii zależy. Mówił, że w ten sposób stracono Sebastiana Walukiewicza, Ariela Mosóra czy Szymona Włodarczyka. Można się z tym zgodzić, ale jak wytłumaczyć, że dziś w Legii nie ma ani wielu piłkarzy U-23 z zewnątrz, ani wychowanków?

Latem sięgnięto po trzech młodych zawodników U-23, dwóch piłkarzy z grupy 30+ i czterech mieszczących się w przedziale wiekowym 24-29. Zespół nie musi być budowany jedynie na młodzieży, jednak Zieliński najpierw nie chciał zamykać drogi do składu wychowankom, sprowadzając sprzedażowych piłkarzy z zewnątrz, żeby na końcu tę drogę zabarykadować zawodnikami starszymi, na których zarobić jest ciężej. Stołeczny klub zamyka obecnie tabelę minut młodzieżowców.

Gdy rozszerzymy widełki czasowe do dekady, okaże się jednak, że Legia ściągnęła 35 zawodników 23-letnich lub młodszych, co sprawia, że nie odstaje od Sparty (35) czy Viktorii (36). Jeszcze częściej po młodych sięgał Raków (38 transferów w sześć sezonów), co z jednej strony wynika z planu, z drugiej z konieczności sięgania po „obcych”, bo częstochowska akademia piłkarzy na poziomie Ekstraklasy jeszcze nie produkuje.

Czeski klub jest w stanie zapłacić za 27-letniego Hiszpana z drugiej czy trzeciej ligi, ale jest dla nich za stary, nie ma perspektywy, żeby go sprzedać. Slavia ma zasadę, że obcokrajowcy, którzy przychodzą do klubu, mogą mieć maksymalnie 23 lata. Patrzą na Afrykę, gdzie warunki fizyczne zawodników są interesujące, a zarobki mniejsze. Tak samo jest ze Skandynawią — mówił w „Weszłopolskich” Marek Hanousek.

Skandynawia to rynek, na który zapuszcza się Lech Poznań. Nie licząc płatnych wypożyczeń pięćdziesiąt procent gotówkowych transferów Kolejorza z kategorii U-23 na przestrzeni dziesięciu lat to piłkarze z lig skandynawskich. W Wielkopolsce dokonują transferów rzadziej niż w Warszawie czy Częstochowie, więc choć liczba ruchów U-23 w ostatniej dekadzie nie imponuje (19), to procentowo wygląda to nie najgorzej.

Niemniej do wspomnianej przez Hanouska Slavii nikt nie ma podjazdu. 62 transfery U-23 w ciągu dziesięciu lat. Tak się robi biznes.

Czesi też robili błędy. Nauczyli się, że same pieniądze niewiele znaczą

Jan Nezmar w „Przeglądzie Sportowym” mówił o Slavii:

Mogliśmy oferować kontrakty jak Legia lub Lech. 20 tysięcy euro podstawy miesięcznie, więcej dla najlepszych. Ale uświadomiłem wszystkich, że pod tym względem nie będziemy konkurencyjni w Europie. Drużyna w większości powinna składać się z zawodników ambitnych, którzy dzięki dobrym występom i wynikom chcą iść dalej. Gdyby chiński właściciel powiedział, że mogę wydać ponad 100 mln euro, w dłuższej perspektywie nie zbudowałbym lepszego zespołu. Pieniądze motywują zawodnika do przyjścia, ale tylko na chwilę. Ważniejsza jest ambicja, chęć pokazania się i wypromowania.

Grzegorz Rudynek, najlepszy polski ekspert od czeskiej piłki, w swoich tekstach wielokrotnie wspominał, że nasi sąsiedzi przeżyli swoje, krążąc od koncepcji do koncepcji. Danielowi Kretinsky’emu zdarzało się ingerować w skład. Tomas Rosicky popełniał błędy jako dyrektor sportowy. W końcu jednak wyklarowały się konkretne idee. Slavia zdominowała rynek lokalny. Sparta inwestowała w dane, ściągnęła ludzi z Danii, rozwinęła rekrutację na Bałkanach. Oba kluby mocno zaufały też swoim trenerom. Viktoria Pilzno zatrudniła Jana Rickę, czołowego skauta w Europie, który pracował dla Manchesteru City czy Chelsea.

Pieniądze są ważne. Jiri Muller, topowy czeski agent, mówił niedawno Rudynkowi:

Pamiętam rozmowę sprzed dziesięciu lat z właścicielem Sparty, którą mieliśmy z Mino Raiolą. Sparta chciała funkcjonować jak większość waszych klubów, czyli pozyskiwać zawodników za darmo albo 200, 300, może 400 tysięcy euro. Tłumaczyliśmy, że tak się nie da. Jeśli chcesz sprzedawać zawodników za miliony, musisz kupować piłkarzy za miliony. Co jakiś czas będziesz miał szczęście, trafi się dobry wychowanek albo skauci wynajdą perełkę. Ale przypadki, kiedy sprowadzasz zawodnika za darmo albo drobne, a potem sprzedajesz za pięć, sześć, dziesięć milionów euro, zdarzają się sporadycznie.

Dlatego ważniejsze jest, jak pieniędzmi zarządzasz. Z czeskiej perspektywy w naszej piłce panuje wielki dobrobyt. Liga dzieli premię z transmisji tak, żeby docenić pucharowiczów, kasę chciał im też dawać rząd. David Balda mówi w „Goal.pl” to, co Muller: nie da się grać w Europie bez robienia milionowych transferów. Dlaczego jednak jego Śląsk takich nie robi? Czy winny nie jest sam Balda, który utopił pieniądze, które mógł odłożyć na transfer w kontrakcie chodzącej czerwonej flagi pokroju Kennetha Zohore? Co stałoby się z milionem euro w rękach człowieka, który w taki sposób inwestuje mniejsze kwoty?

Świętujący bramkę Albion Rrahmani to nowy rekord transferu in w czeskiej lidze. Sparta Praga kupiła go za 5 mln euro

Jagiellonia za transfery jest chwalona, bo Łukasz Masłowski za półdarmo skleił skład na wagę mistrzostwa Polski, zaliczając przy tym takie strzały jak sprzedany za 1,5 miliona euro Dominik Marczuk. To jednak sytuacja, o której mówi Muller: skauci znajdą perełkę. Na Podlasie w ostatnich trzech okienkach trafiło zaledwie dwóch piłkarzy U-23 – Marczuk i Lamine Diaby-Fadiga.

Jagę można rozgrzeszyć, bo w Białymstoku musieli najpierw uporządkować budżet, więc na inwestycje faktycznie nie było, a jakościowych piłkarzy U-23 za darmo wielu nie ma. Sukces w Europie możliwy jest i ze składem 30+, co udowodnił Slovan Bratysława, jednak wszystko rozbija się o trwałość projektu. Żeby dłużej utrzymać się na szczycie trzeba albo mieć zaplecze finansowe, albo sposób.

Władze Jagiellonii podchodzą do finansów z dużą świadomością, więc jeśli zgromadzą górkę i zaczną inwestować w sprzedawalnych piłkarzy, mogą wejść na ścieżkę ich niedawnego rywala, Bodo/Glimt.

Lekcje od pilota myśliwca, intensywność i oddana społeczność. Reportaż o sukcesie Bodo/Glimt

Wiele osób w środowisku powtarza, że w Polsce przede wszystkim brakuje kadr zarządzających, a nie pieniędzy. W tekście „Dlaczego polskie kluby nie potrafią w transfery” analityk Filip Dutkowski tłumaczył, że na zachodzie normą jest inwestowanie 10-15% rocznych przychodów w jeden transfer w okienku. Finansowe raporty Ekstraklasy co roku huczą o rekordowych przychodach, tymczasem nasze kluby rzadko inwestują 10% z nich nie tyle w jeden transfer, ile we wszystkie łącznie.

Gdzie więc znikają pieniądze?

W Polsce płacą więcej niż w Czechach, ale efektów brakuje

Michał Karpiński częściowo odpowiedział na to pytanie, zauważając, że w Polsce płacimy wysokie pensje, co zmniejsza budżet na transfery. Wciąż jednak mówimy o sporej różnicy możliwości względem Czechów. Wojciech Pertkiewicz mówił w „Goal.pl”, że dziesięć milionów złotych z tytułu praw telewizyjnych (czyli: bez premii za wynik, który przecież może być różny) to sporo, ale to też kropla w morzu potrzeb klubu, którego budżet wynosi np. 30 milionów złotych, a tyle potrzeba, żeby funkcjonować w Ekstraklasie.

Może więc problemem nie jest to, ile mamy pieniędzy, a to, ile trzeba wydać, żeby dorównać ligowej konkurencji?

Czesi przez lata zazdrościli nam tego, ile możemy wyciągnąć z tytułu transmisji. Jiri Bilek zdradził, że Slavia do niedawna zarabiała na prawach telewizyjnych… 500 tysięcy euro rocznie. Dariusz Jakubowicz, właściciel Bohemians Praga, wyjawił „Przeglądowi Sportowemu”, że zbawieniem będzie nowa umowa, która gwarantuje jego klubowi wzrost przychodów z transmisji z 1,5 mln zł do 4,5 mln zł.

Sąsiedzi nauczyli się więc zarządzać tym, co mają i szukać innych źródeł przychodów. Publiczne wsparcie odpada. W najlepszym przypadku Praga przekazuje klubom małe środki na szkolenie młodzieży, tyle. Kluby utrzymują się z umów z bukmacherami, wpływów z europejskich pucharów, sponsoringu oraz transferów. Coraz więcej drużyn ma bogatych właścicieli, jednak nawet oni nie chcą szastać milionami na lewo i prawo.

W Polsce rozrzutność jest na porządku dziennym. Złośliwy powie: łatwiej wydawać nieswoje pieniądze. Jiri Muller w „Przeglądzie Sportowym” podśmiewa się, że przeciętnym czeskim piłkarzom oferujemy pensje nieosiągalne w ojczyźnie. Koszt utrzymania pierwszej drużyny pochłania ogromną część klubowych budżetów, stąd z perspektywy Wojciecha Pertkiewicza premia za transmisje wygląda inaczej niż w oczach Czechów.

Może i dostajemy więcej, ale i więcej wydajemy. A że wydajemy w niezbyt dobry sposób, zaniedbując skauting i nie szukając piłkarzy z potencjałem sprzedażowym, którzy mogliby rozpędzić machinę, kręcimy się w miejscu. Z pytaniem o to, czy w polskiej piłce są pieniądze, wracamy do Michała Karpińskiego.

Są, są. Gdybyś teraz usiadł z jakimś dyrektorem, to powiedziałby ci, że nie ma, bo sezon już ruszył. Gdyby jednak było to przygotowane z rocznym czy dwuletnim wyprzedzeniem, to mieliby pieniądze. Skoro mamy dużo większe budżety, to jak to nie ma pieniędzy? – zastanawia się agent.

Tylko inaczej je wydajemy?

Powiedzmy, że ktoś ma dziesięć milionów euro i wydaje na pensje siedem i pół. Faktycznie nie wykroisz z tego potem na transfer. Śledzę raporty finansowe i zauważyłem, że ostatnio dobrze działa Widzew Łódź. Wydają poniżej 50% budżetu na pensje i — z tego co wiem — są przygotowani, żeby w każdym okienku kupić kilku piłkarzy. Kogoś za dwieście tysięcy, kogoś za trzysta, kogoś za sto.

Tak zrobili teraz. Słyszałem, że Samuel Kozlovsky i Hilary Gong to koszt rzędu 100-200 tysięcy euro.

Za Ivana Krajcirika też zapłacili. Mogą zapłacić np. 250 tysięcy euro za zawodnika ofensywnego, więc finanse są tam poukładane, strategia też. Robią to mądrze i myślę, że w najbliższym czasie nie powinno się to zmienić.

Ile płacą czeskie kluby?

Średniak z miejsc 6-10 ma dużo niższy budżet niż w Polsce. Dziesięć lat temu tylko Sparta Praga mogła mieć budżet na poziomie naszego topu. Potem doszła Slavia, zbudowała się Viktoria. Reszta ma dużo niższe budżety w porównaniu z polskimi odpowiednikami.

Jakie to różnice?

Na pewno dwukrotnie niższe, w niektórych przypadkach nawet trzykrotnie. W czeskich klubach są mniejsze pensje, ale bardzo fajne bonusy. Podam przykład: zawodnik z bułgarskiej ekstraklasy miał możliwość podpisania kontraktu w Pardubicach, czyli dość słabym czeskim klubie. Zaproponowali mu 4,5 tysiąca euro netto. Przebije to nawet pierwszoligowy średniak z Polski. Jeżeli nie będzie mu zależało na poziomie, to trafi do nas.

***

Menedżer nie żartuje z tym pierwszoligowym średniakiem. Walczące o utrzymanie Podbeskidzie Bielsko-Biała mogło się szarpnąć na ok. siedem tysięcy euro miesięcznie dla jednego z czeskich zawodników. Gdy pytamy, ile Czechom płacił ekstraklasowy Bruk-Bet Termalica Nieciecza, słyszymy o widełkach od 10 do 15 tysięcy euro.

Dariusz Jakubowicz, Bohemians: – Zawodnicy dostają na rękę średnio 3-4 tysiące euro miesięcznie. Premie stanowią nawet dwukrotność podstawy. Za takie pieniądze nie przyjdzie do nas dobry cudzoziemiec, dlatego stawiamy na miejscowych.

Jan Nezmar: – Kiedy pracowałem w Libercu i jeździliśmy na sparingi do Polski, zazdrościłem wam warunków. U nas piłkarze zarabiali 2-4 tysiące euro. Przelicytować nas były w stanie kluby z waszego drugiego poziomu rozgrywek. W Polsce są tak dobre warunki dla piłkarzy, że nie wszystkim chce się ciężko pracować.

Adam Vlkanova po transferze do Polski mówił nam wprost: zarabia to się w czołowej trójce, albo w naszej Ekstraklasie, a nie w Hradec Kralove, w którym występował.

Dzwonimy do Bogdana Kłysa, byłego prezesa Podbeskidzia Bielsko-Biała, gdzie Czechów i Słowaków grała cała masa.

Czym się różnią polskie i czeskie kluby?

W Czechach jest trochę inny system płac. Mają podstawę, powiedzmy w granicach 2,5 tysiąca euro, a za wyniki w meczach oraz na koniec sezonu, są wysokie premie. Zależy, o co, jaki klub walczy, ale zgadzało się to, że pieniądze podnoszono z boiska. Gdy ktoś przychodził do nas, chciał konkretną pensję za występy.

Nie mogliśmy płacić tak samo?

U nas tego nie było, trzeba byłoby zmienić cały system. Jeżeli płacilibyśmy tak tylko Czechom, byłyby kwasy w drużynie.

A gdyby podciągnąć pod to wszystkich?

Polacy nie chcą w takim systemie funkcjonować. Inne nacje, wydaje mi się, również. Tak naprawdę słyszałem o tym tylko w Czechach, ale to system zdrowszy.

Zdecydowanie zdrowszy.

U nas każdy ma cel albo awansować, albo pozostać w lidze. Odnieść sukces. Gdy potrzebne jest wzmocnienie, wybiera się jakąś opcję, nie trzymając się jakichś reguł. W niektórych ligach są limity wynagrodzeń, górna kwota zależna od przychodów. Można byłoby tak zrobić w Polsce, wtedy można przesuwać: temu dajesz trzydzieści, więc temu dasz piętnaście, żeby zmieścić się w limicie. Każdy zastanowiłby się dwa razy, czy i za ile kogoś brać.

To ile — mniej więcej — Czesi chcą zarabiać w Polsce?

Czesi, którzy trafiają do pierwszej ligi, oczekują minimum pięciu tysięcy euro podstawy. Oczywiście bonusy nie są już takie duże, ale jakieś też się wpisuje.

Są tańsi niż Polacy?

Nie, to podobny koszt. Pamiętajmy jednak, że nie mówię o Ekstraklasie.

***

Stabilne podium. W Czechach do TOP3 wejść trudniej niż w Polsce

Wymowne, że na drugim szczeblu rozgrywkowym w Polsce Czech zarobi więcej niż u siebie. Wymowne są też dane „CIES Football Observatory”, według których w Polsce wychowankowie zaliczają średnio 10,2% minut w sezonie, gdy w Czechach jest to 19,8%. To czwarty najwyższy wynik Europie. Idźmy dalej: w Polsce obcokrajowcy wychowani poza krajem notują 53,5% minut, gdy w Czechach jest to 29,2%. Czesi mogą się też pochwalić wystawianiem młodszych zawodników (bez przepisu o młodzieżowcu!) czy większą stabilizacją kadry.

W tym wszystkim, a nie w finansach, powinniśmy upatrywać różnic. Receptą na sukces nie jest ciągłe dorzucanie pieniędzy. Owszem, system pozwalający pucharowiczom zarobić więcej sprawił, że liga jest już trochę mniej wyrównana, ale wciąż ciężko mówić o tak stabilnej czołówce, jak ta za naszą południową granicą.

Czechy: przez dekadę na podium stanęło pięć klubów. Slavia wypadła z niego dwukrotnie, Sparta raz, Viktoria też.

Polska: dziewięć klubów na podium w ciągu dekady. Czesi mieli na nim pięć klubów, my mieliśmy pięciu różnych mistrzów kraju. Lech czterokrotnie kończył poza TOP3.

Czesi znów imponują w Europie. Jak długo potrwa ich pucharowy sen?

Stabilna czołówka, czyli dwa-trzy kluby robiące wyniki w Europie, to klucz do wzrostu całych rozgrywek. Obecnie biegniemy jak chomik w kółku: płacimy więcej i więcej, nie podnosząc poziomu, zarządzając „na już”, dlatego rekordy przychodów nie zmieniają naszej pozycji na międzynarodowej arenie.

Ciężko będzie uwolnić się od kółka, do tego potrzeba radykalnych zmian, ale Lech i Legia już teraz dominują finansowo na tyle, że powinniśmy oczekiwać od nich odgrywania roli Slavii oraz Sparty. Mądrego zarządzania, sukcesów w Europie i budowania pozycji całej ligi.

Posiadanie dominatorów, którzy rzadko dopuszczają do niespodzianek, ale za to regularnie punktują w pucharach, byłoby dla pozostałych korzystniejsze finansowo niż większa różnorodność w czołówce tabeli i, co za tym idzie, częstsza obecność średniaków w Europie. Mamy na to dowody.

Trzy silne kluby w pucharach dają lidze więcej niż zmienna czołówka

Jagiellonia Białystok skorzystała z europejskiego spadochronu i jednym wygranym dwumeczem dostała się do Ligi Konferencji. Przyniesie jej to 2,9 miliona euro podstawowego bonusu plus to, co ugra wynikami w grupie. Na Podlasiu się cieszą, ale musimy pamiętać, że takie pieniądze zgarniają także mistrzowie Walii, Irlandii Północnej oraz… piąta w lidze czeskiej Mlada Boleslav.

Na Ligę Konferencji patrzymy jak na finansową szansę na gonienie Europy, ale przecież reszta kontynentu też z niej korzysta, więc samo zagwarantowanie sobie jesiennych potyczek w pucharach to po prostu dotrzymywanie kroku, a nie skracanie dystansu. Zwłaszcza że prawdziwa fortuna jest w Lidze Mistrzów, ale ok – niżej też można zarobić.

Wykrójmy na chwilę TOP3 z pucharowej stawki w obydwu krajach. W Polsce poza Lechem, Legią i Rakowem w ostatniej dekadzie do Europy dostało się dziesięć klubów: Jagiellonia, Śląsk, Wisła Kraków, Pogoń, Lechia, Piast, Cracovia, Górnik Zabrze, Arka i Zagłębie Lubin. Sporo, ale w Czechach nie wyglądało to gorzej: było ich osiem

Różnicą jest to, że nad Wisłą jedynie Jaga dostała się do głównej fazy rozgrywek, za co zgarnia się największą premię. Łącznie z poprzednią pucharową przygodą w Białymstoku zarobili od UEFA ok. 3,44 mln euro. To mniej niż wynosi średni zysk czeskich drużyn grających w pucharach w minionej dekadzie: 3,61 mln euro. Przy czym u naszych sąsiadów żaden z pucharowiczów nie został mistrzem kraju, mamy jedynie czterech brązowych medalistów.

W Polsce trzeba więc sięgnąć po tytuł, żeby zarobić tyle, ile w Czechach zgarnia trzeci, czwarty czy piąty zespół stawki.

Jednorazowy wyskok Fastav Zlin przyniósł 3,3 mln euro. Ponad osiem baniek od UEFA wycisnął FK Jablonec, Mlada Boleslav w tym sezonie też przekroczy próg ośmiu milionów euro przychodów za wyniki w Europie. Nasza „drobnica” zgarnia sumki na poziomie kilkuset tysięcy euro (więcej niż milion łącznie zarobiły Śląsk, Pogoń i Jagiellonia), w Czechach Fastav i Jablonec miliony za fazę grupową zainkasowały bez eliminacji.

Coś za coś. Stabilna trójka pucharowiczów nie pozwoli pohulać w lidze, ale zapewni reszcie większe szanse w Europie, co okazuje się lepszym pomysłem dla średniaków na bogacenie się niż częstsze rotacje i start w pucharach po ligowym sukcesie.

Oczywiście gdy uwzględnimy to, jak dzielimy prawa telewizyjne, miejsce w tabeli Ekstraklasy zyskuje na znaczeniu, ale wracamy do tego, że Czesi mogą zająć nawet piąte miejsce i mieć autostradę do fazy ligowej pucharów, więc doprowadzając do takiej sytuacji w Polsce, przykładowy Śląsk mógłby zarobić za miejsce numer cztery czy pięć tyle samo, ile teraz zgarnia za srebro, tyle że w Europie, co automatycznie sprawia, że więcej polskich klubów będzie dysponowało dużą kasą.

Red Bull Salzburg zdobył w tym czasie mnóstwo punktów do rankingu UEFA, które teraz pozwalają wicemistrzowi Austrii na grę w eliminacjach Ligi Mistrzów. Bundesliga przez lata wiele zyskała na obecności Red Bull Salzburg. Salzburg ma więcej pieniędzy niż wszystkie pozostałe kluby w lidze razem wzięte. Ich przewaga finansowa nad drugim zespołem w stawce jest większa niż drugiej drużyny nad ostatnią — mówił nam Andreas Schicker ze Sturmu Graz.

Dyrektor sportowy Sturmu: Raków pytał nas, jak kupić napastnika!

Sturm w ostatniej dekadzie z TOP3 wypadł trzykrotnie. Dzięki krajowemu rywalowi regularnie grał w pucharach, zarobił spore pieniądze, jeszcze drożej sprzedawał piłkarzy i w końcu wyrwał Salzburgowi mistrzostwo. Nawet w zamkniętej lidze szanse na tytuł czy inny sukces nie są przecież zerowe.

W czołowej trójce w Czechach najczęściej mieszał FK Jablonec, ale potrafił to robić także Slovan Liberec. W ostatniej dekadzie klub ten raz zdobył brąz, ale w latach 2012-2016 przeżywał swoją małą złotą erę. Było mistrzostwo, krajowy puchar, dwa brązowe medale i czwarte miejsce w stawce. W klubie działał wtedy Jan Nezmar, który w „Przeglądzie Sportowym” opowiadał o ówczesnych realiach Slovana.

Nasz roczny budżet, na cały klub, w tym akademię, wynosił 3–3,5 mln euro. Mimo to trzy razy awansowaliśmy do fazy grupowej Ligi Europy, więc nie ma mowy o przypadku.

Dwa z tych awansów zdarzyły się, gdy Slovan potrzebował wygrania dwóch dwumeczów, żeby dostać się na salony. Gdyby istniała Liga Konferencji, klub z Liberca zobaczyłby międzynarodowe rozgrywki z bliska raz jeszcze, spadając tam po porażce w play-offach Ligi Europy. Przez trzy lata Slovan wyciągnął z UEFA tyle, ile według Nezmara wynosił jego budżet na starcie. Puchary skonsumowano sześcioma transferami wychodzącymi na poziomie minimum miliona euro, niemal wyłącznie poza Czechy.

Olivier Jarosz z konsultingowej firmy „LTT Sports”, z którym rozmawialiśmy o tym, jak wydobyć potencjał Polski, zwracał uwagę, że kluczem do rozwoju jest zarabianie w Europie więcej, niż się do interesu dokłada.

Polskie telewizje więcej płacą za to, żeby mieć prawa do pokazywania spotkań europejskich pucharów, niż nasze kluby zarabiają dzięki UEFA. Jesteśmy w tej zabawie płatnikiem netto. Dopłacamy do biznesu globalnego, a np. szwajcarskie kluby zarabiają na nim 80 milionów euro rocznie.

Jak rozwinąć polski futbol? „Mamy szóste PKB w Europie, potencjał jest niesamowity”

Ekstraklasowicze — poza Lechem, Legią i Rakowem — w ciągu dekady wyjęli z UEFA 9,5 miliona euro. W analogicznym okresie czeskie kluby — nie licząc Slavii, Sparty i Viktorii — zarobiły 28,91 miliona euro. Mimo to w naszej lidze oferujemy zawodnikom zdecydowanie wyższe pensje, stosujemy mniej korzystny system wynagrodzeń.

Oczywiście, Polska jest krajem większym i bogatszym, więc siłą rzeczy takie różnice będą się pojawiać, ale ciężko nie zauważyć, że przy naszych wynikach, przy tym, jak zarządzamy klubami, jesteśmy po prostu rozrzutni.

Gdy z Olivierem Jaroszem dyskutujemy o czesko-polskich różnicach i podobieństwach, on też zwraca uwagę przede wszystkim na zarządzanie.

Kwestia tego, ile klubów konsekwentnie zdobywa punkty do współczynnika, jest drugorzędna. Podstawowe pytanie brzmi, ile jest klubów, które działają w sposób zorganizowany i strategiczny, aby znaleźć się w pozycji, w której mogą zwiększyć szansę na zdobywanie tych punktów: poprzez posiadanie odpowiedniego składu i zarządzanie nim, aby cieszyć się i w pełni wykorzystać wysokiej jakości zawodników, odpowiedni sztab trenerski, aby pokonać europejskich rywali, oraz właściwe zarządzanie, aby wygenerować zasoby niezbędne do utrzymania tego wszystkiego.

Jiri Bilek

Nie jest tak, że nasi działacze nie zdają sobie sprawy z tego, jak jest. Jiri Bilek o biznesplanie Slavii opowiada „Przeglądowi Sportowemu”, więc to żadna wiedza tajemna. Dyrektor praskiej drużyny gościł zresztą na wykładach, których słuchaczami byli ludzie zarządzający naszymi klubami. Skoro mamy świadomość, że da się pewne rzeczy załatwiać lepiej, dlaczego tego nie robimy?

Tu zdania się rozjeżdżają. Winy można szukać u podstaw: duże pensje na dole i w środku, automatycznie podbijają stawkę na górze, więc wydajemy więcej niż to koniecznie. Wsparcie miast, które wyrównują straty, zabija rynek wewnętrzny. Inwestowanie głównie w pierwszą drużynę, zamiast w struktury i zaplecze sprawia, że nie ma fundamentów.

To wszystko prawda, choć Olivier Jarosz najbardziej obwinia liderów, którzy nie dorośli do tej roli.

Polska liga ma już „topowe” kluby, przynajmniej z Legią i Lechem i to one nie są w stanie wznieść się wyżej poprzez własne i właściwe działania. Nie sądzę, żeby te „średniej klasy” kluby były powodem tego, że nie radzą sobie w Europie tak dobrze jak kluby czeskie.

Ted Knutson, założyciel „StatsBomb”, najlepszej platformy danych na rynku, nieco upraszczając, sprowadza dobre prowadzenie klubu do czterech zasad:

  1. Posiadaj długoterminowy plan
  2. Nie rób dziwnych, głupich rzeczy
  3. Bądź na tyle zdyscyplinowany, żeby brać pod uwagę wszystkie istniejące aspekty
  4. Odkładaj pieniądze, żeby mądrzej nimi operować. Dobry proces i inteligentni ludzie przynoszą korzyści tak długo, jak pozwalasz im działać

Punkt numer jeden nie jest problemem, nawet jeśli plany nie zawsze są skutecznie i cierpliwie wprowadzane w życie. Powodem tego zwykle jest jednak punkt drugi. W Ekstraklasie zbyt często wywracamy się na totalnie głupich pomysłach, owocach paniki i przekonania o konieczności nagłego reagowania na kłopot. Ich nie da się uniknąć, więc trzeba się nauczyć przez nie przejść tak, żeby nie zboczyć ze ścieżki realizacji długoterminowego planu.

Strach przed lataniem. Dlaczego polskie kluby nie potrafią w transfery? [REPORTAŻ]

Co robią nasze w założeniu topowe kluby, gdy los rzuca im kłody pod nogi?

Lech Poznań zmienia politykę transferową (poprzedni sezon to zero transferów zawodników U-23, podczas gdy wcześniej zawsze ktoś taki do Wielkopolski trafiał) albo zatrudnia w roli trenera Mariusza Rumaka, bo gdzieś w oddali tliła się szansa na powrót Macieja Skorży.

Legii Warszawa musielibyśmy poświęcić osobny tekst, żeby zebrać wszystkie radykalne zmiany koncepcji nie tylko dotyczącej pierwszej drużyny, ale i akademii. Od kiedy w Slavii pracuje Jindrich Trpisovsky, Legia przerobiła dziesięciu trenerów, którym często pozwalano dyktować politykę transferową klubu. Tymczasem Czesi, cytując Jana Nezmara:

Jako dział sportowy podejmowaliśmy decyzję, czy to odpowiedni czas, by zakontraktować gracza, mimo że chodzi o bardzo dobrego piłkarza. Trener Trpisovsky zaraz po przyjściu do klubu chciał wziąć ze Slovana Vladimira Coufala. Blokowałem to, bo na jego pozycji występowali Michal Frydrych albo Jakub Jugas. Zgodziliśmy, że Coufal będzie wzmocnieniem, pasuje do charakterystyki drużyny, ale byłby piątym albo szóstym transferem w oknie i zająłby miejsce jednego z liderów zespołu, którzy przyjaźnili się z innymi kluczowymi piłkarzami. Takie więzi tworzą siłę zespołu. Niekiedy gorszy zawodnik pomoże stworzyć lepszą drużynę.

Raków Częstochowa też zdążył się pogubić, pozwalając na transfery trenerom czy wydając ogromne pieniądze na kontrakt zawodnika, który zupełnie nie pasował do idei drużyny, bo właścicielowi zamarzył się duży ruch przeprowadzony przez niego samego.

To właśnie „głupie rzeczy”, o których mówi Knutson.

Inna sprawa, że czasami wynikają one z szeroko pojętego braku stabilności w polskiej piłce. Brak cierpliwości do trenerów sprawia, że w imię wyniku są oni gotowi do kompromisów i prostszych rozwiązań, bo walczą o przetrwanie. Brak przekonania do skautów i niskie pensje w tym biznesie sprawiają, że ich pozycja w klubach nie jest mocna, a oni — tak jak trenerzy — walczą o przetrwanie.

Dalej mamy jeszcze dyrektorów uczących się fachu na żywym organizmie, od których rzecz jasna także od razu wymaga się wyników, którzy często boją się podjąć ryzyko, bo mając napompowany wysokimi pensjami, spięty na agrafki budżet, każdy nieudany ruch gotówkowy ściągnie na nich krytykę, która może przerodzić się w utratę pracy. A przecież nawet najlepiej prześwietlony piłkarz może być niewypałem.

I tak dalej…

Jeśli więc nie doczekamy się lepszych ludzi za sterami klubów, jeśli nie zrobimy porządku z ich budżetami i chaotycznym stylem zarządzania, nie pomogą nam kolejne rekordowe kontrakty. Alarm powinien wybrzmieć już teraz, gdy wyciągamy z transferów zdecydowanie mniej niż w przeszłości, bo to najwyższy czas, żeby szukać alternatywnego źródła dochodu, zrewidować myślenie.

Za dużo jednak widzieliśmy, by uwierzyć, że tak się stanie. Prędzej za rok podrzucimy wam ten tekst ponownie, bo znów będziemy zawodzić o tym, jak nam źle.

SZYMON JANCZYK

fot. Newspix, FotoPyK

Nie wszystko w futbolu da się wytłumaczyć liczbami, ale spróbować zawsze można. Żeby lepiej zrozumieć boisko zagląda do zaawansowanych danych i szuka ciekawostek za kulisami. Śledzi ruchy transferowe w Polsce, a dobrych historii szuka na całym świecie - od koła podbiegunowego przez Barcelonę aż po Rijad. Od lat śledzi piłkę nożną we Włoszech z nadzieją, że wyprodukuje następcę Andrei Pirlo, oraz zaplecze polskiej Ekstraklasy (tu żadnych nadziei nie odnotowano). Kibic nowoczesnej myśli szkoleniowej i wszystkiego, co popycha nasz futbol w stronę lepszych czasów. Naoczny świadek wszystkich największych sportowych sukcesów w Radomiu (obydwu). W wolnych chwilach odgrywa rolę drzew numer jeden w B Klasie.

Rozwiń

Najnowsze

Ekstraklasa

Dobra wiadomość dla trenera Kolendowicza. Podstawowy zawodnik wraca do gry

Bartosz Lodko
0
Dobra wiadomość dla trenera Kolendowicza. Podstawowy zawodnik wraca do gry

Ekstraklasa

Ekstraklasa

Dobra wiadomość dla trenera Kolendowicza. Podstawowy zawodnik wraca do gry

Bartosz Lodko
0
Dobra wiadomość dla trenera Kolendowicza. Podstawowy zawodnik wraca do gry

Komentarze

287 komentarzy

Loading...