Trenował dziesięciu liderów światowych rankingów WTA i ATP. Sam mówił, że odniósł sukces, bo nie postępował według reguł. Nie zważał na innych, robił swoje. Umiał zaryzykować. W życiu był kapitanem drużyny futbolowej, spadochroniarzem, przez chwilę chciał też zostać prawnikiem, ale w końcu postawił na uczenie tenisa, w którego nigdy profesjonalnie nie grał. A jednak z czasem to jego nazwisko stało się niemalże synonimem słowa “trener” w tym właśnie sporcie. Nick Bollettieri zmarł kilka dni temu. Ale zostawił po sobie bardzo duże dziedzictwo.
***
20 listopada tego roku świat obiegła wiadomość, że zmarł Nick Bollettieri. Jeden z najlepszych trenerów w historii, absolutna legenda tego sportu. To nie dziwiło, miał w końcu 91 lat. Ludzie zaczęli więc słać wyrazy uznania dla niego i współczucia dla jego rodziny. A jednak okazało się, że Nick jeszcze coś w sobie miał, a news o jego śmierci był przedwczesny.
– Nick wciąż żyje i ma się dobrze. Nie jest jeszcze gotowy odejść – mówiła jego żona Nickowi Harrisowi, jednemu z przyjaciół Bollettierego. A sam trener niedługo potem dodał post na swoje social media.
– Chciałbym zapewnić was, że w przeciwieństwie do tego, co mogliście przeczytać, wciąż żyję. Nic nie jest w stanie zatrzymać tego starego Włocha na długo. Mam tu swoją rodzinę i mnóstwo gości, to wszystko czyni mnie szczęśliwym. Uwielbiam wiadomości, telefony i nagrania na poczcie głosowej, jakie mi zostawiacie. Jak zawsze powtarzałem: „Nie jest łatwo”, ale na pewno jest warto. Jestem szczęśliwym gościem – pisał.
Jak się okazało, ten stary Włoch w końcu jednak przegrał ostatnią walkę w swoim życiu. 15 dni po pierwotnym newsie informującym o tym, że odszedł – 5 grudnia okazało się to prawdą. I zewsząd nadeszły wtedy wyrazy uznania dla jego życia, kariery i osobowości.
***
– Tenis nie byłby w tym miejscu, w którym dziś jest, bez wpływu Nicka. Jego akademia, w której miałem zaszczyt dorastać, służyła nie tylko jako platforma startowa dla wielu wielkich tenisistów, ale ewoluowała w instytucję, mającą ogromny wpływ na rozwój wielu sportowców – mówił dyrektor Akademii IMG, Jimmy Arias.
– Nasz drogi przyjaciel Nick Bollettieri odszedł od nas w niedzielę wieczorem. Dał wielu szansę na spełnienie marzeń. Pokazał nam wszystkim, jak można żyć pełnią życia… Dziękuję, Nick – pisał Andre Agassi, być może największa duma Bollettierego w jego zawodowym życiu.
– Dziękuję za poświęcony czas, wiedzę, zaangażowanie, fachowość, chęć dzielenia się swoimi umiejętnościami, bycie mentorem i danie mi najlepszej okazji do podążania za marzeniami. Byłeś marzycielem, człowiekiem czynu oraz pionierem w naszym sporcie, naprawdę jedynym w swoim rodzaju – to z kolei słowa Tommy’ego Haasa.
– Dziękuję, Nick. Dałeś wielu dzieciom szansę na realizację ich marzeń. Wspierałeś je wiedzą i wiarą, że wszystko jest możliwe. Miałam szczęście być jednym z nich. Ukształtowałeś mnie jako tenisistkę. Będę za Tobą bardzo tęsknić. Spoczywaj w pokoju – dopisywała jego rodaczka, Sabine Lisicki.
Wszyscy tenisiści, którzy przeszli przez akademię Bollettierego, powtarzali, jak ważny był w ich życiu. Andre Agassi – który przez lata nie mógł pogodzić się ze swoim ojcem – powiedział kiedyś nawet, że to Nick był najbliżej stania się dla niego „ojcowską figurą”. Bollettieri, aktywny do samego końca i stale wynajdujący nowe talenty, dbał o dzieciaki, które trafiały pod jego skrzydła. Często powtarzał nawet, że najważniejsze nie było dla niego, by stały się wielkimi tenisistami.
– Paliwem, które napędzało mnie do wejścia na szczyt, była bez wątpienia moja pasja do pomagania innym stać się mistrzami w życiu, nie tylko na korcie. Nic nie robiło mnie bardziej szczęśliwym, niż moment, gdy wpadałem na byłego podopiecznego albo otrzymywałem od któregoś list, gdzie pisał, że zmieniłem jego życie, a dziś jest prawnikiem, doktorem, prezesem firmy czy po prostu szczęśliwym, lepszym rodzicem – mówił sam Nick.
Bollettieri, co potwierdzali jego podopieczni, wierzył, że pomoc ludziom w spełnianiu marzeń, to coś, do czego warto dążyć. – Miał wielki wpływ na mnie i moją rodzinę. Zawsze starał się jak najbardziej, nie dlatego, że byłam dobrą zawodniczką, a dlatego, że dbał o swoich zawodników. Nie znam innych trenerów, którzy odcisnęliby tak wielkie piętno na moim życiu – mówiła o nim Maria Szarapowa.
Nic dziwnego, że gdy zachorował, wiadomości z życzeniami powrotu do zdrowia otrzymywał z całego świata. Chris Evert, osiemnastokrotna mistrzyni wielkoszlemowa, już po jego śmierci, zwracała uwagę na to, jak bardzo pomógł jej nie tylko na korcie, ale i w życiu. Billie Jean King, jedna z największych legend tenisa, pisała, że Nick zawsze „był pozytywny i wyciągał z innych to, co w nich najlepszego”. Patrick Mouratoglou, inny z najbardziej znanych trenerów, dodawał, że bez akademii Nicka, nie byłoby jego własnej, że to Bollettieri go inspirował.
CZYTAJ TEŻ: BILLIE VS BOBBY. NAJWAŻNIEJSZY MECZ W HISTORII TENISA
Nick Bollettieri był dla tenisa bardzo ważny, w pewnym sensie może nawet najważniejszy. Mimo że sam nigdy zawodowo nie grał.
***
Urodził się w Nowym Jorku. Stanie, nie mieście. Konkretnie: w Pelham. To niewielka mieścina nawet jak na polskie standardy – obecnie ma nieco ponad 12 tysięcy mieszkańców. Miał jakieś czternaście lat, gdy zaczął grać w tenisa. Zresztą zupełnie z przypadku. – Mój wujek, John Lightfoot, zapytał mnie latem: „Czemu nie odbiliśmy kilka piłek?”. Powiedziałem mu, że nie wiem, jak się gra w tenisa. I tak zabrał mnie na kort, pograliśmy trochę, a następnego lata jeszcze więcej. Szło mi całkiem nieźle, byłem dobrym sportowcem. Potem dostałem się dzięki temu do uczelnianego zespołu – wspominał sam Nick.
Dorastał w tamtym czasie w wielogeneracyjnej rodzinie. Zresztą ponoć to głównie babci zawdzięcza to, że wyszedł na ludzi. Pamiętał, że zależało jej nie na tym, by był najlepszym uczniem czy sportowcem, a by po prostu dobrze sobie radził i starał się ze wszystkich sił. Potem takie podejście przeniósł na własnych podopiecznych. Choć to nie tak, że potrafił nieco nabroić – gdy był dzieciakiem, zarabiał kradnąc sąsiadom kwiatki, a potem… odsprzedając je tym samym ludziom.
Sport? Jak wspominał – lubił od najmłodszych lat. Nieźle grał w koszykówkę i futbol, w obu tych sportach był częścią drużyny w swojej szkole średniej, w drugim został nawet kapitanem zespołu. W college’u z kolei uprawiał wspomniany tenis, choć nie na przesadnie dobrym poziomie. Owszem, radził sobie, ale bez szału. Zresztą w tamtym okresie ciężko przeżywał śmierć młodszego brata, który miał ledwie 14 lat, więc sport pewnie nie był dla niego priorytetem.
Równocześnie był też zapisany w jednym z wielu istniejących wówczas wojskowych programów i po ukończeniu edukacji faktycznie wstąpił w szeregi armii. Dosłużył się stopnia porucznika, był skoczkiem spadochronowym. Przez kilka lat służby skakał ponoć ponad 50 razy, a potem też lubił sobie polatać (ostatni skok oddał w dzień 80. urodzin!). Ale najlepiej zapamiętał swój pierwszy raz.
– Byłem pierwszy w kolejce do drzwi samolotu. Młody szeregowy zapytał mnie, czy się denerwuję. Odpowiedziałem: „Szeregowy. Jestem tak przestraszony, że mam na sobie pieluchę”. Ale wyskoczyłem – wspominał. Gdy skończyła się jego stosunkowo krótka wojskowa kariera, poszedł na studia. Myślał o zostaniu prawnikiem. By zarobić na kontynuowanie nauki, zaczął udzielać lekcji tenisa, po trzy dolary za godzinę w Victoria Park w Miami.
Sęk w tym, że… zupełnie się na tym nie znał. Ponoć nie umiał nawet wskazać poprawnego chwytu rakiety przy forehandzie. Więc razem z żoną (pierwszą, bo ogółem żonaty był ośmiokrotnie) chodził podglądać faktycznych instruktorów. Jakimś sposobem zaprzyjaźnił się też z Fredem Perrym, znakomitym brytyjskim tenisistą, który żył wtedy na Florydzie, spędzając tam swoją emeryturę. Ten dał mu mnóstwo wskazówek, a Nick tak bardzo wkręcił się w tenis, że wkrótce rzucił prawnicze studia.
– Nie chcę być Perrym Masonem [fikcyjny prawnik z popularnego cyklu powieści – przyp. red.], chcę zostać Fredem Perrym – miał wtedy powiedzieć. I jak rzekł, tak zrobił.
***
Mówił, że nigdy nie odejdzie na emeryturę. Właściwie do ostatnich lat szalał na kortach i trenował kolejne talenty, które wypatrzył. A gdy akurat trwało Miami Open, to widać go było wszędzie. Podobnie na US Open, gdzie jego energią dałoby się ponoć obdzielić dziesięć osób. W jednej chwili oglądał mecz na korcie głównym, by potem pójść na jeden z najbardziej oddalonych bocznych, bo akurat tam grał jakiś nastolatek, po którym wiele sobie obiecywał. Pamiętał wszystkie nazwiska warte uwagi.
– Uważam, że wciąż nie wspiąłem się na najwyższą górę. Gdy ktoś używa słowa „emerytura”, jego życie się kończy. Zawsze jest kolejne, nowe wyzwanie – powtarzał. Jego codzienna rutyna do ostatnich lat życia właściwie się nie zmieniała, a wyniesiona była częściowo jeszcze z wojska. Wstawał nawet o piątej rano. Odhaczał poranną gimnastykę, a potem w ciągu dnia też pracę na siłowni. Uważał na dietę. Podkreślał, że w wieku (wtedy) 84 lat wciąż waży i mierzy tyle samo, co w czasach, gdy uprawiał futbol amerykański.
Owszem, przez lata nieco się zmienił. Na korcie zaczął zakładać koszulkę, a kiedyś godzinami stał w słońcu bez niej, przez co jego skóra przybierała wręcz niezdrowy, brązowy odcień. Jego znakiem rozpoznawczym były też okulary przeciwsłoneczne, te akurat nosił niemalże do końca życia. No chyba że trenował podopiecznych pod dachem, bo to też robił coraz częściej. Sam podkreślał, że dziwił się, że nie wykończył go rak skóry. Teoretycznie był dla niego idealnym celem.
W życiu prywatnym też był aktywny. Chętnie spotykał się z ludźmi, jeśli akurat miał czas. A z tym było różnie, tenis zabierał mu go przecież mnóstwo. Sam mówił, że to przez ten sport rozwodził się aż siedmiokrotnie, zdarzało mu się też żartować, że o emeryturze nie myśli, bo „za coś musi płacić alimenty”. Dzieci miał zresztą siódemkę, z czego dwójkę adoptował wraz z ostatnią, ósmą żoną.
Chętnie też udzielał innym rad, jak osiągnąć sukces. Te podstawowe? Na wszystko trzeba czasu. Ważne jest wsparcie bliskich. Trzeba stawiać sobie realistyczne cele. Nie warto zaniedbywać edukacji. Mentalna strona tenisa jest równie ważna, jak fizyczna i techniczna. Do gry potrzebna jest pasja. Bądź otwarty na zmiany i udoskonalenia w twojej grze. Szanuj innych i im pomagaj. Utrzymuj pozytywne nastawienie. Obserwuj i słuchaj, dopiero potem mów.
To ich uczył wszystkich swoich podopiecznych. A tych było mnóstwo.
***
Paul Annacone, Laura Araya, Pablo Araya, Nicole Ardent, Jimmy Arias, Mark Bailey, Paul Bailey, Bobby Banck, Carling Bassett, Gilles Bastie, Rill Baxter, Arnaud Benidor, Yury Bettoni, Jay Berger, Steve Berke, Philip Bester, Martin Blackman, Bobby Blair, Joey Blake, Danielle Bollettieri, Lisa Bonder, Bjorn Borg, Alex Bose, DJ Bosse, Lloyd Bourne, Elena Bovina, Madison Brengle, Jimmy Brown, Ricky Brown, Bob Bryan, Mike Bryan, Fritz Buehning, Will Bull, Sandra Cacic, Marco Cacopardo, Marina Caiazzo, Paul Capdeville, Jennifer Capriati, Lex Carrington, Pam Casale, Ned Caswell, Jeff Chambers, Christiopher Chirico, Jarrett Chirico, Morten Christinsen, Halie Coffey, Cary Cohenour, Danielle Collins, Doug Corn, Alex Creek, Lindsay Davenport, Michelle de Brito, Erica DeLone, Taylor Dent, Michelle DePalmer, Mike DePalmer, Marianne DeSwartz, Grant Dole, Carlos Dradia, Brian Dunn, Stephan Eggmayer, Sara Errani, Mert Ertunga, Patty Febdick, Doug Flach, Shawn Foltz, Tom Fontana, Ryoko Fuda, Chris Garner, Gail Gibson, Dana Gilbert, Darren Goldberg, Robert Goldsmith, Tatiana Golovin, Ann Grossman, Sabine Haas, Tommy Haas, Mauricio Hadad, Matt Halder, Daniela Hantuchova, Rodney Harmon, Briana Harris, Tumeka Harris, Christian Harrison, Ryan Harrison, Jill Heatherington, Tammy Hendler, Diedre Herman, Ron Hightower, Greg Hill, Chip Hooper, Kathleen Horvath, Jamea Jackson, Ylia Jelali, Stacey Jellen, Luke Jensen, Murphy Jensen, Tim Jessep, Sonya Jeyaseelan, Sesil Karatantcheva, Brice Karsh, Cedric Kauffman, Adam Kennedy, Paul Kilderry, Mark Knowles, Eric Korita, Lri Kosten, Anna Kournikova, Stefan Kozlov, Aaron Krickstein, Trevor Kronemann, Moe Krueger, Dani Leal, Jesse Levine, Jonny Levine, Elizabeth Levinson, Derek Ling, Sabine Lisicki, Jean-Rene Lisnard, Iva Majoli, Xavier Malisse, Cecil Mamiit, Stacy Margolin, Fabrice Martin, Paul Henri Mathieu, John Mayotte, Chuck Merzbacher, TJ Middleton, Annie Miller, Ashley Miller, Karin Miller, Meghan Miller, Max Mirnyi, Ion Moldovan, Andy Murray, Hu Na, Dan Nahirny, Jason Netter, Mike Nugent, Hector Nevares, Yannick Noah, Kei Nishikori, Germaine Ohaco, Shiho Okada, Shigeru Ota, Lisa Pamintuan, Pedro Perez, Mark Philippoussis, Mary Pierce, Michael Pilger, Ginny Purdy, Isabel Queto, Laura Randmaa, Raffaella Reggi, Todd Reid, Jose Rincon, Mario Rincon, Juan Rios, Morten Ronnenberg, Brenda Ruel, Gretchen Rush, Andre Sa, Pete Sampras, Kim Sands, Stacey Schefflin, Ira Schwartz, Wang Shi-Ting, Forrest Simmons, Susan Sloan, Cheryl Smith, Jill Smoller, Niurka Sodupe, Harold Solomon, Shelly Solomon, Aga Sorrmano, Tim Stalzer, Cary Stansbury, Alexandra Stevenson, Lulu Sun, Eric Taino, Horia Tecau, Andrea Temasvari, Laurant Tielman, Michelle Torres, Guilia Toshi, Gabriel Trifu, Kristina Trisha, Nicole Vaidisova, Greg Van Emburgh, Vincent Van Patten, Malavai Washington, Heather Watson, Glenn Weiner, Marianne Werdel, David Wheaton, Anne White, Todd Witsken, Donnie Woods, Donald Young, Yaser Zaatani, Fabiola Zuluaga.
Ta bardzo długa lista pochodzi z oficjalnej strony Nicka Bolletterego. Każda z tych osób w pewnym okresie życia trenowała z nim bądź w jego akademii. A przecież nie ma na niej tych, których Nick swoją pracą doprowadził na szczyt rankingów ATP i WTA (choć są inni liderzy – na przykład Pete Sampras, Bjoern Borg czy bracia Bryanowie)! Nikt nie trenował ich więcej. Nikt też nie wyszkolił tylu mistrzów wielkoszlemowych. Często interesy jego zawodników się zresztą kłóciły.
Jednym z najsłynniejszych momentów w karierze Nicka był ten, gdy mecz grali dwaj jego podopieczni – Andre Agassi i Jim Courier. Bollettieri, budząc wielkie kontrowersje, usiadł wtedy w boksie pierwszego z nich, zresztą swojego ulubieńca. Nie przeszkodziło mu to jednak kilka lat później rozstać się z Andre, gdy uznał, że ten schodzi na niewłaściwą drogę. W dodatku nie powiedział mu tego nawet prosto w twarz, a listownie. Agassi przez lata miał do niego żal.
CZYTAJ TEŻ: ANDRE AGASSI. KARIERA WZLOTÓW, UPADKÓW I NIENAWIŚCI
Nick jednak zawsze robił to, co uważał za odpowiednie. Niekoniecznie zważając przy tym na uczucia innych osób. To jednak przynosiło efekt.
– Jeśli ktoś myśli, że ten gość nie był najlepszym trenerem w historii, to nie zna się na tenisie. Nick miał niesamowite oko do talentów. Jeśli chcieliście, by ktoś został profesjonalnym tenisistą, nie było lepszej osoby, do której można by przyszłego gracza skierować – mówił Jim Courier.
Andre Agassi, Boris Becker (choć on pozycję lidera zajmował już wcześniej, ale po treningach z Bollettierim na niego wrócił), Jim Courier, Martina Hingis, Jelena Janković, Marcelo Rios, Monica Seles, Maria Szarapowa, Serena Williams, Venus Williams. Każda z tych osób trenowała u Nicka i każda później wspięła się wkrótce na szczyt rankingu czy to WTA, czy ATP. Większość została wielokrotnymi mistrzami wielkoszlemowymi. Sporo było też takich, które za dzieciaka trenowały z Bollettierim, a potem osiągały sukcesy i zagościły na przykład w TOP 10.
– Cholera, jestem szczęściarzem – powiedział kiedyś sam Bollettieri, w chwili refleksji. I miał rację. Dziedzictwo, jakie po sobie pozostawił, jest w końcu ogromne. Zwłaszcza biorąc pod uwagę, jak je budował.
***
Gdy już co nieco nauczył się od Freda Perry’ego, stworzył swój własny obóz treningowy w Wayland Academy w Wisconsin. Ale uczył tenisa właściwie wszędzie, łapał każdą możliwość. Z czasem wyrobił sobie całkiem niezłą reputację i trafił na Portoryko, gdzie odpowiadał za tenis w Dorado Beach Hotel. Uczył też w prywatnych posiadłościach rodziny Rockefellerów, do których należał wówczas portorykański hotel. Wyrabiał sobie markę.
A potem trafił z powrotem na Florydę.
– To był 1976 rok. Odebrałem telefon od Mike’a DePalmera, mojego przyjaciela, który powiedział mi, że jest stanowisko w Colony Beach and Tennis Resort w Longboat Key na Florydzie. W tamtym czasie mieszkałem w Miami, więc razem z Julio Morosem, moim agentem, wsiadłem do swojego Cadillaca i pojechaliśmy na drugą stronę stanu. Kiedy przyjechaliśmy, słońce świeciło, a na falach pływali surferzy. Cholera, zawsze kochałem surfing. Odwróciłem się do Julio i powiedziałem: „Może skorzystamy z tej oferty”.
Skorzystali. Nick tam właśnie zaczął uczyć tenisa. A w miarę upływających miesięcy zaczął myśleć o tym, że mógłby założyć własną akademię, choć wtedy pewnie jeszcze nawet nie używał tego słowa. Paradoksalnie w ruch cały mechanizm wpędziła kilkunastoletnia Carling Bassett (w przyszłości numer „8” rankingu WTA) która powiedziała mu w pewnym momencie: „Idę z tobą do domu. Mój tata chce, żebym z tobą została”. Nick wygospodarował jej więc pokój, a Carling trenowała z nim od tamtej pory właściwie bez przerwy. Wkrótce do tej dwójki dołączył też Jimmy Arias, w przyszłości światowa „piątka” w rankingu ATP.
Był 1978 rok, gdy Nick kupił klub tenisowy w West Bradenton. A do tego dołożył motel z dwudziestoma pokojami, by móc gdzieś umieścić swoich podopiecznych, których robiło się coraz więcej. Swoją drogą warto zauważyć, że miał już wtedy 47 lat, a dopiero wypływał na szerokie wody. Podobnie jak tenis, to wówczas zrobił się na niego ogromny boom. Lata 70. przyniosły bowiem wysyp dzieciaków, które zaczynały trenować ten sport. Profesjonalizacja tenisa i zwiększone pule nagród w turniejach przyniosły fantastyczny skutek.
Nick znalazł się w samym centrum wydarzeń. W 1981 roku założył wreszcie właściwą szkołę tenisową – Nick Bollettieri Tennis Academy. Środki na jej budowę zdobył od przyjaciela, Louisa Marxa, który wypisał mu czek na co najmniej – bo wersji jest kilka – milion dolarów (ponoć sam to zaproponował, Nick o nic go nie prosił). Powierzchnia działki, na której powstała akademia, wynosiła ponad 160 tysięcy metrów kwadratowych.
– Pomysł na akademię? Wyniosłem go po części z wojskowego doświadczenia, ale w dużej mierze przyszedł do mnie, gdy prowadziłem letnie obozy dla dzieciaków. Gdy umieszczaliśmy je wszystkie razem i widziałem, jak trenują oraz grają, pomyślałem: „Holy mackerel*, to może zadziałać!”. Wtedy zdecydowałem, że chcę założyć akademię. Nie byłoby jej jednak pewnie, gdyby nie wojskowa dyscyplina i wspomnienia ochotników, z których każdy chciał stać się jak najlepszym żołnierzem. Chciałem odtworzyć taką atmosferę – opowiadał sam Nick.
Do akademii szybko przybyło sporo utalentowanych dzieciaków. Ich prawdziwy wysyp trafił się, gdy o Bollettierim zrobiono odcinek w popularnym telewizyjnym programie „20/20”, pokazując go w pełnej okazałości – jako znakomitego, ale wymagającego i surowego trenera. „Sports Illustrated” zatytułowało zresztą artykuł z 1980 roku „Zrobi z twojego dziecka mistrza, ale nie będzie w tym wiele zabawy”. I to była prawda. Ale akademia i tak się rozwijała.
Sprzyjał jej wspomniany tenisowy boom, sprzyjała reputacja Bolletteriego, sprzyjało nawet miejsce – ciepła Floryda umożliwiała treningi przez cały rok. I choć w 1987 roku Nick był zmuszony sprzedać swoje dzieło – bo rozdał tyle stypendiów, że zabrakło mu nagle pieniędzy – to gdy kupiło ją IMG, w nazwie nadal pozostało jego nazwisko. Zresztą słusznie, to dla niego przyjeżdżały tam dzieciaki, wysyłane na Florydę przez swoich rodziców – a on sam nadal kształcił w tym samym miejscu przyszłych wielkich mistrzów i przyszłe wielkie mistrzynie.
Ale to wszystko nie dałoby efektu, gdyby nie podejście Nicka.
***
– Masz 15-16 lat i jesteś w akademii razem z takimi zawodnikami jak Andre Agassi, Yannick Noah czy Johan Kriek. Jesteś juniorem, ale trenujesz jak profesjonalista. […] Nick stworzył ekosystem złożony z najlepszych juniorów na świecie, ale dołożył do tego też kilku profesjonalistów – mówił Jim Courier. I miał rację, o to tu przede wszystkim chodziło. Juniorzy w akademii Nicka od początku trenowali i zachowywali się jakby już grali na zawodowych kortach.
Bollettieri sporo wymagał, ale nigdy ponad siły. Wierzył w swoich podopiecznych. Zagwarantował im też edukację, wszyscy zawodnicy z akademii chodzili bowiem do szkoły, trenowali dopiero po niej. Ale to i tak był skok na głęboką wodę.
– Wysyłali nas tam rodzice. Nie było żadnej ochrony. Ale myślę, że to było dla nas dobre. Szybko się dorastało, nikt nie robił niczego za ciebie. Graliśmy mnóstwo meczów. To też było istotne, trzeba było się zastanowić nie tylko nad ćwiczeniami czy techniką, ale też nad tym, jak pokonać tego, kto stoi po drugiej stronie kortu – opowiadał Jimmy Arias, który po latach wrócił do akademii jako dyrektor do spraw tenisa.
Przede wszystkim jednak Nick na Florydzie zrobił coś, co wcześniej było rzadkością – mimo że miał ich z każdym rokiem coraz więcej, starał się podchodzić do każdego indywidualnie. Brzmi to jak coś oczywistego, owszem. Ale naprawdę wcześniej trenerzy uczyli raczej ustandaryzowanych zagrań – forehand miał wyglądać w określony sposób, podobnie backhand czy serwis. Bollettieri podszedł do tego inaczej, chciał wykorzystywać zalety swoich zawodników. Jeśli zauważył, że ktoś ma doskonały, ale niekoniecznie książkowy forehand, to nie próbował tego zmieniać. Ba, bywało, że pokazywał innym, by spróbowali tak właśnie odbijać.
– Sam nie grałem zawodowo w tenisa, ale myślę, że Bóg dał mi umiejętność oceniania ludzi, gdy oglądałem ich grę. Obserwowałem graczy, ich style, wszystko. To mój wielki dar. To dlatego Nick jest, kim jest [tak, mówił czasem o sobie w trzeciej osobie – dop. red.] – bo byłem w stanie rozpoznać talent, ale też zrozumieć, że nie ma dwóch takich samych zawodników. Każdego traktowałem indywidualnie – wspominał.
Niektórzy twierdzili nawet, że pod kątem niektórych aspektów, Nick stworzył zupełnie nową grę. A na pewno zmienił techniki treningu. Wkrótce większość trenerów go naśladowała, niektórzy – jak choćby Patrick Mouratoglou – tworzyli też akademie, taki format również się bowiem przyjął (a dziś robią to nawet zawodnicy, choćby Rafa Nadal). On był jednak pierwszy. – Złamałem zasady, bo zabierałem dzieciaki od rodziców. Nawet te najmniejsze, choćby pięcioletnie. Od początku je szkoliłem – wspominał.
Szkolił zresztą w sposób wymagający. Nie wahał się krzyczeć nawet na najmniejszych podopiecznych, jeśli robili coś nie tak. Akademia była szkołą życia, ale po latach właściwie wszyscy wspominali ją dobrze. Bo poza treningami Nick zrzucał maskę surowego trenera, stawał się przyjacielski, był jak dobry wujek. – Czułam się, jakbym była jego córką – mówiła na przykład Kathleen Horvath. Ale do czasu. Gdy w akademii pojawiła się lepiej grająca Carling Bassett, to jej Nick poświęcił więcej czasu, a Horvath odstawił na boczny tor.
Momentami była więc to trudna miłość, ale ogólne wrażenie – zdaniem byłych adeptów akademii – pozostawało pozytywne.
Tym bardziej, że Nick faktycznie umiał do tych dzieciaków – niezależnie od wieku – dotrzeć. Weźmy przykład sióstr Williams i Marii Szarapowej. Trenował całą trójkę, musząc zastosować zupełnie inne podejście wobec Amerykanek, niż wobec Rosjanki. Te pierwsze były uśmiechnięte, wesołe, treningi miały być dla nich radością, tego chciał ojciec. Maria od początku była ukierunkowywana na zwycięstwa. Treningi traktowała wyłącznie jak pracę.
CZYTAJ TEŻ: SERENA WILLIAMS. PIĘĆ NAJWAŻNIEJSZYCH MOMENTÓW Z KARIERY
I co? I wszystkie trzy zostały mistrzyniami wielkoszlemowymi, wymienianymi w gronie największych w historii. Również dzięki Nickowi. Ale to przykłady dziewczyn, które gdy przyjechały do akademii, już były predestynowane do wielkich rzeczy. A przecież bywały i takie osoby, które Bollettieri sam „wyławiał”. Bo oko do talentów miał od zawsze niesamowite. Choć twierdził też, że miał sporo szczęścia. Dlatego, że gdy zaczynał, na poważnie w tenisa grało kilka krajów. W USA miał więc mnóstwo genialnych graczy, na czele z Agassim czy Courierem, trafił też choćby na Monicę Seles.
Dziś talentów jest więcej, ale i konkurencja znacznie się rozwinęła – wielokrotnie to podkreślał. Akademia, mimo że bardziej masowa, po prostu nie jest w stanie rokrocznie wypuszczać mistrzów wielkoszlemowych. Nie da się tego zrobić. Jednak to nie tak, że Nick tylko szczęście i małą konkurencję uważał za sekret swojego sukcesu. Nie, wymieniał kilka czynników.
– Wierzę, że dar, który mam, to umiejętność zrozumienia i „odczytania” ludzi w bardzo prosty sposób. Znam wielu trenerów, którzy mówią o zmianach kinetycznych, biomechanice i takich rzeczach. Będąc szczerym – gówno o tym wiem. [śmiech] To, co wiem, to jak dotrzeć do ludzi tak, by im to odpowiadało. Umiem nacisnąć u nich odpowiednie guziki. Wielu trenerów chce dopasować gracza do swojej wizji. Ja tego nie robię. Owszem, co nieco zmieniam, ale chcę by pozostali sobą, korzystali ze swojego talentu, nie mojego wyobrażenia – mówił kilka lat temu.
Co jeszcze? Cóż, nigdy nie przejmował się krytykami. A tych przez lata miał wiele. Pozwalał – jak powtarzał – przemówić rezultatom, nie tracił czasu na kłótnie z tymi, którzy twierdzili, że nie jest dobrym trenerem. I skutecznie udowadniał im, że nie mają racji. – Sam stworzyłem swoją ścieżkę. Zrobiłem coś, czego nikt nie spróbował wcześniej. Mówili, że jestem szalony. Tak, jestem. Ale trzeba szalonych ludzi by zrobić coś, co wydaje się niemożliwe do zrobienia – podkreślał.
Do tego wszystkiego dopisać można, że był ponoć doskonałym motywatorem. Zawsze potrafił wydobyć ze swoich zawodników resztki energii, o których istnieniu ci nawet nie wiedzieli. Doskonale trafiał ze słowami, dawał świetne przemowy. Wzorem dla niego byli inni legendarni trenerzy, choćby Vince Lombardi (dla wielu najlepszy trener futbolu amerykańskiego w historii), z którym się zaprzyjaźnił i który udzielił mu kilku rad, i którego wkład w swoją karierę oraz życie zawsze podkreślał.
Cóż, to musiały być naprawdę dobre rady.
***
Nick Bollettieri miał 91 lat. Niemal do samego końca był aktywny, chodził po kortach, interesował się nowymi zawodnikami w akademiach i przepowiadał – często trafnie – kto zostanie kolejną wielką gwiazdą tenisa. Przez lata robił jednak znacznie więcej. Już w 1987 roku, wraz z Arthurem Ashe’em, stworzył program tenisowy dla dzieci z biednych rejonów. Nie chodziło wcale o to, by te za sprawą tenisa z miejsca wyrwały się ze swojego otoczenia i stały się gwiazdami. Po prostu miały dostać alternatywę, zajęcie, coś, co odciągnie je od kiepskiej przyszłości.
– To programy wspomagające je też w edukacji. Zapewnia im lepszy start. Jestem też zaangażowany w wiele innych programów w miastach, pozwalających dzieciakom wyjść na kort. Setki dzieci dostały dzięki nim szansę. To moja największa duma, pomoc tym dzieciom. Sprawienie, że mają gdzie pójść, czym się zająć. Nie chodzi tu o wygrywanie tytułów czy milionów, a o to, by pomóc im w życiu. Wielu studentów po latach mówi mi, że im pomogłem. To cenna rzecz – wspominał sam Nick.
Jego życie to pod wieloma względami materiał na film. Zresztą już kilka powstało, choć dokumentów, a nie fabularyzowanych. Jason Kohn, reżyser jednego z nich (Love Means Zero), zauważył coś istotnego – że Nick Bollettieri momentami bywa jednak nieszczery. Nawet nie tyle umyślnie, co po prostu tworzy ze swojego życia legendę jeszcze większą, niż w rzeczywistości. Rozwija mitologię, jaka się wokół niego wytworzyła. I że robi to odruchowo, nawet się nad tym nie zastanawiając. Z całej tej gęstwiny historii trzeba się więc umiejętnie wyplątać i wtedy dotrze się do tego, co naprawdę się stało.
Dlatego wszystkie cytaty z Nicka, których użyto w tym tekście, traktujcie nie jako pewniaki, a jako coś, co pewnie się stało, ale może było mniej „kolorowe”, widowiskowe czy też – w pewnym sensie – filmowe. Bollettieri raczej nie kłamał, tego nikt mu nigdy nie zarzucał. Po prostu czasem – opowiadając w kółko tę samą historię – dodawał jakiś szczegół, który jego zdaniem by ją ubarwił. Podkręcał akcję. Bo umiał, co wielokrotnie udowadniał, się promować i wiedział, jak to robić.
Zresztą śmiało można założyć jedno – że po swojej śmierci Nick Bollettieri zyska status jeszcze większy, niż do tej pory. I jeśli sam nieco swoje życie oraz karierę ubarwiał, to kto wie, czy w najbliższym czasie historia nie zrobi tego jeszcze bardziej, za sprawą relacji innych. Tak to już działa, nawet w przypadku postaci, w przypadku których robić tego zupełnie nie trzeba, bo ich życie samo w sobie było pełne znakomitych i ciekawych historii.
Jedną z takich osób zdecydowanie był Nick. Kapitan futbolowej drużyny, niedoszły prawnik, spadochroniarz, instruktor tenisa, założyciel najlepszej akademii w historii tego sportu. I najlepszy trener. Choć twardy, wymagający. Często kontrowersyjny. Nawiązujący i kończący relacje wedle swojego widzimisię.
Człowiek-legenda. Po prostu.
SEBASTIAN WARZECHA
Fot. YouTube/ATP Tour
*można to przetłumaczyć jako “cholera” bądź też “jasna cholera”, ale za bardzo uwielbiam oryginalny zwrot, by pozbawiać go uroku tłumaczeniem. No chyba że dosłownym, ale wtedy pewnie ktoś zwróciłby uwagę, że to powinno tłumaczyć się inaczej, niż “Święta makrelo”, prawda?
Źródła wypowiedzi: Oficjalna strona Nicka Bollettierego, Business Insider, CNN, Dunlop Sports, Economic Times, ESPN, Eurosport, IMG Academy ITF, Last Word On Sports, New York Times, Octavian Report, Online Tennis Instructions, People, Planet Sport, Tennis.com, Tennis365, Tennis Fame, TennisHead, Tennis World USA, University Sports, USA Today, Vogue, WTA.