W swoim dorobku posiada aż cztery medale olimpijskie, wywalczone na trzech kolejnych igrzyskach. Choć żaden z nich nie jest złoty – trzy pokryte są brązem, a jeden jest srebrny – to taka liczba krążków wśród polskich olimpijczyków stawia ją na równi z Adamem Małyszem, Kamilem Stochem czy Robertem Korzeniowskim, a wyżej od Anity Włodarczyk czy Otylii Jędrzejczak. Mimo wszystko, Karolina Naja dla przeciętnego kibica jest postacią anonimową.
W rozmowie z Wojtkiem Pielą dla WeszłoFM nasza wybitna kajakarka opowiedziała o tym, czy anonimowość jej nie przeszkadza, o swoim macierzyństwie i łączeniu obowiązków domowych z treningami, przykładaniu uwagi do najdrobniejszych detali podczas przygotowań do startów, niezwykłej koncentracji przed rywalizacją oraz swoich planach na przyszłość.
WOJCIECH PIELA: Karolina, rozmawiamy na świeżo po gali olimpijskiej, która odbyła się 11 października. Miło było się spotkać, powspominać wasze występy i przede wszystkim nacieszyć się medalami.
KAROLINA NAJA: Dziękuję organizatorom za to spotkanie, to wielki zaszczyt spotkać się w rodzinie olimpijskiej. Powróciły emocje związane z igrzyskami. Takie spotkania uświadamiają, że napisaliśmy kawał dobrej historii.
Jakie momenty z tegorocznych igrzysk najbardziej utkwiły ci w pamięci?
Ogólna atmosfera imprezy. Podczas gali oglądałam filmiki przedstawiające nasze wyścigi, wypowiedzi dziewczyn, z którymi tworzyłam osadę. To był ich debiut, więc kiedy na nie patrzyłam, to cały czas się uśmiechałam i przywracałam sobie w głowie wspomnienia ze swoich pierwszych igrzysk, jak to przeżywałyśmy je razem z Beatą Mikołajczyk. Towarzyszyło mi pomieszanie tego, co wydarzyło się w tym roku z tym, jaką drogę przeszłam aby znaleźć się w takim miejscu.
Czy tobie przesunięcie imprezy o rok pomogło? Wiemy, że wracałaś do sportu po urodzeniu syna, Miecia.
Nie wiem, czy pomogło. W zeszłym roku w kwietniu byłam już bardzo nakręcona na start w igrzyskach. Jednak kiedy decyzja o przesunięciu igrzysk została podjęta, spowodowało to u mnie duże zmiany, które odczuwałam w rywalizacji krajowej. Był to dla mnie najsłabszy sezon. Gdyby igrzyska odbyły się w pierwotnym terminie, to nie miałabym takiej obniżki formy. To był moment psychologiczny w mojej karierze. Plasowałam się w kraju na trzecim-czwartym miejscu, gdzie wcześniej zazwyczaj kończyłam wyżej (śmiech). Sama zastanawiałam się co się ze mną dzieje i czy to ten moment w karierze, w którym trzeba zejść ze sceny. Po sezonie musiałam sobie wszystko poukładać w głowie, porozmawiać z najbliższymi osobami. Otrzymałam od nich dużo wsparcia, mówili mi „Karolina, zacznij robić to, co sprawia ci przyjemność, a co będzie, to będzie”.
I tak od października ruszyliśmy z przygotowaniami do następnego sezonu, wszystko zaczęło się układać po mojemu, wróciła stara, dobra Karolina. Kiedy w tym roku rozpoczęłam treningi w okresie zimowym, podczas którego wyjechaliśmy na zgrupowanie, już po pierwszych kilometrach spędzonych w kajaku czułam, że to jest to.
Czym te igrzyska różniły się od poprzednich, w których brałaś udział? Wiadomo, że nie było na nich kibiców. Ale jakie ty masz wrażenia w porównaniu do Rio de Janeiro czy Londynu?
Najważniejsze, że rywalizacja sportowa pozostała bez zmian. Jeżeli chodzi o kajaki, COVID nie miał na nią wpływu. Nie było u nas żadnego wykluczenia ze względu na wynik testu. Ale brak kibiców był odczuwalny. Pamiętam moment, kiedy stałam na podium. Patrzyłam na trybuny, a tam była garstka ludzi. Zazwyczaj były to osoby ze sztabów szkoleniowych lub sportowcy z wioski olimpijskiej, ale w bardzo ograniczonej liczbie. Poczułam się jak na okręgowych zawodach mistrzostw Śląska (śmiech). I to był smutek związany z brakiem kibiców – impreza tej rangi musi się odbywać z ich udziałem.
Przebywanie w Japonii też było ograniczone, czy może udało ci się coś zwiedzić?
Niczego nie udało się zobaczyć. Ale jadąc na igrzyska, kompletnie nie miałam tego w głowie. Dla mnie liczą się zawody, wyścigi i treningi pomiędzy startami. Ale sama wiedza, że jesteśmy zamknięci i nie ma jakiejkolwiek możliwości wyjścia, nie jest fajną sprawą. Nie chciałabym tego doświadczyć po raz kolejny. Ale nie będę narzekać, że nie miałam możliwości zwiedzić Tokio. Jak będę chciała je zobaczyć, to pojadę tam prywatnie.
Czy w kajaku – jak w życiu prywatnym – zostałaś taką przysłowiową mamą dla młodszych koleżanek?
Tak mówią, ale my śmiejemy się z tego powodu. Wystarczy, że jestem normalną mamą – one jeszcze nie. Jestem bardziej doświadczona i zdarza się, że im podpowiadam. Jednak prawda jest taka, że dziewczynom nie trzeba dużo podpowiadać. Są na takim poziomie sportowym, że wystarczą im drobne sugestie. Trzy-cztery lata temu udzielałam im dużo więcej rad treningowych, z ich strony również było więcej pytań. W szczególności od Ani Puławskiej, z którą poznałam się przed igrzyskami w Rio de Janeiro.
Powiedziałaś, że jadąc na igrzyska nie skupiasz się na zwiedzaniu. Ze względu na pandemię to pytanie bardziej odnoszące się do igrzysk w Londynie czy Rio. Rozumiem, że twoja galeria zdjęć w telefonie nie jest wypełniona zdjęciami z Novakiem Djokovićem, Kobem Bryantem czy innymi sławami, które mogłaś spotkać w wioskach olimpijskich?
Dokładnie. Moja galeria zdjęć z igrzysk jest naprawdę uboga. Na każdych igrzyskach powtarzałam sobie, że najpiękniejszą pamiątką będzie medal olimpijski. Służy mi skupianie się wyłącznie na tym, co sama robię. W kajakach różnice na mecie są minimalne. Na koncentrację podczas startu składa się wiele czynników, zatem odcinam się od wielu rzeczy. Ale również wiąże się to z tym, że kajakarstwo zwykle jest rozgrywane pod koniec igrzysk olimpijskich, więc koncentracja musi być większa. Stąd ograniczamy zewnętrzne bodźce – wiemy, że to coś, co może nas osłabić.
Nie uwierzę, że w pamięci z igrzysk pozostał ci wyłącznie sport. Samo przebywanie w wiosce olimpijskiej to już wielkie przeżycie.
Oczywiście. Wrażenie robi sama obecność na igrzyskach, przebywanie ze wspaniałymi sportowcami. To, że jesteśmy w jednym miejscu, każdy ma swoją historię, swoją dyscyplinę. Ale każdy – od tenisa po biegi z przeszkodami – ma jedno marzenie. To jest strasznie nakręcające i dla mnie piękne. Jesteśmy tak różni, z innych zakątków świata, lecz każdy reprezentuje ideę olimpizmu.
A czy do ciebie dochodzi – lub doszło po występie w Tokio – że spoglądając na tabelę polskich multimedalistów igrzysk olimpijskich, twoje nazwisko znajduje się obok wielkich postaci polskiego sportu?
Po występie z Anią Puławską w wyścigu dwójki na pięćset metrów bardzo się cieszyłam, ale starałam się przy tym ochłonąć. Sama pamiętam swoje emocje w Londynie. Tam było odwrotnie – najpierw startowałyśmy w czwórce, gdzie zajęłyśmy czwarte miejsce, a później w dwójce. Wiedziałyśmy, że musimy szybko ogarnąć się mentalnie. W Tokio tłumiłam emocje ze względu na Anię, dla której to był debiut, oraz przez to, że dziewczyny z czwórki już czekały na kolejny trening i przygotowywały się do następnego wyścigu eliminacyjnego.
Więc z jednej strony była radość. Z drugiej, trochę się smuciłam. Spoglądałam na Anię. Jest młodą zawodniczką, jednak też wiedziała, że takie zachowanie będzie prawidłowe w stosunku do dziewczyn, które czekają w blokach by rozpocząć rywalizację. Współczułam jej, że nie do końca potrafi cieszyć swoim pierwszym medalem i oddać tej radości. Dlatego największa satysfakcja przyszła wtedy, kiedy w czwórce zdobyłyśmy drugi medal olimpijski, tym razem brązowy. Tam już łezka w oku się zakręciła, gdy stałyśmy na podium. To było uczucie, że dokonałyśmy czegoś wspaniałego i zrobiłyśmy to razem.
Jak ty osobiście czujesz się, kiedy twoje nazwisko wymienia się obok Stocha, Małysza, Szewińskiej, Włodarczyk czy Pawłowskiego?
Te statystyki medalowe faktycznie są, ktoś je liczy, wy o tym mówicie. Jednak powtarzam, że ja na igrzyskach nie byłam sama. Dwa razy zdobyłam medal z Beatą Mikołajczyk. Teraz z Anią Puławską i w czwórce z nią, Heleną Wiśniewską i Justyną Iskrzycką. To nie jest wynik indywidualny, lecz drużynowy i cieszę się, że byłam jej częścią.
Jak reagujesz, kiedy widzisz kolejne artykuły zatytułowane „Ma tyle medali, co Małysz i Stoch, ale nie rozpoznasz jej na ulicy”?
Oczywiście, to dla mnie bardzo miłe, że znalazłam się w gronie multimedalistów olimpijskich. Dociera do mnie to, że napisałam kawałek historii. Że po urodzeniu Miecia powróciłam na wysoki, olimpijski poziom. Nie wiedziałam, czy mój powrót będzie się opłacał i marzenie o kolejnym medalu się ziści. Znam swoją drogę i myślę, że to materiał na dobrą książkę.
Zależy mi na promocji kajakarstwa w Polsce. To mimo wszystko sport powszechny, świetny sposób spędzania wolnego czasu. Można wybrać się na spływy kajakowe na naszych pięknych rzekach. To nie jest tak, że kajaki są niszowym sportem – one są dostępne dla każdego. Jeżeli uda się je bardziej spopularyzować poprzez moją sylwetkę, jako czterokrotnej medalistki olimpijskiej, to będę szczęśliwa z tego powodu.
W Gorzowie Wielkopolskim, posiadając już na koncie medale olimpijskie, otrzymywałaś stypendium w wysokości kilkuset złotych miesięcznie. Kiedy widzisz ile zarabiają na przykład piłkarze, to nie ogarnia cię lekka złość na taki stan rzeczy?
Droga naszej dyscypliny jest znacznie trudniejsze, finansowanie jest mniejsze. Jednak na przestrzeni dziesięciu lat widzę, że wszystko zmierza w dobrym kierunku. Ministerstwo Sportu stworzyło programy, które mają wspierać rozwój młodych sportowców. To widać na przykładzie naszych młodszych dziewczyn, z którymi zdobywałam medale. Ich droga była znacznie łatwiejsza, otrzymywały duże wsparcie, by mogły korzystać z elementów, które są ważne w profesjonalnym treningu. Chodzi o możliwości regeneracji, korzystanie z fizjoterapeutów, lekarzy i innych specjalistów. Kiedyś tego nie mieliśmy. Gdy otrzymywałam stypendium, które wywalczyłam poprzez wynik międzynarodowy, to musiałam z tych pieniędzy opłacić czynsz i przede wszystkim kupić sobie profesjonalne buty do biegania, żeby być przygotowaną na trening. Jednak nie zawsze należy patrzeć wyłącznie na finanse, lecz cieszyć się z tego, co się ma.
ODBIERZ NAJWYŻSZY CASHBACK NA START BEZ OBROTU W FUKSIARZ.PL!
Teraz dla kajakarstwa nadchodzą lepsze czasy. Otrzymujemy coraz większe wsparcie, które przekłada się przede wszystkim na kluby sportowe, by trenerzy otrzymywali jakiekolwiek wynagrodzenie. Praca z dziećmi i młodzieżą często zajmuje dużo czasu. Dla niektórych dzieci taki trener to wręcz drugi rodzic – przyjaciel i osoba, która zawsze będzie chciała dobrze doradzić. Tu nie chodzi tylko o wychowanie potencjalnego mistrza, ale i o pozytywny wpływ sportu na młodego człowieka.
W czwórce która zdobyła medal występują bardzo młode dziewczyny. Z czego według ciebie wynika to, że kajakarstwo w Polsce – zwłaszcza kobiece – zdobywa medale od wielu igrzysk i to się nie kończy? Cały czas pojawiają się następczynie starszych zawodniczek.
Trzeba rozpocząć od klubów z których dziewczyny pochodzą i tego, z jakimi ludźmi tam się spotkały. Te osoby pchały ich kariery w dobrym kierunku, obserwowały rozwój zawodniczek. Ale myślę, że nasza reprezentacja jest prowadzona przez świetnego szkoleniowca, pana Tomasza Kryka, dbającego o to, żeby kadra była szeroka. Młode dziewczyny mają możliwość rywalizacji, skład nie zamyka się na dwóch zawodniczkach. Trener dba o zaplecze, dziewczyny trenują z nami i poznają pracę, którą trzeba wykonać do tego, by być na szczycie.
Trener na wszystkie zgrupowania wozi wypiekacz do chleba i te słynne słoiki z ogórkami?
Historia z wypiekaczem wyszła chwilę przed igrzyskami. Trener często wozi takie rzeczy na zgrupowania, ale też mamy prawo dodać do tego pakunki z naszą ulubioną żywnością. Przebywamy w różnych miejscach na świecie, gdzie nie wszystko, co lubimy, jest dostępne. Nie mamy też szefa kuchni, który przygotowuje nam śniadania. Zawsze mamy dostępne kuchenki – teraz w większości indukcyjne – gdzie możemy zrobić sobie pełnowartościowe jedzenie potrzebne sportowcowi. Bo często w hotelach są śniadania, gdzie jest tylko białe pieczywo, kawałek sera, jajecznica i sałata lodowa. Na profesjonalnym poziomie uprawiania sportu posiłek nie może tak wyglądać. Więc jesteśmy nauczone, że nie ma co narzekać, tylko bierzemy sprawy w swoje ręce. Świat poszedł w kierunku profesjonalizacji, w niczym nie ma przypadku. Tu już nie wystarczy tylko ciężka praca, trzeba dbać o takie szczegóły.
Trener Kryk to dobry motywator? On sam mówi, że na wyjazdy bierze sporo książek z cytatami motywacyjnymi.
Współpracuję z trenerem już dziesięć lat, on dba o każdą z nas. Wszystkie jesteśmy przez niego dobrze i równo traktowane. Jest osobą, która stara się rozwijać w wielu aspektach. Widzę, że w ciągu tych dziesięciu lat zarówno trening jak i podejście trenera się zmieniło.
Utkwiła ci w pamięci jakaś sytuacja ze zgrupowania, która cię szczególnie zszokowała, a może rozbawiła? Mimo wszystko spędzacie ze sobą trzy czwarte roku.
Przeszłam tyle etapów swojej kariery, że trudno wybrać jedną, która by mnie zszokowała. Śmiesznych sytuacji też było sporo, bo u nas w drużynie jest jak w rodzinie. Kłócimy się, nienawidzimy, a na drugi dzień się kochamy, bo najważniejsze, żebyśmy razem osiągały sukcesy.
Zastanawiałaś się, co byś robiła w życiu, gdybyś nie została kajakarką?
Kiedyś miałam inne marzenia, to było jeszcze w klasie licealnej. W zasadzie wszystko, co mogłabym robić gdyby nie kajaki, bardzo się rozwinęło. Interesowała mnie kosmetologia, bardzo chciałam pójść w kierunku medycyny estetycznej. Teraz jest to powszechne i pożądane na rynku. Wtedy myślałam też, że ludzie potrzebują zmian w zakresie żywienia, więc przydałyby się ogólnodostępne cateringi dietetyczne. Dostrzegałam, że ludzie chcą dbać o siebie, lecz są coraz bardziej zapracowani i chętnie korzystaliby z takiej usługi. I one później się pojawiały, teraz są nawet w mniejszych miejscowościach. Więc miałam intuicję, dostrzegałam braki odpowiednich usług na rynku. Tylko będąc cały czas profesjonalnym sportowcem nie mogłam sobie pozwolić na pójście w tych kierunkach.
Jakie są twoje plany na przyszłość?
Nie chcę mówić, że wytrzymam do igrzysk w Paryżu, bo nie ma co obiecywać. Wolę iść małymi kroczkami do przodu, więc mówię, że przygotowuję się na następny rok i mistrzostwa świata oraz mistrzostwa Europy. Z roku na rok będę się starała o wywalczenie kwalifikacji i prawdopodobnie występ na igrzyskach olimpijskich w Paryżu. Oczywiście, jeżeli mój poziom sportowy dalej będzie wysoki.
Gdybyś miała wybrać jedno miejsce na ziemi, w którym chciałabyś zamieszkać na przykład po karierze, to gdzie by to było? Czy może zostajemy w Wałczu?
Na chwilę obecną zostajemy w Wałczu. Piękna, mała miejscowość, taka moja ostoja kiedy wracam ze zgrupowania. Bardzo blisko naszego domu znajduje się przedszkole oraz jednostka wojskowa, w której Łukasz pracuje. Do Wałcza ze Śląska ściągnęłam też swoich rodziców, również dlatego, żeby mieli większy kontakt i możliwość spotykania się ze swoim wnukiem. Zatem na ten moment Wałcz, a co będzie dalej, to życie pokaże.
Ile procent w twoich medalach to zasługa męża, Łukasza? Bo łatwo nie było, kiedy musiałaś dzielić życie mamy i sportowca.
Łukasz również był kajakarzem, startował na igrzyskach w Atenach, gdzie zajął piąte miejsce. Patrzył na mnie nie jak na swoją partnerkę życiową, tylko zawodniczkę i nadzieję reprezentacji na dobry wynik. Mówił „nie kończ jeszcze, wciąż możesz dużo zrobić dla nas, dla Polski, napisać historię”. Wsparcie od niego było bardzo ważne. Wiedział, że jeżeli wszystko będzie się fajnie układało po drodze, to sama będę chciała realizować swoje marzenia.
Kiedy patrzę na to wszystko na chłodno, to niektóre sprawy były załatwiane na ostatni gwizdek. U nas, jako młodych rodziców, było dużo szaleństwa i nie wiem czy drugi raz bym to powtórzyła. Dlatego na razie nie decyduję się na drugie dziecko, bo byśmy tego nie pogodzili.
Jakie masz pasje, co lubisz robić w wolnym czasie?
Z wolnym czasem jest dość ciężko. Generalnie, kiedy urodziłam Miecia i starałam się połączyć wychowanie dziecka z uprawianiem sportu to dostrzegłam, że wcześniej marnowałam dużo czasu. Dopiero wtedy dotarło do mnie, co to jest macierzyństwo. Teraz muszę pogodzić treningi z prowadzeniem domu – jeżeli oczywiście jestem w domu. Ale nauczyłam się, że pomimo zajęć sportowych i obowiązków rodzinnych muszę mieć czas dla siebie. Rozpoczęłam zajęcia z jazdy konnej. Do tego Łukasz ma swoją małą pasiekę, więc pomagam mu przy ulach. Dla nas to takie oderwanie od codzienności, spotkanie z naturą. Myślę, że każdy powinien dbać o ekologię i naturę. Im więcej sami z siebie damy w tego rodzaju aktywnościach rodzinnych, tym bardziej przyczynimy się do lepszego świata w następnych latach.
Łukasz mocno musiał się postarać, czy pasja kajakarska od razu was połączyła i – mówiąc kolokwialnie – piknęło?
Poznaliśmy się na zgrupowaniu, kiedy Łukasz praktycznie schodził ze sportowej sceny. Nasza znajomość rozpoczęła się od normalnych rozmów związanych treningami. Łukasz bardzo dużo mi podpowiadał i doradzał. Możliwość spotykania się na treningach zbliżyła nas ze sobą. Do tego doszła nutka koleżeństwa, przyjaźni i później samo się potoczyło.
Czyli dojedziesz do Paryża na zakwasie z buraków czy miodzie?
Ja śmieję się, że mam szamana w domu. Mamy syrop z pędów sosny, nalewkę z czarnego orzecha. Pracujemy z firmą, która bazuje na tym, aby ludzie dbali o zdrowie w oparciu o naturalne produkty, potrawy czy minerały pozyskiwane ze sprawdzonych źródeł. Temat natury jest nam bardzo bliski. Tak jak wcześniej powiedziałam, w wyczynowym sporcie trzeba zwracać uwagę na szczegóły. Mam zapał do pracy, talent – niektórzy mówią na to „czucie wody” – ale trzeba też poszukiwać detali, które mogą wpłynąć na końcowy rezultat, urwać cenne sekundy.
Złoty medal olimpijski to coś, czego ci brakuje aby poczuć się w stu procentach spełnioną?
Ja już jestem spełniona, ale w tym właśnie tkwi sekret, że jeszcze chcę i mogę. Jeżeli będę miała odpowiednie wsparcie, to oddam serce tak, jak zawsze to robiłam. Faktycznie, kiedy patrzy się na medale, to brakuje złotego – i to w całych polskich kajakach. Zawsze o tym marzymy, dążymy do tego i zrobimy wiele, żeby w końcu to Polska osada stanęła na najwyższym stopniu podium. Ale nie dam na to gwarancji, nie chcę nic obiecywać. Wiem, jakie podejście mi służy i nie mam zamiaru tego zmieniać.
Rozmawiał WOJCIECH PIELA
Fot. Newspix