Zimowe Igrzyska Paraolimpijskie Pekin 2022 już się rozpoczęły. Dziś mogliśmy obejrzeć ceremonię otwarcia, a w kolejnych dniach czeka nas walka o medale, w której udział wezmą również reprezentanci Polski. Jak jednak zaczęła się historia zimowych paraolimpiad? Którzy Polacy zapisali się w niej najbardziej? I na kogo możemy liczyć w Chinach?
Zaczęło się w Szwecji
Historia igrzysk paraolimpijskich sięga lat 40., gdy doktor Ludwig Guttmann zaczął w Wielkiej Brytanii leczyć osoby z porażeniem kręgosłupa, doznanym w trakcie II wojny światowej. Wtedy postanowił też wprowadzić do procesu ich rehabilitacji zajęcia sportowe.
– Zorientowałem się, że sport dla niepełnosprawnych ma ogromny wpływ na to, jak patrzy na nich społeczeństwo. Kiedy zobaczyłem, jak sport jest akceptowany przez sparaliżowanych, logicznym było rozpoczęcie ruchu sportowego – mówił po latach sam Guttmann. I dodawał: – Gdybym miał wskazać największe osiągnięcie w mojej karierze medycznej, to byłoby nim wprowadzenie sportu do rehabilitacji osób niepełnosprawnych.
W 1948 roku zorganizował pierwsze zawody, wtedy wyłącznie łucznicze, w których udział wzięło szesnaście osób. Imprezę ochrzczono nazwą Stoke Mandeville Games i zaczęto organizować cyklicznie. W kolejnych latach wzrastała liczba uczestników, a w 1960 zawody wyjechały do Rzymu. I to właśnie edycję w Wiecznym Mieście uważa się za pierwsze właściwe igrzyska paraolimpijskie. Letnie.
A co z zimowymi?
Na te trzeba było poczekać jeszcze kolejnych 16 lat, choć to nie tak, że wcześniej nic się w zimowym sporcie paraolimpijskim nie działo. Pierwsze zawody narciarskie dla osób z niepełnosprawnościami odbyły się wtedy, gdy debiutowały Stoke Mandeville Games – w 1948 roku. Z czasem zaczęto organizować mniejsze i większe imprezy, łącznie z mistrzostwami świata, czy to w narciarstwie zjazdowym czy biegowym – bo to te dwie dyscypliny początkowo były dostępne zimą dla sportowców z niepełnosprawnościami.
Pionierem zimowego parasportu był Sepp Zwicknagl, austriacki narciarz z amputowanymi obiema nogami, który eksperymentował z jazdą na nartach, korzystając przy tym z protez. Dzięki niemu opracowano wiele technologicznych rozwiązań dla osób z niepełnosprawnościami, które chciały spróbować sportów zimowych. Z czasem możliwości było coraz więcej. Na tyle dużo, by możliwe stało się zorganizowanie zimowych igrzysk paraolimpijskich.
Na gospodarza tych w 1976 roku wybrano szwedzkie Örnsköldsvik, małą mieścinę nad Zatoką Botnicką. Zawody trwały od 21 do 28 lutego, stawiło się tam 198 sportowców z 16 krajów – były to wyłącznie osoby z uszkodzonym wzrokiem lub po amputacjach. Rywalizowali w 28 konkurencjach narciarstwa zjazdowego i 25 biegowego. Poza tym zorganizowano pokazowe wyścigi na saniach. Polacy stawili się tam w siedem osób… ale o tym za chwilę.
Na razie wspomnijmy jeszcze o kilku ważnych dla zimowych igrzysk paraolimpijskich datach. Przede wszystkim wymienić trzeba rok 1994, od którego zaczęto je organizować na tych samych arenach, na których wcześniej odbywały się właściwe zimowe igrzyska, co naturalnie podniosło ich prestiż. Wtedy odbyły się one w norweskim Lillehammer, gdzie debiutował też hokej na sledżach (sześć lat wcześniej z kolei w programie zimowej paraolimpiady pojawił się też biathlon).
Wielki przełom nastąpił jednak po igrzyskach z 2002 roku – w Salt Lake City. Amerykańska paraolimpiada była ostatnią, w trakcie której obowiązywały stare zasady, uwzględniające wiele kategorii startowych. Po nich postanowiono ograniczyć ich liczbę do trzech podstawowych: zawodników stojących, siedzących oraz niewidomych. By wyrównać szanse wprowadzono oprócz tego odpowiednie przeliczniki (handicapy), by na przykład narciarz jeżdżący na jednej narcie miał szansę w rywalizacji z tym, który jeździ na dwóch lub zawodnik niewidomy z niedowidzącym rywalem.
I choć wielu zawodników na takie zmiany narzekało, to przełożyły się one – jak zgodnie twierdzili fani i eksperci – na dużo większą widowiskowość zimowych paraigrzysk, które zaczęły zyskiwać na popularności. W dodatku w Turynie wprowadzono nową konkurencję – curling na wózkach, a w Soczi postanowiono pójść z duchem czasu i dać szansę snowboardzistom.
Od tamtego czasu nic już się nie zmieniło.
Polskie paraigrzyska
Reprezentacja Polski na zimowych paraigrzyskach obecna była od samego początku. Do Örnsköldsvik pojechało bowiem siedmiu zawodników: Stanisław Bednarz, Ryszard Suder, Franciszek Tracz, Tadeusz Zajączkowski, Tadeusz Chwiejczak, Zdzisław Olszewski i Aleksander Popławski. Bez wielkich nadziei. Przygotowywali się w Szczyrku w trudnych warunkach – podobno nie dostali nawet przepustek na stok do slalomu, a zakwaterowani byli w niewykończonym budynku. Do tego treningi utrudnione mieli przez to, że stoki na co dzień zajmowali też turyści. Na koniec za to złapało ich przeziębienie.
Ale pojechali do Szwecji. I niemal wrócili z medalem.
Dlaczego niemal? Bo ostatecznie… nie uznano niedowładu ręki Tadeusza Chwiejczaka, który w biegu narciarskim na pięć kilometrów zajął drugie miejsce. Przez to na pierwsze medale Polacy musieli czekać aż osiem lat – bo w 1980 żaden z naszych reprezentantów nie pojechał do norweskiego Geilo. Oczekiwanie się jednak opłaciło. W Innsbrucku zaliczyliśmy najlepsze zimowe paraigrzyska w naszej historii.
13 medali, w tym 3 złote. Dziewiąte miejsce w klasyfikacji medalowej, gdzie wyprzedziły nas tak naprawdę tylko nacje-dominatorzy, powszechnie kojarzone ze sportami zimowymi. Polacy jednak też potrafili zdominować rywalizację – w biegach narciarskich na 5 i 10 kilometrów nasi reprezentanci zajęli całe podium! W obu przypadkach pierwszy był Marian Niedźwiadek, drugi Kazimierz Wyszowski, a trzeci Czesław Kwiatkowski. Ostatnie złoto było z kolei zasługą biegaczek ze sztafety 3×5 kilometrów.
Trzy złota to wynik, którego już nigdy nie powtórzyliśmy. Zresztą podobnie jak 13 medali – jeszcze tylko raz (w 1994 roku w Lillehammer) udało nam się osiągnąć ich dwucyfrową liczbę. Wtedy wpadło ich równe dziesięć, czyli… więcej niż na kolejnych sześciu zimowych paraigrzyskach razem wziętych. Od 1998 do 2018 roku Polacy zgarnęli bowiem dziewięć krążków, w Soczi zaliczając dopiero drugi w historii występ bez żadnego podium.
Marcin Kos. Największy w historii
Nie znaczy to jednak, że w naszej historii brak wielkich postaci. Wręcz przeciwnie – mamy kilku zimowych paraolimpijczyków, którymi możemy się chwalić. Za najlepszego w historii niezmiennie uchodzi (słusznie) Marcin Kos, biegacz narciarski i biathlonista, pięciokrotny uczestnik paraolimpiad. Z niepełnosprawnością mierzył się od urodzenia, gdyż nie wykształciły mu się w pełni ręce. Jak to często ujmowano – przypominały skrzydełka.
Samodzielnie nauczył się jednak ubierać, pisać, jeździć na rowerze, a nawet prowadzić samochód. Choć sam wielokrotnie wspominał, że w życiu wiele przeszedł. – Był czas, gdy nie chciało mi się żyć – opowiadał Marcin. – Bo i po co? Urodziłem się prawie bez rąk. Mama woziła mnie po doktorach. Tymi swoimi rękami – nierękami nauczyłem się pisać. Sam, bo mnie nie chcieli przyjąć do szkoły. Mama była przerażona, gdy prosiłem o przypięcie nart i szedłem biegać ze starszymi chłopakami z sąsiedztwa.
Przerażony nie był za to Stanisław Ślęzak, jego trener i mentor. Człowiek, który przekonał Kosa, że ten może osiągnąć sportowe sukcesy i który go do nich doprowadził. Zresztą Ślęzak to jeden z najbardziej znanych w Polsce trenerów osób z niepełnosprawnościami, którego podopieczni z imprez zimowych i letnich przywieźli do kraju całe worki medali. Kos dołożył się do nich przede wszystkim siedmioma krążkami z paraigrzysk – czterema złotymi, dwoma srebrnymi i brązowym.
Pierwsze dwa zdobył w Innsbrucku w 1988 roku. Jadąc na imprezę nie był nawet pełnoletni, a wrócił już jako mistrz – w biegu na 15 kilometrów odsadził drugiego na mecie rywala o ponad dwie minuty! Do tego dołożył srebro z „piątki”. W Albertville z kolei był pierwszy na 20 km i trzeci w sztafecie, a w Lillehammer dołożył do tego dwa złota (wszystkie polskie na tamtych paraigrzyskach) oraz srebro. W Nagano choć nie stanął na podium, to wrócił ze złotym medalem, z zatopionym w nim brylantem. Była to nagroda dla „zawodnika, która założył rodzinę, podjął pracę i osiągnął sukces w sporcie”.
Jego sukcesy były zresztą dużo większe niż te olimpijskie. Kos wielokrotnie zostawał mistrzem świata, również w biathlonie, w którym też świetnie sobie radził. Niestety, jak ujmowali to jego bliscy – nie potrafił z kolei poradzić sobie po zakończeniu kariery sportowej i podjął wiele złych decyzji. Zmarł w wieku zaledwie 46 lat, tuż przed rozpoczęciem paraigrzysk w Rio de Janeiro. Swoją drogą jego rówieśnikiem był inny z naszych wielkich parasportowców – Jan Kołodziej, który również w swojej karierze zdobył siedem medali. Tyle że złoty i srebrny był po razie, a pięciokrotnie zajmował trzecie miejsce.
Gdyby chcieć wspomnieć jeszcze kilku innych znakomitych polskich zimowych paraolimpijczyków wypada wymienić takie nazwiska jak:
- Barbara Chmielecka – trzykrotna medalistka (w tym złota) z 1984 roku;
- Elżbieta Dadok – pięciokrotnie brązowa w konkurencjach alpejskich;
- Jerzy Szlęzak – czterokrotnie brązowy, w tym trzy razy w Lillehammer, ale i doskonały lekkoatleta, sześciokrotny mistrz letnich paraolimpiad;
- Katarzyna Rogowiec – dwukrotna mistrzyni olimpijska z Turynu i brązowa medalistka z Vancouver – w obu przypadkach była jedną reprezentantką Polski z medalami;
Wspólnie z Kosem i Kołodziejem odpowiadają oni za ponad połowę zimowego dorobku paraolimpijskiego Polski – do tej pory zdobyliśmy bowiem na tej imprezie 45 medali (36 w narciarstwie biegowym, 8 w alpejskim i jeden w biathlonie).
Czy w Pekinie uda się poprawić ten wynik?
Pekin. Z nadziejami, ale bez pewniaków
W Chinach spodziewano się rekordowej liczby zimowych paraolimpijczyków – szacowano, że będzie ich ponad 600, co nie zdarzyło się jeszcze nigdy w historii (rekord to 576 z Soczi). Przez wykluczenie rosyjskich i białoruskich sportowców liczba ta będzie jednak mniejsza. Wśród setek sportowców z kilkudziesięciu krajów znajdzie się też reprezentacja Polski. Niezbyt liczna… choć i tak bardziej, niż się spodziewano, w ostatniej chwili otrzymaliśmy bowiem kilka dzikich kart.
*****
Kadra Polski na zimowe igrzyska paraolimpijskie w Pekinie:
Paranarciarstwo alpejskie:
- Andrzej Szczęsny (Start Bielsko-Biała)
- Igor Sikorski (Start Bielsko-Biała)
Parabiathlon i Paranarciarstwo biegowe:
- Iweta Faron (KS Obidowiec Obidowa)
- Piotr Garbowski z przewodnikiem Jakubem Twardowskim (PK Popdkarpacie)
- Paweł Gil z przewodnikiem Michałem Lańdą (PK Podkarpacie Przemyśl)
- Aneta Górska z przewodniczką Catherine Spierenburg (UKS Laski)
- Monika Kukla (AZS AWF Kraków)
- Krzysztof Plewa (Veloactiv Kraków)
- Paweł Nowicki z przewodnikiem Janem Kobryniem (UKS Laski)
- Witold Skupień (Obidowiec Obidowa)
Parasnowboard:
- Wojciech Taraba (AZS AWF Kraków)
*****
Jeśli gdzieś szukać nadziei na historyczny medal – bo, licząc razem letnie i zimowe paraigrzyska, może być to 800. krążek dla Polski z tej imprezy – to przede wszystkim w osobie Igora Sikorskiego. Z prostego powodu: to gość, który smak paraolimpijskiego medalu już poznał – w Pjongczangu jako jedyny z Polaków stanął na podium i zgarnął brąz w paranarciarstwie alpejskim, pierwszy dla Polski od 30 lat w tej dyscyplinie.
Sikorski jeździ na monoski, a więc na jednej narcie i to w dodatku na siedząco, a poza tym wspomaga się dwoma „kulonartkami”, które pomagają zachować równowagę. Dla niego będą to trzecie igrzyska. Sam mówi, że ma dużo większe doświadczenie niż w Pjongczangu i zamierza z niego czerpać, bo uważa, że będzie bardzo ważne w walce o medale. Że jest przy tym w formie – to udowodnił całkiem niedawno, zdobywając srebrny medal mistrzostw świata w Lillehammer. Jeszcze przed sezonem zapowiadał, że na igrzyskach celować będzie w złoto i robi wszystko, by je zdobyć.
W zeszłym roku zmienił nieco plan treningowy, ale też zadbał o pracę nad sferą mentalną – konsultuje się choćby z profesorem Janem Blecharzem, którego nikomu chyba nie trzeba przedstawiać.
– Igor pokazał miesiąc temu na mistrzostwach świata, że jest w czołówce, stać go na walkę o medale. Nie jesteśmy w stanie nic zagwarantować, bo to jest sport i wszystko może się wydarzyć, ale liczymy na to, że ten medal przywieziemy – mówił* jego trener, były olimpijczyk (sprawny), Michał Kłusak.
W medal celuje też choćby Witold Skupień, nasz biegacz, aktualny wicemistrz świata techniką klasyczną na 12,5 kilometra. Biega bez użycia kijów, bo w wyniku wypadku stracił przedramiona. Narciarstwo zaczął trenować dekadę temu, gdy o sekcji dla biegaczy z niepełnosprawnościami dowiedział się podczas kursu na prawo jazdy. Dla niego też będą to trzecie igrzyska, sam mówi, że być może ostatnie.
– Nie ma co ukrywać, że nie jestem już młody. Mam 33 lata, na następnych igrzyskach w Mediolanie będę cztery lata starszy. Codziennie rano budzę się i coś mnie boli. Po igrzyskach w Pjongczang nastawiłem się, że zrobię wszystko, żeby w Pekinie trafić z życiową formą, odpalić i spełnić swój życiowy cel. I czy się uda czy nie uda skończyć karierę. Mam przynajmniej poczucie, że zrobiłem co mogłem, żeby się udało.
Jego szanse na medal zwiększyły się z powodu… wykluczenia Rosjan, bo ci są zawsze bardzo mocni w jego grupie. Sam zresztą twierdził, że pierwszą decyzją – o braku ich wykluczenia – był zbulwersowany i uważa, że wobec rosyjskiej inwazji na Ukrainę zdecydowanie należało zablokować sportowcom z Rosji i Białorusi możliwość startu. Choć to też nie tak, że się z nimi nie lubi, po prostu to sprawa wykraczająca dalece poza osobiste sympatie.
– Ja tych chłopaków znam, ścigam się z nimi od dawna. Jeden z nich, Pronkow, tak jak ja startuje bez kijów. Często się wspieramy, ja dobrze czuję się w klasyku, on w łyżwie, więc udzielamy sobie rad, a czasem łączymy się w bólu z powodu trudów rywalizacji. Wiem, że to dla niego tragedia, też jest ofiarą własnej władzy. Ale mimo wszystko uważam, że Rosjanie nie powinni tu startować.
Na medal z pewnością go stać, ale – jak powtarzał sam przy wielu okazjach – na igrzyskach konkurencja jest na tyle duża, że równie dobrze może tak wygrać, jak i skończyć piętnasty. Tym bardziej, że w Pekinie pojawi się najpewniej wielu chińskich zawodników, którzy w kilka lat poczynili znaczne postępy i nagle stanowią zagrożenie dla najlepszych do tej pory paraolimpijczyków na świecie. W swojej najlepszej formie z pewnością jest jednak w stanie stanąć na podium.
Podobnie jak Andrzej Szczęsny, który na paraigrzyskach startuje niezmiennie od 2010 roku. Nasz alpejczyk jeździ na jednej narcie, rywalizując przy tym ze sportowcami, którzy stoją na dwóch. Narciarstwo kocha na tyle, że gdy odpuścił je w 2015 roku – po kontuzji kości kłykcia – wytrzymał tylko dwa lata i wrócił na stok. Kojarzyć możecie go też z programu… Celebrity Splash, którego pierwszą edycję wygrał. W Pekinie już zapisał na swoim koncie ważne osiągnięcie – na ceremonii otwarcia niósł polską flagę.
Towarzyszyć miała mu tam Iweta Faron, biegaczka narciarska i biathlonistka, ale że jeden z jej startów odbywa się jutro, zrezygnowała z uczestnictwa w ceremonii. Ona przygodę z biegami narciarskimi zaczęła w 2015 roku, zachęcona przez mamę, która ten sport trenowała. Trzy lata później była już paraolimpijką, a teraz – jak powtarza – celuje w medal. Ma zresztą podstawy, by sądzić, ze zdoła go wywalczyć, w tym sezonie stała na podium biathlonowego Pucharu Świata i zwykle znakomicie spisuje się na strzelnicy.
Wśród pozostałych reprezentantów Polski raczej trudno szukać kandydatów do podium. Ale nawet jeden wywalczony krążek byłby naprawdę niezłym wynikiem, biorąc pod uwagę, że w Vancouver i Pjongczangu zdobywaliśmy właśnie tyle medali, a w Soczi – żadnego. Inna sprawa, że w przypadku paraigrzysk szczególnie obowiązuje jedna zasada – liczy się udział. I to powtarzają zgodnie wszyscy nasi zawodnicy.
SEBASTIAN WARZECHA
Fot. Newspix
*Ten i kolejne cytaty pochodzą z portalu paralympic.org.pl, oficjalnego serwisu Polskiego Komitetu Paraolimpijskiego.
Czytaj także: