Kobieta, która niemal sto lat temu jechała w Giro razem z mężczyznami. 11 sekund, decydujących o zwycięstwie z kontrowersjami w tle, oraz zagryzana… dętka, która pozwoliła zająć drugie miejsce. Kolarz jadący od początku do końca w różowej koszulce lidera. I wreszcie wielka gwiazda, której upadek zaczął się właśnie we włoskim wyścigu. Giro d’Italia, którego tegoroczna edycja zacznie się już w piątek, przez lata dało nam wiele ponadczasowych historii – oto cztery z nich.
Spis treści
Diabeł w spódnicy
Pochodziła z biednej rodziny. Według jednej z wersji była najstarszym dzieckiem z dziesiątki, według innej – drugim z ósemki. Urodziła się w 1891 roku w Północnych Włoszech. Jej dzieciństwo przypadło na czasy popularyzacji roweru, nazywanego często „machiną wolności” – zaczynało na nim bowiem jeździć coraz więcej kobiet, które w ten sposób zyskiwały nieco niezależności. Jej rodzina długo jednak nie mogła sobie pozwolić na to, by taki kupić.
Dopiero gdy Alfonsina miała 10 lat, jej ojciec przehandlował dziesięć kurczaków za stary, podniszczony rower, używany wcześniej do pracy. Na nim właśnie przyszła zawodniczka uczyła się jeździć. Już trzy lata później wygrała swój pierwszy wyścig. W nagrodę dostała… świnię. Żywą.
W kolejnych latach Strada nie zwalniała tempa. Jako nastolatka – korzystając z faktu, że w czasie I wojny światowej i tuż po niej wręcz na siłę szukano uczestników – wystartowała w wielu męskich wyścigach. Jednym z nich było choćby Giro di Lombardia, organizowane rokrocznie, bez przerwy, mimo trwającego konfliktu. Jeździła tam w 1917 i 1918 roku.
Jeszcze wcześniej, bo w 1909 roku, wystartowała w Sankt Petersburgu w tamtejszym Grand Prix. Ponoć pojechała tak dobrze, że caryca Aleksandra prosiła męża, by wręczył Stradzie medal w wyrazie uznania, ten miał jednak odmówić. Dwa lata później Alfonsina udowodniła jednak, że może i faktycznie na niego zasługiwała – pobiła wtedy rekord świata kobiet w jeździe godzinnej na czas. Przejechała 37.192 kilometra na rowerze niemal trzy razy cięższym niż dzisiejsze. Jej wynik utrzymał się przez 26 lat.
Już jako dziecko dorobiła się przydomka – sąsiedzi, gdy pędziła na rowerze, zaczęli ją nazywać „Diabłem w spódnicy” (bądź też sukience, funkcjonowały obie wersje). Może i słusznie, bo w bardzo religijnych wówczas Włoszech często omijała msze, by wystartować w zawodach. W dodatku rywalizowała z mężczyznami, a kobiety, które tego próbowały, postrzegano wtedy niemal jak błaznów czy – jak to ujęto w artykule Guardiana – tresowane małpki.
Alfonsina nic sobie z tego jednak nie robiła. Nawet gdy wzięła ślub zażądała, by jej prezentem od męża był nowiutki rower. Zresztą przyznać trzeba, że akurat Luigi Strada, czyli wybranek, wspierał ją w pasji – został nawet jej trenerem i wspólnie jeździli po ulicach Mediolanu. Swoją drogą w tym mieście kobiety mogły rywalizować z mężczyznami od 1890 do 1894 roku. A potem im tego zabroniono. Dlatego na Alfonsinę nie tylko tam, ale i w dużej części Włoch, patrzono nieprzychylnie. I to mimo tego, że w swoim życiu zdarzało jej się nawet z facetami wygrywać – według różnych wyliczeń dokonała tego podobno aż 36 razy.
Gdy jednak wystartowała w Giro d’Italia, stała się ogólnowłoską sensacją, mimo braku sukcesu.
Działo się to w 1924 roku. Do dziś właściwie nie wiadomo, czy zaproszono ją na start, czy też zgłosiła się sama. Pewnym jest, że regulamin jej tego nie zabraniał, a Giro w dodatku brakowało kilku wielkich gwiazd – wyścig przeżywał wtedy swój kryzys, związany z dyskusjami na temat nagród. Obecność Strady zwiększała zainteresowanie, więc gdy ruszyła do rywalizacji z numerem „72” na koszulce, organizatorzy mogli być zadowoleni. A i sama Alfonsina też. Jak ujmowano to w relacjach: „Po ledwie dwóch etapach popularność tej małej pani [dosłownie, mierzyła ok. 157 cm – przyp. red.] stała się większa, niż wszystkich nieobecnych na starcie mistrzów razem wziętych”.
To był niesamowicie trudny wyścig. Ponad 3500 kilometrów, osiem z dwunastu etapów rozgrywanych na wysokościach, a w ogóle najkrótszy ze wszystkich obejmował 250 kilometrów jazdy. A że prowadził z Rzymu do Neapolu, to było piekielnie gorąco. Najdłuższy liczył sobie z kolei 415 kilometrów. Dodajcie do tego ciężkie rowery, zupełnie inne stroje i dużo gorsze drogi. Nawet najlepsi kolarze cierpieli, ledwie garstka z początkowego peletonu ukończyła cały wyścig.
Alfonsinie oficjalnie się nie udało. Nieoficjalnie przejechała jednak cały wyścig.
1924 saw the first and only ever participation of a woman in the Giro d' Italia by the name of Alfonsina Strada. pic.twitter.com/2zLkuLSMxA
— The World of Cycling (@twocGAME) May 4, 2022
Odpadła na ósmym etapie. Wcześniej zaliczyła kilka udanych dni. Na żadnym z odcinków nie była oczywiście w czołówce, ale dojeżdżała z niezłym czasem i cieszyła się brawami fanów. Ósmego dnia przeszła jednak zbyt dużo. To był etap z L’Aquili do Perugii, liczący sobie 296 kilometrów. Mocno wiał wiatr, padał deszcz i było bardzo zimno. Alfonsina kilkukrotnie łapała gumę, raz też upadła i złamała kierownicę (w dodatku była poobijana, bo i poprzedniego dnia zaliczyła kila kraks). Udało się ją naprawić, bo okoliczny farmer… pożyczył jej kij od miotły. Do Perugii dotarła właściwie już nocą, na długo po limicie czasu.
Zgodnie z przepisami – została zdyskwalifikowana. Nad wyścigiem czuwał jednak Emilio Colombo, dziennikarz „La Gazzetta dello Sport”, czyli gazety, która powołała Giro do życia. Stwierdził, że udział kolarki jest zbyt istotny dla wyścigu i po przeanalizowaniu przepisów doszedł do wniosku, że, owszem, Alfonsina musi zostać usunięta z tabeli wyników, ale nigdzie nie napisano, że nie może jechać dalej – już dla siebie, bez ujmowania jej w oficjalnej klasyfikacji. Następnego dnia Strada znów więc stanęła na starcie.
I dojechała do mety. Etap po etapie, udawało jej się. Zaliczyła całą trasę Giro, gratulowali jej król Wiktor Emmanuel i Benito Mussolini, otrzymała pamiątkowe medale i puchary, a także 50 tysięcy lirów nagrody, zebranych z publicznych datków. Jej chwila sławy przeminęła jednak bardzo szybko – rok później, gdy znów chciała wystartować w Giro, nie zgodził się na to… Colombo.
I choć w kolejnych lata Alfonsina wzięła udział jeszcze w wielu wyścigach, a kobiece kolarstwo się rozwinęło, to do dziś pozostaje jedyną zawodniczką, która wzięła udział w męskim Wielkim Tourze. Nawet jej samej nie udało się tego powtórzyć.
11 sekund i dętka w zębach
W latach 40. kolarskie Włochy zwykle dzieliły się na dwa obozy – zwolenników Fausto Coppiego i Gino Bartalego. Dwóch wielkich kolarzy, którzy nie mogliby się bardziej od siebie różnić. Jeden był królem życia, ekspresywnym, otwartym, drugi cichy, spokojny, religijny i zamknięty w sobie. Pokazywali dwie strony swojego narodu, ale co było najlepsze – obaj potrafili pięknie wygrywać.
GINO BARTALI. KOLARZ BŁOGOSŁAWIONY. CZŁONEK RUCHU OPORU [SYLWETKA]
Potrafił to też Fiorenzo Magni. Ten trzeci, gość, o którym czasem się zapomina. Niesłusznie, bo to też był wielki kolarz.
On mógłby jednak symbolizować to, co Włochy w latach 40. starały się za sobą zostawić. W czasie wojny służył bowiem w wojsku i jasne były jego faszystowskie – choć właściwie nigdy nie określił się w tym, na ile sam wyznawał takie poglądy, a na ile wcielono go siłą – koneksje z tamtych czasów. Gdy jednak wsiadał na rower, nie miało to większego znaczenia, wtedy liczyła się tylko siła jego nóg i pojemność płuc. Zresztą jeździć zaczął wcześniej, niż trafił do wojska – już w 1936 roku, w tajemnicy przed rodzicami. Ci jednak, gdy dowiedzieli się o pasji syna, zachęcali go do treningów.
Rok później Fiorenzo przejął rodzinne biznesy, zmarł bowiem jego ojciec. Ani to, ani wybuch wojny nie przeszkodziły mu jednak w rozwoju kolarskiej kariery. Gdy w Europie szalał konflikt, nadal regularnie startował w zawodach – czy to na torze, czy na drogach. A gdy wojna się skończyła, stał się jednym z najważniejszych “twórców” złotej ery włoskiego kolarstwa, obok wspomnianych Bartalego i Coppiego. Jego trzy zwycięstwa w Giro d’Italia (warto też wspomnieć jego trzy triumfy z rzędu w Ronde van Vlaanderen – do dziś to obowiązujący rekord) dobitnie o tym świadczą.
Nas interesuje ten pierwszy – z 1948 roku. Zanim jednak konkretnie o nim, powinniście wiedzieć dwie rzeczy o Magnim. Po pierwsze, to gość, którego złe warunki na trasie premiowały. Im gorzej, tym mocniej zaciskał zęby i parł do przodu. Nakręcał się tym. Kiedy widział, że inni odpuszczają, ruszał do ataku. Ataki to zresztą druga rzecz – Magni miał właściwie jedną strategię: wyrywać się do przodu. Zawsze i wszędzie. Jeśli jeden atak nie wyszedł – odpocząć chwilę, po czym ponowić próbę. I tak w kółko.
Tak to też wyglądało na Giro d’Italia 1948. Wyścigu, który do dziś jest tą edycją jaka zakończyła się najmniejszą różnicą między triumfatorem, a drugim kolarzem. O zwycięstwie Magniego zadecydowało wtedy 11 sekund.
Kluczowe były dwa etapy – na trzynastym Magni zdecydowanie uciekł Coppiemu i Bartalemu, na mecie pojawiając się z przewagą trzynastu minut. W kolejnych dniach Coppi zaczął jednak odrabiać straty do Fiorenzo oraz Ezio Cecchiego, „wiecznie drugiego”, kolarza, który wielokrotnie walczył o triumf w Giro, ale nigdy mu się nie udało. W tamtym momencie wyścigu to jeszcze on liderował.
A potem przyszedł etap 17, przez który na mecie całego wyścigu Magniego witała burza gwizdów.
Do dziś właściwie nie jest pewne, czy Fausto Coppi miał rację, twierdząc, że Fiorenzo otrzymał na trasie pomoc swoich fanów, którzy mieli popychać go w drodze pod trudny podjazd, czy też nie. Plotka się jednak rozniosła, a w dodatku wściekły Coppi, zwycięzca tamtego etapu, postanowił wycofać się z wyścigu, co tylko ją wzmocniło (sam Fausto doczekał się za to… miesiąca zawieszenia). Ważne, że dzięki przewadze, jaką wypracował nad Cecchim, Magni przejął wtedy maglia rosa, różową koszulkę lidera.
Prowadził o 11 sekund. I taką przewagę dowiózł też do mety. Po przejechaniu kilku tysięcy kilometrów, wygrał o kilkanaście mocniejszych depnięć w pedały. Tak to już bywa. – Coppi? Nie sądzę, by wycofał się przez tamten etap. Byłem jego przyjacielem, nic się między nami po tym nie zmieniło. Czemu na mnie gwizdano? Tak to już jest w sporcie. Widzowie byli rozdarci między mną a Coppim. Jego fani pokazali to właśnie gwizdami, byli zawiedzeni – wspominał Magni.
Kolejne dwie wygrane Fiorenzo w Giro obeszły się bez kontrowersji i były spokojniejsze, wyścig zamykał zresztą w obu przypadkach z większą, bardziej komfortową przewagą. Paradoksalnie za swoje największe dokonanie uważa jednak drugie miejsce z 1956 roku. I ma ku temu naprawdę mocne powody. Na dwunastym etapie wyścigu złamał bowiem lewy obojczyk.
– W szpitalu po etapie powiedzieli, że powinienem założyć gips i się wycofać. Nie chciałem tego zrobić. Następnego dnia mieliśmy przerwę w wyścigu, więc poprosiłem lekarzy, żeby założyli mi elastyczny bandaż. Chciałem spróbować przejechać następny etap. I udało się! Nie finiszowałem w czołówce, ale dojechałem – wspominał. To wtedy zrobiono mu słynne zdjęcia, na których z wysiłkiem naciska na pedały, w ustach trzymając… przymocowaną do kierownicy dętkę.
Magni making a right song and dance of it. pic.twitter.com/kNUsIp0maH
— Herbie Sykes (@herbiesykes) April 15, 2016
– Tuż przed startem etapu próbowałem testowo podjechać pod wzniesienie. Zauważyłem, że nie mogłem używać mięśni lewej ręki w sposób, w jaki powinienem to robić. Mój mechanik, Faliero Masi, najlepszy mechanik w historii, odciął kawałek dętki, przymocował do kierownicy i zasugerował, bym trzymał go ustami. To był wspaniały pomysł! – mówił Magni. W ten sposób dojechał do mety. Na kolejnych etapach – jako że przez kontuzję nie mógł odpowiednio posługiwać się hamulcem – zaliczył jednak jeszcze jeden upadek.
Idealnie na poszkodowany już obojczyk, dodatkowo łamiąc przy tym kość ramienną. Z bólu zemdlał. Wsadzono go do karetki, ale gdy się ocknął, zażądał, by go wypuszczono. I jeszcze raz wsiadł na rower. – Peleton na mnie poczekał, więc na metę etapu wjechałem na całkiem dobrej pozycji. Nie miałem pojęcia, jak poważny jest mój stan. Wiedziałem tylko, że czuję mnóstwo bólu. Udało mi się jednak pozostać w wyścigu. Na Stelvio [jeden z najsłynniejszych włoskich podjazdów – przyp. red.] nie miałem problemu z jazdą do góry, ale zjazd był trudny. Wtedy myślałem już wyłącznie o tym, by skończyć Giro, nie o miejscach – mówił.
Pomogła mu fatalna pogoda. Na górskim, 20. etapie było tak zimno, że odpadło… 60 kolarzy. W tym dotychczasowy lider. Magni się jednak do nich nie zaliczał, jechał dalej wbrew wszystkiemu. Odcinek skończył na trzecim miejscu, w generalce wylądował na drugim. Przed nim był tylko Charly Gaul z Luksemburgu, którego kilka razy próbował zaatakować. Ten jednak był dla niego za mocny. Magni musiał zadowolić się drugim miejscem.
Którego – zdaniem lekarzy – nie miał prawa zdobyć. A jednak mu się udało. Z dętką w zębach.
Lider od startu do mety
Gianni Bugno dziś jest prezydentem Związku Kolarzy Zawodowych. Parał się też lotnictwem, które jest jego pasją od lat – pracował choćby jako pilot helikoptera ratowniczego czy włoskiej telewizji RAI przy okazji wyścigów. Na początku lat 90. nieco niespodziewanie został za to jednym z najlepszych kolarzy świata. W Giro d’Italia dokonał czegoś, co wcześniej osiągnęło ledwie trzech kolarzy: Constante Girardengo w 1919 roku, Alfredo Binda osiem lat później i Eddy Merckx w 1973.
Bugno zrobił to za to w 1990 roku. To wtedy zdobył różową koszulkę lidera Giro na pierwszym etapie i nie oddał jej do samego końca.
Osiągnięcia Girardengo czy Bindy nie dziwią, bo to stare czasy, zupełnie inne ściganie, z większymi różnicami, a poza tym etapów było mniej. Nie dziwi też, że coś takiego udało się Merckxowi, to w końcu gość powszechnie uważany za najlepszego kolarza w historii, niesamowity we wszystkim, co robił na rowerze. Występ Bugno był jednak sensacyjny. Owszem, wiadomo było, że Włoch to utalentowany kolarz, który dobrze radzi sobie w każdym terenie. Postrzegano go jednak bardziej jako klasykowca, kilka miesięcy wcześniej wygrał zresztą prestiżowy Mediolan-San Remo. Na jego zwycięstwo w Giro – a co dopiero odniesione w takim stylu – nikt pewnie nie postawiłby jednak nawet lira.
W prologu, oczywiście, wygrał co już było lekkim zaskoczeniem. Wtedy jednak nie koncentrowano na nim uwagi. Wielkim faworytem był Laurent Fignon, dwukrotny triumfator Tour de France, który zakładał, że straty z czasówki spokojnie odrobi na kolejnych etapach. Zresztą nawet gdy pytano go o najgroźniejszych rywali, nie zająknął się ani słowem na temat Bugno, choć ten miał za sobą bardzo dobrą wiosnę.
Sam Gianni do wyścigu podszedł z prostym nastawieniem. – Każdy etap traktowałem jak jednodniowy wyścig. Jechałem do przodu, atakowałem i chciałem zobaczyć, jak daleko dotrę – wspominał. Jeszcze przed Giro Bugno upatrywał sobie trzeci etap, z podjazdem pod Wezuwiusza, by na nim odrabiać straty z czasówki. Strat, jak się okazało, nie było, ale przy wulkanie i tak wypracował sobie dodatkowe sekundy przewagi nad najgroźniejszymi rywalami.
Na piątym etapie Fignon był zaplątany w kraksę. Gdy niedługo potem Bugno zaliczył drugi etapowy triumf, Francuz wycofał się z wyścigu, poobijany i zniechęcony. Włoch miał otwartą drogę do zwycięstwa, ale do końca Giro pozostawało wiele dni, a on sam uprzedzał fanów, że kryzys może przyjść w każdym z nich. Tym bardziej, że nadal się nie oszczędzał. – Naprawdę się obawiał, że nagle nie wytrzyma. Miał drobny problem z kolanem, panikował – mówili jego zespołowi koledzy.
Sam Bugno w kilku miejscach wspominał, że rywalizował nie tylko z resztą peletonu, ale też… mistrzostwami świata w piłce nożnej. Te miały zacząć się we Włoszech dosłownie kilka dni po zakończeniu Giro (którego finisz przeniesiono zresztą z tego powodu na środek tygodnia), a uwagę mediów bardziej niż potencjalny włoski zwycięzca ich Wielkiego Touru, przyciągał Roberto Baggio. Ale taki obrót spraw wręcz Gianniemu pomógł – czuł, że powinien dostać tej uwagi więcej, nakręcał się pewnym poczuciem niesprawiedliwości. I ostatecznie ani na moment nie oddał maglia rosa w inne ręce.
A jakim cudem właściwie udało mu się jej nie stracić?
– W tamtych latach zaczął się wielki trend dążenia do specjalizacji w kolarstwie. Sam byłem dobrym kolarzem, ale bardziej uniwersalnym właściwie miałem jeden atut – mój upór, wytrzymałość. Najlepiej radziłem sobie w długich, trudnych wyścigach. Zaliczałem mnóstwo startów, żeby łapać wygrane. To był mój sposób, inaczej nie byłbym w stanie wygrać tyle, ile mi się udało. W 1990 roku postanowiłem jednak nieco to wszystko zmienić. Zamiast trenować pod wiele wyścigów, podporządkowałem przygotowania Giro. Opłaciło się – wspominał.
Innego Wielkiego Touru już nie wygrał. We Francji dwukrotnie był na podium – w 1991 drugi, w 1992 trzeci. W obu przypadkach triumfował wielki Miguel Indurain, kolarz, przez którego Bugno zaczął korzystać z pomocy psychologa, bo nie był w stanie poradzić sobie z kolejnymi porażkami, jakie Hiszpan mu fundował. Sam Gianni zdołał jednak zaliczyć jeszcze kilka wielkich triumfów – dwukrotnie zostawał mistrzem świata, wygrał Ronde van Vlaanderen czy Clasica de San Sebastian. Zgarnął też etapowe zwycięstwa w każdym z Wielkich Tourów, choć we Vuelcie pojechał pierwszy raz dopiero pod koniec kariery – w 1996 roku.
Giro d’Italia z 1990 pozostaje jednak jego najwspanialszym osiągnięciem.
Początek końca Pirata
W 1998 roku Marco Pantani był na szczycie. Wygrał Giro d’Italia, potem najlepszy okazał się też w Tour de France. Fani kolarstwa oszaleli na jego punkcie. Ekspresyjny, zaciekle walczący w górach Włoch, stał się antidotum na Jana Ulricha, którego wielu kibiców niekoniecznie lubiło. Marco był widowiskowy, genialny, chciało się go oglądać za każdym razem, gdy ruszał do przodu i urywał się od rywali. Wygrywał, bo był najmocniejszy.
Obok Alberto Tomby i Roberto Baggio był zapewne najpopularniejszym włoskim sportowcem lat 90. Jego charakterystyczną chustkę na głowie – kaski nie były jeszcze w peletonie obowiązkowe – rozpoznawali wszyscy. Podobnie jak łysinę, gdy akurat chusty nie miał. Pantani stał się bohaterem, idolem, odpowiednikiem gwiazd rocka czy hollywoodzkich aktorów. Zawsze dawał show, zwłaszcza w górach – tam był najlepszy. Na królewskich etapach zostawiał innych kolarzy daleko w tyle.
Był wielki.
W kolejnym sezonie miał powtórzyć swoje sukcesy. Całe Włochy czekały na jego drugi z rzędu trumf w Giro. Nikt nie brał pod uwagę innej możliwości. I choć przez kilkanaście etapów Marco zaciekle walczył z Francuzem Laurentem Jalabertem, to w ostatnim tygodni uzyskał przewagę. Przed przedostatnim etapem miał jej 5 minut i 38 sekund. Tylko kataklizm mógłby odebrać mu zwycięstwo, powtarzano. I kataklizm nadszedł.
Nie tam jednak, gdzie można się go było spodziewać, czyli na trasie. 5 czerwca 1999 roku do hotelowego pokoju Włocha weszli przedstawiciele dyrekcji wyścigu wraz z dziennikarzami. Poinformowali Marco, że w jego organizmie wykryto przekraczający normę poziom hematokrytu. Miał 52 procent, dopuszczalny wynosił równe 50 – choć wiele osób podkreślało, że właściwie… nie wiadomo, dlaczego taki przyjęto. Początkowo, po konsultacjach z lekarzami, miał on wynosić 53 procent. Potem zdecydowano się na obniżenie, w „trosce o zdrowie zawodników”.
FESTINA 1998. WIELKA AFERA W ŚWIECIE KOLARSTWA
Marco nie został zdyskwalifikowany, bo hematokryt był tylko wskaźnikiem – brakowało jeszcze wówczas testów, które pozwalałaby wykrywać choćby stosowanie EPO, więc służby pomagały sobie w ten sposób – ale pozwoliło to wysłać go na dwutygodniową zdrowotną przerwę od startów. A to oznaczało, że Pantani nie wygra Giro po raz kolejny. Zrozpaczony uciekł do domu, a w nim zaczął brać narkotyki. Nie potrafił sobie poradzić z tym, co się stało.
– Całymi dniami płakał z rozpaczy. Wyjść zresztą nie mogliśmy, bo przed domem koczowało nawet 200 dziennikarzy. Marco czuł, że został zdradzony. Uważał, że dyskwalifikacja to część spisku. A po jakichś dziesięciu dniach powiedział: „Zacząłem brać kokainę”. Chłonął ją w przemysłowych ilościach. Jego ciało to znosiło, bo miał wyjątkowy organizm – wspominała Christina Jonsson, jego ówczesna partnerka, w rozmowie z magazynem „L’Hebdo”.
Marco uważał, że został wrobiony. Przez lata sugerowano, że to mafia, która miała obstawić fortunę na to, że Pantani nie wygra wyścigu, stała za jego wykluczeniem z rywalizacji, zresztą z czasem pojawiły się dowody, które zdawały się potwierdzać tę wersję wydarzeń. Tamta chwila zapoczątkowała upadek Włocha. Potem nigdy nie był już nie tylko tym samym kolarzem, ale i człowiekiem. Stracił chęć do rywalizacji.
– Kolarstwo zaczęło kojarzyć mi się z medialnym upokorzeniem – mówił. Po Giro zakończył sezon, nawet nie próbował przygotować się do innych wyścigów. Wpadł w depresję. Dziś już wiemy, że Pantani – podobnie jak zdecydowana większość peletonu w tamtych czasach – faktycznie brał doping. Wtedy jednak dla wszystkich była to po prostu rozpacz wielkiego kolarza, któremu zabrano możliwość walki o upragniony triumf. A właściwie – zabrano sam triumf. Bo przecież Pantani był nie tyle o krok, pół stopy od niego.
Włoch wrócił do rywalizacji w kolejnym Giro, ale nie był tam tak świetnie przygotowany. Pomagał więc na trasie Stefano Garzellemu, który zresztą wygrał cały wyścig. W Tour de France jechał słabo, ale wielki przebłysk zanotował na etapie dwunastym, z metą na Mont Ventoux, gdzie wygrał, pokonując Lance’a Armstronga. Wystartował też na igrzyskach w Sydney, ale był dopiero 69. A po 2000 roku jego kariera wchodziła w swój epilog.
Rzadko startował, z dwóch kolejnych edycji Giro wycofywał się w trakcie trwania wyścigu. Włoska federacja w międzyczasie ukarała go ośmiomiesięcznym zawieszeniem za odnalezione w jego pokoju hotelowym strzykawki z insuliną, choć miesiąc później Sportowy Sąd Arbitrażowy karę uchylił. W 2003 roku Marco zdołał jeszcze ukończyć Giro, ale to był jego ostatni dobry moment. Stracił motywację do treningów i startów. Uciekł na Kubę, szefowie jego ekipy go zawiesili. Brał coraz więcej narkotyków.
W końcu, 14 lutego 2004 roku, znaleziono go martwego w pokoju hotelowym w Rimini. Do dziś sugeruje się, że nie musiało to być zwyczajne przedawkowanie, a udział w nim mogły mieć osoby trzecie. Włoska policja sprawę jednak dokładnie zbadała i wykluczyła taką możliwość. W pogrzebie Pirata wzięło udział 20 tysięcy osób, w tym wielu jego rywali czy gwiazd kolarstwa z przeszłości.
Pantani we Włoszech pozostał legendą, choć jego upadek był dramatyczny i przebiegał w bardzo szybkim tempie. Wszystko jednak zaczęło się od Giro d’Italia 1999. Wyścigu, który miał być jego triumfem. A stał się przekleństwem.
SEBASTIAN WARZECHA
Fot. Newpix
Czytaj więcej o kolarstwie: