Na pierwszy polski medal podczas igrzysk w Tokio czekaliśmy pięć dni, ale niewiele brakowało, żeby wystarczył jeden. Anna Plichta jeszcze na kilka kilometrów przed metą wyścigu ze startu wspólnego znajdowała się na medalowej pozycji. W jej sukces, cudowną ucieczkę wierzyli napędzający emocje komentatorzy, powoli zaczynali wierzyć też wszyscy kibice. Skończyło się jednak na braku krążka. W tym tygodniu, w wieku 29 lat, zawodniczka zakończyła karierę.
Plichta (na zdjęciu po lewej) nie została kolarskim Dawidem Tomalą, ale niczego nie żałuje i docenia drogę, którą przebyła. A także drogę, którą w czasie jej kariery pokonało kobiece kolarstwo. Kiedy zaczynała normą były zarobki rzędu kilkuset euro miesięcznie. Teraz sukcesy zawodniczek są bardziej doceniane i lepiej opłacane. Polka podkreśla również – wierzmy w Katarzynę Niewiadomą. Bo stać ją na wiele.
Kolarstwo to jedna z dyscyplin, w której – przed igrzyskami w Tokio – widzieliśmy parę szans medalowych. Liczyliśmy na Michała Kwiatkowskiego, Rafała Majkę, a także Katarzynę Niewiadomą. Jeśli chodzi o torową odmianę tej dyscypliny – spoglądaliśmy też na Mateusza Rudyka. W jakichkolwiek zapowiedziach nie padało jednak nazwisko Anny Plichty.
Polka w Tokio niemal dokonała niemożliwego, tak jak już w sierpniu Dawid Tomala, najbardziej niespodziewany mistrz olimpijski w historii startów naszego kraju na letnich igrzyskach. Plichta podczas wyścigu stworzyła ucieczkę z czterema innymi zawodniczkami. Ucieczkę, która nie miała sobie pozwolić na wiele, ale pozwalała. Jej przewaga nad peletonem rosła i rosła. Na 100 kilometrów przed metą wynosiła dziesięć minut. Potem z piątki została trójka. Plichta jechała wraz z Omer Shapirą oraz Anną Kiesenhofer.
W końcu ostatnia z nich zdecydowała się na samotny atak. Austriaczka zmierzała w stronę złota, ale znajdujący się za nią duet też był coraz bliżej podium. Na kilka kilometrów przed metą miał minutę zapasu nad grupą pościgową. To jednak nie wystarczyło. Kiedy do końca wyścigu pozostały cztery i pół kilometra, Polka i Izraelka zostały w końcu dogonione. Między innymi przez Niewiadomą.
Ostatecznie rywalizację wygrała Kiesenhofer, która była przecież absolutnie sensacyjną triumfatorką. Niewiele brakowało jednak do kolejnej sensacji. Plichta nie została jej autorką, ale i tak pokazała moc. Parę miesięcy od pamiętnego wyścigu ogłosiła zakończenie kariery. W wieku 29 lat. Postanowiliśmy się z nią skontaktować.
KACPER MARCINIAK: Skąd ta decyzja?
ANNA PLICHTA: Zaczynałam się ścigać na poważnie, dopiero kiedy miałam 21 czy 22 lata. Więc to było stosunkowo późno. W końcu niektórzy zawodnicy w wieku prawie trzydziestu lat mają za sobą kilkanaście lat kariery. U mnie wyglądało to inaczej. Te sezony, w których rywalizowałam – korzystałam z nich na sto procent i dawałam z siebie wszystko. Ale jednak przyszedł moment, w którym uznałam, że potrzebuję czegoś nowego.
Jadąc do Tokio wiedziała pani, że to będą pani ostatnie igrzyska?
Szczerze mówiąc – przed minionym sezonem miałam w głowie, że zostały mi dwa lata, bo podpisałam dwuletni kontrakt z Lotto Soudal. Ale realia w nowym teamie okazały się inne, niż się spodziewałam. Byłam zawiedziona i rozczarowana swoją sytuacją, brakowało mi motywacji. Problemem było to, że nie mogłam brać udziału w takich wyścigach, w jakich chciałam.
Moja ekipa obejmowała głównie wyścigi belgijskie, klasyki, po brukach. A ja nie czuję się w nich dobrze. Można to zobrazować w ten sposób: jeśli jest pływak, który specjalizuje się w delfinie, a ktoś mu każe pływać tylko w stylu klasycznym, to dojdzie do momentu, w którym poczuje się wypalony. I nie będzie chciał dalej działać. Tak to ze mną wyglądało – po całej wiośnie, w której ścigałam się w takich wyścigach, uznałam, że nie chcę robić czegoś, co nie sprawia mi radości.
Potem zbliżały się igrzyska, na których mocno się skupiałam. Szczególnie żeby sobie udowodnić, że jeszcze potrafię walczyć, że jestem zawodniczką na wysokim poziomie. Bo wiedziałam, że dobrze trenuję, wszystkie cyferki na treningach się zgadzały. Ale zawody mi nie wychodziły. Więc chciałam pokazać w Tokio, sobie i innym – tak, jestem mocna.
I udało się to zrobić. Choć zarówno komentatorzy, jak i większość kibiców wierzyli, że faktycznie zakończy pani wyścig na jednym z trzech pierwszych miejsc.
Jak spojrzałam na to z dystansu, po igrzyskach, to pomyślałam, że faktycznie było bardzo blisko. Inna sprawa, że założenia wyglądały inaczej: Kasia [Niewiadoma – przyp. red.] to nasza liderka i ja chcę być z przodu, żeby jej pomóc. Wyścig ułożył się jednak inaczej. I kiedy zostało około trzydziestu kilometrów pojawiło mi się w głowie, że – ojej – teraz to jadę walczyć o ten medal. Przyjęłam taką możliwość i jechałam cały czas swoim, mocnym tempem.
Nie próbowałam się zafiksować na punkcie podium. Chciałam jechać równo, wiedziałam, że dużo może się wydarzyć na ostatnich kilometrach. Bo kolarstwo jest tak skonstruowane, że nigdy nie można być niczego pewnym, ze względu na kraksy, defekty. Medalu do Polski nie przywiozłam. Trochę było smutno, bo fani, cała rodzina mi kibicowali. I każdy myślał o krążku.
To był jednak wyścig, który pojechałam dobrze. Udowodniłam sobie i innym, że zasługuję na to, aby być na igrzyskach, i jestem mocną zawodniczką.
Po wyścigach przychodzi czas na analizy, refleksję. Nie pojawiły się emocje, złość, że tego medalu nie było?
Przede wszystkim przez ostatnie lata cały czas jeździłam w drużynach, w których byłam pomocniczką. Tak się przyzwyczaiłam do tej roli, że zawsze kiedy przychodził wyścig, jak mistrzostwa Polski czy start indywidualny, ciężko było mi się przestawić. Z bycia pomocnizką do walki dla siebie. Byłam tak zakodowana, że pracuję dla innych i to inni mają wygrywać, że sytuacja na igrzyskach była dla mnie wręcz nowa.
W tym roku spędziłam dużo czasu pracując z psycholożką sportową, która bardzo mi pomogła przed igrzyskami. Bez niej wyścig w Tokio wyglądałby inaczej, a ta wiara w siebie mogłaby jeszcze bardziej zawieść. Cała praca holistyczna, jeśli chodzi o trening, kwestie mentalne, pracę naszej obsługi – wszystko się na tyle zgrało, że efekt był dobry.
Zwyciężczyni tamtego wyścigu była sensacyjna. Annę Kiesenhofer należało uznać – z perspektywy przeciętnego kibica – za anonimową zawodniczkę.
Zgadza się, ale ja znałam ją od 2016 roku, kiedy razem ścigałyśmy się w Tour de l’Ardèche. Wygrała wtedy etap. Widziałam więc, kim jest i jak świetna z niej góralka. Patrząc na listę startową przed wyścigiem, nikt nie zwracał na nią uwagi. Jakaś zawodniczka z Austrii, żadna faworytka. Ale kiedy byłam w ucieczce i ją zobaczyłam, to wiedziałam, że może zdobyć medal. I faktycznie, została mistrzynią olimpijską.
Powiedziała pani potem, w rozmowie z Sebastianem Parfjanowiczem, że modliła się o medal dla Kasi. Można było przeczytać komentarze: zamiast się modlić, należało pojechać.
Tak, wiadomo, że takie komentarze będą się pojawiać. Ja natomiast wiem, że tamtego dnia dałam z siebie ponad sto procent. Tam nie było żadnego zapasu, nie miałam możliwości, żeby dać z siebie nawet procent więcej. Wiedziałam, że mogę patrzeć w przeszłość z dumą. Bo dałam z siebie wszystko.
Jaka jest różnica między kolarstwem damskim i męskim. Czy to dwa różne światy?
Kiedy po raz pierwszy podpisałam kontrakt z grupą UCI, to rzeczywiście – było widać bardzo duże rozbieżności. Jeśli chodzi o podejście do męskiego kolarstwa, pieniądze. W ostatnich latach bardzo się to zmienia. Wiadomo, że to jeszcze nie to samo, ale w drużynach zawodowych kobiecych pojawiły się minimalne wynagrodzenia. To efekt tego, że kolarki przez lata walczyły, żeby teraz młodszym zawodniczkom mogło być lepiej.
Przed wprowadzeniem minimalnego wynagrodzenia zdarzało się otrzymywać tylko zwrot kosztów?
Kiedy ja zaczęłam się ścigać w drużynach zagranicznych, to wynagrodzenie oscylowało wokół kilkuset euro na miesiąc. I wiem, że niektóre dziewczyny otrzymywały tylko po sto, dwieście euro, powiedzmy, kieszonkowego. Dużo powiedziała mi Gosia Jasińska, którą zawsze podziwiałam. W ciągu swojej kariery przeszła przez różne etapy i zdarzyło się, że ścigała się przez cały rok, mając tylko pokryte koszty zakwaterowania i dotyczące wyścigów. Nie miała ze sportu żadnych pieniędzy. Jeszcze kilka lat wstecz wyglądało to zatem zdecydowanie gorzej. Ale wszystko zmienia się na lepsze.
Kilkaset euro, z czego sporo trzeba było wydać na przygotowania. Pewnie nieraz wychodziło się na zero.
Dokładnie, będąc przeciętną zawodniczką, trudno było coś zaoszczędzić. Mam nadzieję, że faktycznie młodsze kolarki będą miały inne doświadczenia. Żeby żyły godnie i nie musiały martwić się o swoją przyszłość po zakończeniu kariery.
Różnica między męskim a damskim kolarstwem dotyczy chyba też podejścia do igrzysk? Kolarze nie muszą na nich błyszczeć, żeby było o nich głośno, bo mają równie ważne, pewnie dla niektórych – ważniejsze imprezy. U was jednak wygląda to inaczej.
Tu też trzeba wrócić do tych kwestii finansowych. Medal na igrzyskach olimpijskich zapewnia zawodnikowi emeryturę sportową. I myślę, że o ile kolarze mają wynagrodzenie na tyle wysokie, że przed zakończeniem kariery są w stanie odłożyć sporo środków, które mogą nawet wystarczyć im do końca życia, to w przypadku kobiet wygląda to inaczej.
Wiele zawodniczek musi po zakończeniu kariery znaleźć swoją pierwszą pracę. To nigdy nie jest proste. Niektóre zmotywowały się na tyle, żeby w czasie przygody sportowej skończyć studia, zdobyć wyższe wykształcenie. To pomaga. Ale spora część sportowców nigdy nie pracowała wcześniej w żadnym zawodzie i na rynku pracy zaczyna od zera. Dlatego ten medal jest pomocny, bo od razu ma się źródło dochodu.
A w środowisku damskiego kolarstwa da się znaleźć pracę? Po to, żeby po zakończeniu kariery – dla przykładu – wciąż pracować przy jakimś teamie.
To też się zmienia na lepsze. Więcej kobiet utrzymuje się przy kolarstwie. Pracują w drużynach jako masażystki czy dyrektorki sportowe. Anna van der Breggen [dwukrotna mistrzyni olimpijska – przyp. red.], która niedawno skończyła karierę, będzie pracować właśnie w tej roli. Nasza dyscyplina otwiera się zatem na kobiety. Miło na to patrzeć i miejmy nadzieję, że trend się utrzyma.
W kolejnych sezonach kolarskich wciąż będziemy dopingować Kasię Niewiadomą. Jak widzi pani jej możliwości, już jako była koleżanka z kadry?
Oceniam je bardzo pozytywnie. W ostatnich latach Kasia się ustabilizowała i dojrzała jako zawodniczka. Jak sama mówi – jest w pełni gotowa, żeby podjąć zadanie bycia liderką. Bo ona kiedyś przed tym uciekała, szukała kogoś, kto chciałby przejąć pałeczkę. Nie bardzo sprawiało jej przyjemność branie na siebie tego ciężaru odpowiedzialności. Teraz jednak widać, że kolarstwo sprawia jej ogromną radość. Nie podchodzi do wyścigów bardzo zestresowana, tylko daje sobie więcej luzu.
Do tego dochodzą lata treningów, stabilizacja formy sportowej. Kasia jest już dojrzała, wie, czego chce. Dlatego myślę, że kolejne sezony w jej wykonaniu będą jeszcze lepsze.
O Niewiadomej już kilka lat mówiło się, że jest wielką nadzieją polskiego kolarstwa.
Mało rodzi się osób, które zaczynają startować i już w pierwszych latach są w stanie wygrywać. A nawet jak się zdarzają, to niestety często po dwóch, trzech sezonach dominacji przepadają. Dlatego myślę, że czasem lepiej poprowadzić karierę jak Kasia. Stopniowo, rok po roku, doszła do wysokiego poziomu i teraz pozostaje jej tylko kwestia jego utrzymania.
Pani mąż jest Belgiem, pracuje w zespole kolarskim. Planujecie teraz działać razem?
Mój mąż pracuje w Team INEOS jako masażysta i plany są takie, że zostanie w tej drużynie. Natomiast jeśli o mnie chodzi: nie jestem w stanie powiedzieć, co dokładnie będę robić, ale planuję zostać w kolarstwie. Na przestrzeni lat ten sport stał się moją wielką pasją. Jest tak naprawdę wielkim, międzynarodowym środowiskiem. Kiedy wejdziemy w nie raz, to nie ma różnicy, w jakim kraju mieszkamy. Mowa o jednej wielkiej rodzinie, którą trudno zostawić za sobą bez sentymentu.
ROZMAWIAŁ
KACPER MARCINIAK
Fot. Newspix.pl