Najlepszy biegacz paranarciarski w historii i jeden z najlepszych paraolimpijczyków w ogóle. W wieku 18 lat choroba niemal w całości odebrała mu wzrok. Nigdy jednak nie porzucił marzeń. Dzięki temu od paraigrzysk w Salt Lake City do tych w Pekinie zdobył… dwadzieścia medali. W Chinach zresztą po raz kolejny nie dał szans rywalom, choć na karku ma już 42 lata. Poznajcie Briana McKeevera, legendę paraolimpizmu.
Rekordzista
Na przestrzeni kariery otrzymywał wiele nagród i wyróżnień. Był najlepszym męskim zawodnikiem 2007 roku według Międzynarodowego Komitetu Paraolimpijskiego i najlepszym w Kanadzie siedem lat później. Niósł też flagę Kanady na ceremonii zamknięcia igrzysk w 2002 roku i otwarcia szesnaście lat później. Z kolei na rozdaniu Sportowych Nagród Kanady w 2018 pokonał również pełnosprawnych zawodników i zdobył główną statuetkę.
Takie wyróżnienie nie może dziwić – w tamtym roku przeszedł bowiem do historii.
W trakcie zimowych igrzysk paraolimpijskich w Pjongczangu stał się najbardziej utytułowanym zawodnikiem w historii występów Kanady na tej imprezie. Na karku miał 38 lat, gdzieś między wierszami sugerował, że mogą to być jego ostatnie igrzyska. Graham Nishikawa, jeden z jego przewodników, mówił jednak, że w przypadku Briana nic go nie zaskoczy.
– On jest niesamowity, wielki. Zachwycam się za każdym razem, gdy gdzieś z nim przebywam. Każdego roku daje z siebie więcej – mówił Nishikawa. Fani zresztą widzieli to gołym okiem. McKeever choć coraz starszy, to stawał się też lepszy. Na paraigrzyskach startował od 2002 roku, a swój być może najlepszy bieg zaliczył całe dwanaście lat później – w Soczi. W ledwie kilometrowym sprincie wywrócił się na samym początku. A potem dał z siebie absolutnie wszystko.
– Po upadku rzuciłem kilkoma „fuckami”, ale podniosłem się szybko. Bałem się, że mogłem złamać kijek, bo w takich sytuacjach często się to dzieje. Miałem jednak szczęście, kijek był cały. Szybko wstałem, wróciliśmy do rywalizacji, złapaliśmy rytm. Na zjeździe poczuliśmy, że nasi serwismeni wykonali niesamowitą robotę i dogoniliśmy rywali. Wszystko stało się bardzo szybko, nagle byliśmy tuż obok największego rywala – wspominał.
I tak, wygrał tamten bieg. Na tak krótkim dystansie był w stanie odrobić straty wynikłe z upadku. To był wyczyn, który odbił się w świecie naprawdę szerokim echem. W Pjongczangu, cztery lata później, nadal był wielki. W wieku 38 lat biegał na takim poziomie, że właściwie miał kłopot z… przewodnikami. Ci po prostu byli dla niego zbyt wolni, choć trzeba dodać, że rola przewodnika nie jest łatwa – biegnie się niemal cały czas z przodu, jest się wystawionym na wiatr, trzeba też dostosować się do tempa swojego zawodnika.
– Znaleźć kogoś tak szybkiego to problem. W całym kraju mamy kilka takich osób, które dają sobie z tym radę. Trudno jest też poprosić kogoś, by zrezygnował z własnej kariery i pomógł ci w twojej [przewodnicy otrzymują medale, ale są one głównie „pamiątkowe”, nie wliczają się do statystyk – przyp. red.]. Mam naprawdę wielkie szczęście, że udało mi się znaleźć dwóch takich ludzi – opowiadał mediom.
Ostatni raz?
Graham Nishikawa, jeden ze wspomnianej dwójki przewodników, ostatecznie miał rację. McKeever nie zrezygnował po Pjongczangu, postanowił pociągnąć jeszcze cztery lata i wystartować na paraigrzyskach w Pekinie. Dwadzieścia lat po debiucie w tej imprezie, w wieku 42 lat. Przed pierwszym startem mówił, że nie wie, czego właściwie się spodziewać. Przez pandemię wiele imprez, w których normalnie wziąłby udział, odwołano. Twierdził, że jeśli uda mu się zdobyć choć jeden medal, będzie szczęśliwy.
Zdobył trzy. Wszystkie złote. Po raz czwarty z rzędu na paraigrzyskach okazał się najlepszy w każdej (!) z indywidualnych konkurencji w jego kategorii niepełnosprawności.
– Wszystkie te medale było piekielnie trudno wywalczyć. Zwłaszcza w Pekinie. Traktuję je w kategoriach cudu. Z racji wieku, ale też kłopotów, w jakie wpędziła nas pandemia i sytuacja polityczna. To uderzyło w nas wszystkich – mówił. Wiek zresztą naprawdę mu już doskwiera. Wielokrotnie powtarzał, że czuje w kościach swoje ponad cztery dekady życia.
– Myślę, że Pekin to będzie koniec. To dla mnie odpowiednie miejsce, by to wszystko zakończyć. Oczywiście, będzie to trudne, ale czuję, że potrzebuję coś zmienić. Kiedy masz 40 lat i rywalizujesz z ludźmi dużo młodszymi, nigdy nie czujesz się wypoczęty. Ciało nie ma czasu się zregenerować. Każdego dnia czuję przez to ból, czasem ledwie jestem w stanie przejść w nocy do łóżka. A gdy już się kładę i zasypiam, to budzę się w nocy właśnie przez ból – mówił.
Mimo tego karierę przeciągał i tak niesamowicie długo. I na pewno mógłby dłużej, w końcu wciąż jest najlepszy ze wszystkich, udowodnił to w Pekinie. Dlatego już na samych igrzyskach nieco złagodził wydźwięk swoich wypowiedzi. Dalej mówił o bólu, dalej twierdził, że jest bliski końca kariery. Ale gdy pytano go o paraigrzyska w Cortinie d’Ampezzo, które odbyć mają się za cztery lata, nie zaprzeczał tak stanowczo.
– Wciąż uwielbiam rywalizację, ale staje się coraz trudniejsza. Myślę, że jeśli będę próbować startować za cztery lata, będę musiał biegać o lasce – żartował z dziennikarzami. Mimo wszystko ci, którzy go znają, powtarzają, że to wcale nie jest niemożliwe – bo to gość, który żywi się rywalizacją, kocha całą jej otoczkę. Nie dba nawet o medale, sam wielokrotnie to powtarzał – po prostu chce móc walczyć z najlepszymi biegaczami i próbować po raz kolejny ich pokonać.
– Nadal czuję ekscytację związaną ze startem. Dzięki niej udało mi się biegać tak długo. W mojej karierze nigdy nie dbałem przesadnie o wyróżnienia. Chciałem osiągnąć pewne uczucie. Poczuć się spełnionym, ale nie za sprawą medali i sukcesów, to uczucie niemierzalne w ten sposób. Satysfakcja wynikała u mnie z tego, że wiedziałem, ile włożyłem w to wszystko pracy. Lata zajęło mi zbudowanie tej bazy. Lubię taką pracę – powtarzał.
Choć to nie tak, że medali sobie w ogóle nie ceni – z każdego, który zdobył, jest dumny, trzyma je w domu zapakowane tak, by się nie poniszczyły. A ma ich przecież z samych igrzysk paraolimpijskich aż dwadzieścia. 16 złotych, dwa srebrne i brązowe – z czego jeden z biathlonu. Tylko dwie osoby w historii zimowych paraigrzysk mają lepszy bilans.
Brian McKeever to legenda, którą od dziecka chciał się stać. Tyle że wtedy nie myślał o startach w igrzyskach paraolimpijskich.
Spadek po ojcu
Na nartach zaczął biegać w wieku trzech lat. W pierwszych zawodach wystartował, gdy miał na karku dwanaście wiosen. Do dziś wspomina, że ukształtowały go dwie rzeczy – przede wszystkim oglądanie zimowych igrzysk w Calgary. – Zawsze chciałem zostać częścią tej imprezy – mówił. Drugim ważnym aspektem jego dorastania był występ Robina, jego starszego brata, na igrzyskach w Nagano, w 1998 roku.
Brian chciał pójść w jego ślady. I zdawał się mieć na to duże szanse. Przechodził przez kolejne stopnie rozwoju w sposób wręcz książkowy. Tyle że tuż po tym, jak Robin wrócił z Japonii, jego brata dopadła choroba Stargardta. To schorzenie, które polega na stopniowej degeneracji fotoreceptorów i komórek nabłonka barwnikowego siatkówki w obrębie plamki. Brzmi skomplikowanie? Prościej ujął to sam Brian.
– Widzę brzegi donuta, ale nie dostrzegam dziury w jego środku. To trochę tak, jakbyś patrzył przez chwilę w słońce i potem miał przez to przed oczami ciemne plamy. – U niego ta plama znajduje się na środku i jest duża. Wzrok został mu właściwie tylko na bokach pola widzenia, więc gdy z kimś rozmawia, patrzy obok niego, by widzieć jego twarz. W sensie legalnym jest uznany za niewidomego, oczy ma sprawne w mniej niż dziesięciu procentach.
– Pamiętam, że dopiero co wróciłem z mistrzostw świata juniorów. Miałem świetny rok, nie dostrzegałem tego, że stopniowo tracę wzrok. Dopiero, gdy pojawiły się pewne dziwne objawy – choćby to, że wielkie billboardy nagle nie miały dla mnie sensu, bo niektóre litery były zakryte przez ślepe punkty – pomyślałem, że coś jest nie tak. W końcu przydarzył się dzień, gdy razem z Robinem i jego przyszłą żoną jechaliśmy samochodem. Po drodze szukali jakiegoś adresu i czytali nazwy ulic z tabliczek, których ja w ogóle nie widziałem!
Poszli do lekarza z nadzieją, że to tylko wada wzroku. Ten jednak nie był w stanie pomóc im żadnymi soczewkami. Wtedy byli już niemal pewni, że to choroba Stargardta. To bowiem przypadłość genetyczna, na którą cierpieli też ciotka i ojciec Briana. Choć w rodzinie wszyscy liczyli, że ten już na nią nie zachoruje, ponieważ jego ojciec zaczął na nią cierpieć jeszcze jako dziecko. Nie spodziewali się, że dopadnie nastolatka.
Prawdopodobnie ostatni indywidualny start na paraigrzyskach Briana McKeevera. Polecamy przyjrzeć się scence na finiszu, gdy Brian wydaje się gotowy biec dalej, ale jego przewodnik pada zmęczony na śnieg.
– Na początku jak każdy byłem zdruzgotany i przerażony. Tracę wzrok, jak podołam wyzwaniom jakie teraz przede mną stają? A rzeczywistość okazała się taka, że z czasem, idąc do przodu z kolejnymi wyzwaniami, te które na początku wydawały się wielką sprawą, okazały się nieistotnymi, drobnymi barierkami do przeskoczenia – wspominał. Paradoksalnie w poradzeniu sobie z całą sytuacją pomogło mu właśnie to, że jego ojciec cierpiał na to samo.
– Tata poszedł na uniwersytet, grał w kilku drużynach sportowych. Potem przez ponad 30 lat uczył w szkole. W naszej rodzinie ta choroba była czymś normalnym. Tata jedynie nie jeździł autem, ale poruszał się na rowerze. Dzięki temu przykładowi zrozumiałem, że nie dotknie mnie to aż tak bardzo. Starałem się żyć tak, jak robił to mój tata, który często z tego żartował. Dziś myślę, że choroba nie zabrała mi tak wiele, jak się spodziewałem – mówił Brian.
Jego inspiracją stała się Marla Runyan, biegaczka z USA, która też miała chorobę Stargardta. W 1992 i 1996 startowała na igrzyskach paraolimpijskich. W 2000 załapała się do kadry na „właściwą” olimpiadę. Dla Briana był to niezwykle waży przykład tego, że nadal może osiągać sukcesy w sporcie. A gdy z czasem zobaczył, że życie specjalnie mu się nie zmieniło, zaczął harować tak samo ciężko jak wcześniej.
Tyle że od tamtego momentu nie celował już w igrzyska olimpijskie, a myślał o paraolimpiadzie. Bratu powiedział wtedy, że będzie biegać na nartach tak długo, jak długo będzie to dla niego bezpieczne. Nie spodziewał się wtedy, że Robin odegra w tym wszystkim wielką rolę.
Bracia biegną razem
Jedna z reklam w przerwie ostatniego SuperBowl nazywała się po prostu Brothers – Bracia. Wyprodukowała ją Toyota, w wersji krótszej – wyświetlonej wtedy – trwa 60 sekund. To filmowa, odtworzona z ich wspomnień, wersja historii Briana i Robina McKeeverów. Na ekranie widać drogę, jaką przeszli obaj przez lata.
– Za pierwszym razem oglądałem ją na lotnisku, w pośpiechu, nie wywarła jeszcze na mnie wpływu. Drugi raz zobaczyłem ją na spokojnie, razem z przyjacielem. Obaj się popłakaliśmy. Po prostu dostrzegliśmy to, co w tej reklamie najważniejsze – to skrawki życia, kariery i wszystkiego, co w to włożyliśmy razem z Robinem. W 60 sekund upchnięto mnóstwo emocji. To cudowna okazja na pokazanie światu sportu paraolimpijskiego – mówił sam Brian.
Przerwę reklamową w trakcie SuperBowl oglądało jakieś sto milionów osób. Potem kolejne mogły też obejrzeć klip w Internecie i zobaczyć historię Briana, a nawet… spojrzeć na świat w taki sposób, w jaki on go widzi. W wideo postarano się bowiem pokazać, ile widzi sam McKeever. Jeśli chcecie, zobaczcie sami – to wersja rozszerzona do półtorej minuty:
Dlaczego jednak występują w niej obaj bracia? Przez zwykły zbieg okoliczności, niesamowicie dla nich szczęśliwy. W 2001 roku Brian uznał, że jest gotowy na starty w zawodach dla zawodników z uszkodzeniami wzroku. W pierwszym biegu Pucharu Świata, w którym wziął udział, startował sam, a mimo tego skończył na drugim miejscu. Wtedy podeszło do niego dwóch innych zawodników i powiedziało mu, że gdyby miał przewodnika, pewnie by wygrał.
– Wtedy wydało mi się dziwne, że chcą mi pomóc, ale dziś to rozumiem. Wszyscy chcemy, by sport paraolimpijski stał się większy, by rywalizacja była ciekawsza, by ludzie się interesowali – wspominał Brian. Zgodnie z radą rywali, zaczął zresztą szukać przewodnika, choć – jak już wiecie – nie jest to łatwe zadanie. W podobnym okresie Robin walczył jednak o wyjazd na igrzyska do Salt Lake City. Nie udało mu się, wylądował poza kadrą Kanady.
Wtedy podszedł do niego Brian. I zapytał, czy przypadkiem nie chciałby pomóc mu w wyjeździe na paraigrzyska, pełniąc rolę jego przewodnika.
– To było bardzo ważne pytanie. Dla Robina musiał to być naprawdę trudny okres, dopiero co nie udało mu się osiągnąć swojego celu. A mimo tego zgodził się bez wahania, mówiąc, że zrobi to z radością. W całym kraju były może cztery osoby, które mogły zostać moim przewodnikiem. Jedną z nich był właśnie Robin. Niedługo potem dostaliśmy się na paraigrzyska. Pojechaliśmy tam razem, byliśmy niesamowicie podekscytowani. Pamiętam, jak Robin powiedział: „czuję się, jakbym był na igrzyskach, to to samo uczucie” – wspominał Brian.
Razem wyjechali na paraigrzyska trzykrotnie. Zdobyli dziesięć medali, w tym siedem złotych. Potem Robin, starszy o sześć lat, przeszedł na emeryturę, ale niemal od razu został głównym trenerem kadry kanadyjskich parabiegaczy. Ponad osiem lat ich wspólnego biegania dało im jednak jeszcze więcej – niesamowicie ich do siebie zbliżyło.
– Mimo sześcioletniej różnicy wieku, staliśmy się sobie tak bliscy, że zachowywaliśmy się jak bliźniacy. Ta sama waga, te same ruchy na trasie, niezwykłą synchronizacja. Gdy nas o to pytano, nie wiedząc, że jesteśmy braćmi, żartowaliśmy, że musimy sprawdzić, czy przypadkiem nie mamy wspólnych rodziców – śmiał się Brian.
Wcześniej – ze względu na różnicę wieku – raczej nie spędzali ze sobą bardzo dużo czasu. Gdy Robin zaczął jeździć na zawody z kadrą seniorów, Brian był przecież młodym zawodnikiem, który trenował głównie blisko domu. Lata wspólnych startów pozwoliły im nadrobić tamten czas. Razem przeżyli wielkie chwile euforii, ale i rozczarowania.
Zwłaszcza jedno szczególne.
Łzy rozczarowania
W pewnym momencie Brian McKeever stał się tak znakomitym biegaczem, że reprezentował swój kraj również w gronie zawodników pełnosprawnych. W 2007 roku pojawił się na przykład na mistrzostwach świata w Sapporo, gdzie startował na 15 kilometrów. Skończył na 21. miejscu, lepszym niż wielu się spodziewało. Za jego plecami znalazł się choćby Giorgio Di Centa, który rok wcześniej został mistrzem olimpijskim na 50 kilometrów, czy Petter Northug, w przyszłości jedna z największych legend tej dyscypliny.
– Brian od dziecka był napędzany pewnym marzeniem, które wykraczało poza igrzyska paraolimpijskie. On marzył o tych „zwykłych” igrzyskach, od kiedy miał kilka lat – wspominał Robin. W 2010 roku wydawało się, że jego marzenie się spełni. Młodszy z McKeeverów przeszedł wówczas przez krajowe eliminacje i został włączony do składu kadry na igrzyska w Vancouver. Igrzyska w jego ojczyźnie.
Gdy w styczniu 2010 roku ogłoszono jego obecność w składzie Kanady, nagle media z całego świata chciały z nim rozmawiać. Stał się prawdziwą gwiazdą. – Szybko dało się zauważyć, że to już nie tylko miła i ładna historia wewnątrzkanadyjska. Wszyscy, dosłownie wszyscy dzwonili – wspominał Chris Dorman, rzecznik prasowy kanadyjskiej ekipy. Brian chętnie z mediami rozmawiał, z typowym dla siebie dystansem i nie dając się ponieść emocjom.
– Nie powiem nikomu, że zdobędę złoto. Nie mam doświadczenia, które mi do tego potrzebne. Mogę jedynie zapewnić, że wezmę udział w biegu w najlepszej formie mojego życia. Mam nadzieję, że gdy dotrę do mety będę mógł powiedzieć, że to był najlepszy bieg w mojej karierze – mówił. Często pytano go też o to, jak poradzi sobie bez przewodnika. Na treningach ponoć zaliczył w takich biegach sporo wywrotek. Twierdził jednak, że jakoś mu się uda. – Start będzie pewnie nieco szalony, ale to zorganizowany chaos. Moją taktyką będzie znalezienie rywala biegnącego w moim tempie i podążanie za nim.
Jego historię zwykle podkreślano jednym ważnym zdaniem – że to najlepszy dowód na to, czym są igrzyska. Że liczy się w nich przede wszystkim udział i takie wyczyny jak ten Briana, który miał zostać pierwszym zimowym paraolimpijczykiem z występem na zwykłych igrzyskach. Nie przewidziano tylko jednego – że McKeever ostatecznie nie wystartuje.
– Muszę być profesjonalistą. Do biegu wystawiam swoich czterech najlepszych zawodników – mówił Inge Braten, trener kanadyjskiej kadry. To on zdecydował, że Brian po prostu się wśród tych czterech nie mieści. Zmiana w składzie nastąpiła jednak dopiero dzień przed startem. I to, jak wspominał sam McKeever, rozdarło mu serce.
– Zajęło mi dwa lata, by przejść nad tym do porządku dziennego. Mentalnie to był ogromny cios, płakałem. Nie miałem potem wcześniejszej motywacji do tego, by kontynuować treningi. Ostatecznie udało mi się jednak odzyskać radość z rywalizacji. Rozumiem tę decyzję, mimo że byłem nią tak rozczarowany. Inni byli szybsi. Zasłużyli na ten start – mówił kilka lat później. Do dziś jednak uważa, że śmiało mógłby znaleźć się w kadrze na igrzyska w Soczi. Tam jednak w ogóle nie pojechał.
O jego wielkości dobrze świadczy jednak to, co zrobił kilka tygodni później – na paraigrzyskach w Vancouver zgarnął trzy złota.
Przykład do naśladowania
Rozczarowanie nadal jednak było ogromne. Ale sama obecność Briana w składzie kadry na zimowe igrzyska, nawet jeśli ostatecznie nie wystartował ani razu, była czymś niezwykłym. Ta historia przedostała się wtedy do mediów, gościła w serwisach internetowych, telewizjach i gazetach na całym świecie. O tym, jak ważna była dla innych, mówił choćby Stefan Daniel, paratriathlonista, dwukrotny medalista paraigrzysk, a przy okazji – mieszkaniec Calgary, rodzinnego miasta Briana.
– To że znalazł się w kadrze, było niesamowite. Kiedy byłem dzieciakiem często myślałem sobie: „Nigdy nie będę tak dobry jak inni. Zawsze będę osobą z niepełnosprawnością, więc będę odrobinę wolniejszy czy gorszy”. Kiedy jednak zobaczyłem, co Brian robił na przestrzeni całej swojej kariery i jak nie traktował swojej niepełnosprawności jako wymówki – to zmieniło całe moje postrzeganie siebie.
Największe rozczarowanie w karierze McKeevera w pewnym sensie zmieniło się w jego największy triumf. Od zawsze powtarzał bowiem, że chciałby zmienić postrzeganie osób z niepełnosprawnościami.
– Na paraigrzyskach widziałem osoby rywalizujące na najwyższym możliwym poziomie. Uważam, że żadna z nich tak naprawdę nie miała niepełnosprawności. Dla mnie to jedne z najbardziej sprawnych osób, jakie znam. To nie kwestia niepełnosprawności bądź sprawności. Tu chodzi o to, jak przeżywasz swoje życie. Jeśli sam mogę coś za sobą zostawić, to chciałbym sprawić, by paraigrzyska i ci wszyscy sportowcy miały więcej fanów, większą oglądalność. Reprezentacja jest ważna. W mojej rodzinie ją mieliśmy za sprawą mojego ojca. Dzięki niemu sam poradziłem sobie z chorobą.
Dziś można z całą pewnością napisać, że mu się to udało. Nawet jeśli jeszcze nie światowo, to w samej Kanadzie w dużej mierze dzięki niemu zmieniło się postrzeganie paraigrzysk i sportowców, którzy na nich występują. To jego spuścizna. Znacznie cenniejsza niż wszystkie medale.
SEBASTIAN WARZECHA
Fot. Newspix