Reklama

Afonso Sousa: Stać mnie na grę w reprezentacji i ligach TOP5

Szymon Janczyk

Autor:Szymon Janczyk

29 stycznia 2024, 09:00 • 13 min czytania 75 komentarzy

Do niedawna Afonso Sousa był drugim najdroższym zawodnikiem w historii Lecha Poznań, na najniższy stopień podium zrzucił go dopiero Ali Gholizadeh. Portugalczyk miał jednak problemy u Johna van den Broma. – Brakowało komunikacji, nie czułem, że się rozwijam – mówi nam wprost. Sousa opowiada historię swojej rodziny, w której kontynuuje piłkarskie tradycje. Zdradza, że miał trudne dzieciństwo i zabiera nas za kulisy funkcjonowania FC Porto.

Afonso Sousa: Stać mnie na grę w reprezentacji i ligach TOP5

Dotychczas Afonso Sousa rzadko udzielał wywiadów. W zasadzie na dłuższą rozmowę dał się namówić po raz pierwszy, zaskakując nawet… samego Lecha. W Kolejorzu żartowali później, że po raz pierwszy widzieli pomocnika w tak długiej konwersacji.

Dlaczego Afonso stronił od mediów? Być może z powodu raczej skrytego charakteru, na pewno dlatego, że dopiero niedawno nabrał pewności co do swoich zdolności językowych. Sam przyznał nam, że początkowo w Poznaniu miał problemy z angielskim, ale dziś zupełnie tego nie widać.

Młodzieżowy reprezentant Portugalii liczy na to, że po zmianie trenera w Lechu nadejdą dla niego lepsze dni. Emanuje pewnością siebie i przekonaniem, że w piłce jeszcze wiele przed nim. Zapraszamy.

Ucieczka z cienia. Afonso Sousa w pogoni za dziadkiem i ojcem

Reklama

***

„Presja” to słowo, które towarzyszy ci od zawsze z powodu twojego taty i dziadka?

Jasne, tak to musiało wyglądać. Mój dziadek Antonio i tata Ricardo byli wspaniałymi piłkarzami. Dziadek wygrał z FC Porto Ligę Mistrzów w 1987 roku. Myślę, że nie ma w tym nic złego, bo tę presję odbieram pozytywnie. Ich osiągnięcia są moim powodem do dumy. Zawsze mogłem liczyć na ich rady w trakcie swojej kariery.

Z taką rodziną musiałeś być najpopularniejszym dzieciakiem na dzielnicy.

Tak! Wszyscy ich znali. Jedynym minusem było to, że czasami ludzie do przesady starali się porównywać nas ze sobą.

Jako dzieci lubimy słuchać historii dziadków. W twoim przypadku musiało to być niesamowite doświadczenie.

Reklama

Nie miałem okazji zobaczyć go na boisku, ale odpalałem archiwalne nagrania z tamtych lat, żeby sprawdzić, jak grał. Był niesamowity! Tatę oglądałem już w akcji na żywo, imponował mi. Obaj pomogli mi odnaleźć drogę do sukcesu.

Który z nich częściej rozmawiał z tobą o piłce?

Tata. Mój dziadek nie jest typem gaduły, nie lubi rozmawiać o problemach. Kiedy jednak potrzebowałem wsparcia w kluczowym momencie, wspierał mnie swoim doświadczeniem. Z tatą mieliśmy trochę inną relację, mogłem się go poradzić w każdym temacie, nie tylko w kwestiach sportowych. Rozmawiamy praktycznie codziennie.

FC Porto świętuje zdobycie Pucharu Europy. Wśród piłkarzy Antonio Sousa i Józef Młynarczyk

Dziadek to wyznawca starej szkoły, twardy charakter?

Ma inne podejście, wychował się w innych czasach. Uważa, że z problemami trzeba sobie poradzić samemu, znaleźć wyjście z danej sytuacji. Jego pokolenie robiło to w ten sposób, więc uważa, że tak to powinno wyglądać, to normalne. Nie chcę powiedzieć, że jest obojętny, jest trochę asertywny i odzywa się tylko wtedy, kiedy naprawdę czuje, że jest tego potrzeba.

Tata opowiadał ci o tym, jak on sam znosił porównania do swojego ojca?

Ich przypadek jest szczególny, bo tata pracował razem ze swoim ojcem w SC Beira-Mar. On był piłkarzem, dziadek go trenował, wygrali razem Puchar Portugalii. Teraz tata sam pracuje jako trener, więc mam nadzieję, że kiedyś i ja zagram w jego zespole. Musiał starać się dwa razy bardziej, bo wiadomo, jacy są ludzie: zaraz mówiliby, że gra dlatego, że jest jego synem. Uważam jednak, że był na tyle dobrym zawodnikiem, że nie musiał się tego obawiać. Poza tym tata zawsze czuł, że równa do kogoś, kto był absolutnie topowym piłkarzem w skali kraju, więc nie było to łatwe. Z drugiej strony to były inne czasy, media nie były wówczas tak popularne i tyle się o tym nie mówiło.

U ciebie było odwrotnie. Gdy debiutowałeś w lidze, gdy wygrałeś Młodzieżową Ligę Mistrzów, zawsze wspominano „to syn Ricardo, wnuk Antonio”. Frustrowało, że nie piszą po prostu: „to Afonso”?

Nie, niekoniecznie. Tata i dziadek napisali historię tej rodziny, tego nazwiska. Chcę dodać do niej kolejny rozdział jako Afonso, ale od początku chciałem mieć „Sousę” na koszulce. To wielka część tego, kim jestem.

Na koszulce miałeś też numer 28. Tak jak tata.

W pierwszym sezonie w portugalskiej ekstraklasie chciałem grać z numerem, który był bardzo ważny dla taty. Przez niemal całą karierę grał z „28”, dlatego wybrałem ten sam. Moim ulubionym numerem jest jednak dziesiątka, lubię też siedem czy osiem, więc później zmieniłem go właśnie na taki.

Jak bardzo różnisz się od taty i dziadka jako zawodnik?

Ricardo był „dziesiątką” w starym stylu. Na boisku za wiele się nie nabiegał! Lubił mieć piłkę przy nodze, opierał swoją grę na tym, co potrafił z nią zrobić. Dziś nie ma już miejsca na boisku dla takich zawodników, ale jeszcze dekadę temu wielu piłkarzy w tym stylu grało w różnych ligach. Skupieni na ofensywnie, techniczni. Tata miał świetną lewą nogę, tak samo jak dziadek. Antonio scharakteryzowałbym w podobny sposób, tyle że wykonywał więcej pracy dla drużyny. Czym się różnię? Nawet tym, że jestem prawo-, a nie lewonożny. Myślę, że jestem pomocnikiem w nowoczesnym stylu, box to box, więc dużo biegam, udzielam się wszędzie.

Podążyłeś ich śladem do FC Porto. To było twoje marzenie?

Spędziłem tam dziesięć lat, to klub mojego życia. Dał mi wiele, bez Porto nie byłbym w stanie pokazać się światu, świętować sukcesów.

Ricardo Sousa w roli trenera. Jako piłkarz zagrał w reprezentacji Portugalii B

Miałeś jednak ofertę z Benfiki. Też niczego sobie klub.

Wybrałem Porto, bo byłem bardzo młody, zbyt młody, żeby przeprowadzić się daleko od domu i żyć samemu. Porto było bliżej, przedstawiło ciekawy projekt na mnie, więc nie miałem wątpliwości.

Do samej piłki też nie miałeś? Rodzina liczyła, że będziesz kontynuował tradycję, czy był to twój wybór?

Jako czterolatek wszędzie biegałem z piłką, to było mi pisane. Szybko dołączyłem do Beira-Mar, to klub z mojego miasta. Oczywiście marzyłem o dużej karierze. Beira-Mar było niegdyś portugalskim ekstraklasowiczem.

Przenosiny do dużej akademii z takiego klubu zawsze są szokujące, zderzenie z innym światem.

Oj tak, Porto to jeden z największych klubów w Portugalii. Szybko zaadaptowałem się do tego, jak to tam wygląda, z prostego powodu — bardzo zależało mi na wykorzystaniu tej szansy i wszystkiego, co oferuje taki klub.

Ciężko jest odejść z klubu pokroju FC Porto? Zakładam, że będąc tam, żyjesz nadzieją, że przebijesz się do „jedynki” nawet gdy szanse na to, są — obiektywnie patrząc — niewielkie.

Ja odszedłem, gdy pozostał mi jeszcze rok kontraktu, ale czułem, że nie mam możliwości gry w pierwszym zespole. Druga drużyna FC Porto gra na zapleczu ekstraklasy, to też dobry poziom, ale nie chciałem tkwić w strefie komfortu i czekać na coś, co się nie wydarzy. Zacząłem myśleć o poszukaniu szansy w ekstraklasie, odszedłem i znalazłem swoje minuty.

Ale nie był to pewnie pierwszy moment, w którym myślałeś o odejściu.

To prawda. Jako osiemnastolatek miałem ofertę ze Sportingu Lizbona. Kończył mi się kontrakt w FC Porto, zadzwonili z zaproszeniem na okres przygotowawczy z pierwszym zespołem, chcieli mnie pozyskać. Zdecydowałem jednak, że przedłużę umowę i powalczę o szansę. Liczyłem, że się uda, ale wyszło inaczej. Rzadko o tym wspominam, ale byłem wtedy trochę przybity. Każdy wie, jaką marką jest FC Porto, a gdy to twój ulubiony klub, naprawdę myślisz, że może ci się udać w nim zagrać.

Najważniejsza lekcja, jaką dało ci FC Porto?

Profesjonalizm. Uczyli nas go nie tylko na boisku, ale przede wszystkim poza nim. Moim najważniejszym momentem, za który jestem im wdzięczny, jest pomoc w uczynieniu mnie dorosłym facetem. Mam na myśli to, że łatwiej było mi dorosnąć, przestać być dzieciakiem. Pokazali mi prawdziwy świat.

To ciekawe, bo gdy rozmawiałem z Carlosem Julio, który trenował w La Masii, mówił mi, że wielkie kluby to wielkie kłamstwo, bo świat wygląda inaczej niż w takiej akademii.

Jasne, w takich miejscach masz wszystko pod nosem, możesz poprosić o każdą rzecz. Ja znałem rzeczywistość małego klubu z Beira-Mar, wiedziałem też, jak to jest mieć trudne dzieciństwo.

Dlaczego twoje dzieciństwo było trudne?

Momentami było ciężko. Pamiętam kłótnie rodziców i to, że mama nie miała pracy, brakowało nam pieniędzy. Nie będę się w to zagłębiał, ale przeżyłem kilka trudnych chwil.

To prawda, że każdy portugalski piłkarz grał kiedyś z kimś, kto zrobił wielką karierę?

Ja na przykład grałem w piłkę z Fabio Vieirą z Arsenalu.

No właśnie. Ciężko jest znaleźć Portugalczyka w Ekstraklasie, który nie grał w młodzieżowej reprezentacji kraju, albo nie trenował z którąś z przyszłych gwiazd.

W sumie grałem też z Vitinho, Fabio Silvą, Diogo Dalotem czy Pedro Neto. Zawsze, gdy grasz w jednym z trzech największych klubów w Portugalii, spotkasz kogoś takiego.

Portugalska młodzieżówka przed meczem z Polską. Afonso Sousa z numerem 21.

Większość z was ma podobne umiejętności, więc co sprawiło, że akurat oni przebili się tak wysoko, a nie — na przykład — ty?

Szansa. Wielu piekielnie utalentowanych chłopaków nie miało możliwości, żeby udowodnić, co potrafią. To jednak niemożliwe, żeby wszyscy ją dostali, na najwyższym poziomie nie ma miejsca dla każdego z nas. Niektórzy dostają jednak szansę w młodym wieku i rosną. Inni moi koledzy musieli schodzić szczebel niżej, żeby się pokazać. Zawsze mówię, że to krok w tył, żeby nabrać rozpędu. Oczywiście sama szansa to jeszcze nie wszystko. Musisz mieć mentalność, która sprawi, że zamienisz ją w sukces.

Myślisz, że piłkarsko wciąż masz szansę na grę w pięciu najlepszych ligach świata?

Oczywiście, na sto procent.

Jakie argumenty za tobą stoją?

Odpowiednie umiejętności i właściwa mentalność. Wiem, co chcę osiągnąć i co robię. Świadomie wybrałem tę ścieżkę, musiałem się pokazać w inny sposób niż oni. Lech Poznań to wielki klub, największy w Polsce, daje szansę na grę o tytuły — to dobre miejsce, mogę się tutaj spełniać.

Belenenses też było dobrym miejscem? Czasami piłka latała ci nad głową.

Odebrałem to jako lekcję. Zawsze byłem zawodnikiem grającym piłką. Od dziecka, przez akademię, uczono nas operowania piłką. W Belenenses uczyli mnie natomiast, co robić, gdy nie ma się piłki — jak biegać, jak bronić, jak pressować. Uważam, że było to bardzo ważne, bo w większym klubie często nie masz okazji, żeby zebrać takie doświadczenie.

Ale oferta z Lecha sprawiła, że pomyślałeś: tam pokażę, na co naprawdę mnie stać?

Miałem różne oferty i zapytania, natomiast Lech bardzo naciskał, walczył o mnie. Przedstawiono mi czteroletni projekt, który zakładał, jakie umiejętności będę mógł tutaj rozwinąć, co będę mógł w Poznaniu wygrać. Widziałem, jakie warunki oferuje klub, jak bardzo się o mnie stara, jakich ma kibiców, jak promuje swoich młodych zawodników… Wszystko złożyło się na to, że przekonałem się do tego miejsca.

Ekstraklasa promuje talenty, to fakt. Portugalia też jest jednak rynkiem obserwowanym przez wielu skautów. Mogłeś zostać w kraju.

Znów: chodzi o wyjście ze strefy komfortu. Poza tym miałem trudny moment w Belenenses, spadliśmy z ligi, miałem problemy z prezydentem naszego klubu, to nie jest łatwy człowiek…

Dlaczego?

Nie chciał mnie puścić, żądał szalonych kwot, milionów. Ostatecznie Lech namówił go na transfer, to były długie rozmowy. Lech był jedynym klubem, do którego właściciel Belenenses pozwolił mi odejść. Wcześniej, w styczniu, odrzucił kilka dobrych ofert za mnie.

Czyli cię cenił.

Tyle że spadliśmy z ligi. Skoro uważał, że jestem tak dobry, że jestem graczem z innego poziomu, powinien był zrozumieć, dlaczego chcę odejść.

Po debiucie w portugalskiej ekstraklasie stwierdziłeś, że intensywność tej ligi cię zaskoczyła. Jak było po debiucie w Ekstraklasie?

Poczułem, że to bardziej fizyczna liga, w której trzeba ciężej pracować na boisku. Nie była to jednak niespodzianka, szykowałem się na to, spodziewałem się, jak to wygląda. Gdy debiutowałem w Portugalii, byłem bardzo młody, miałem doświadczenia tylko z akademii i młodzieżowej piłki, więc wyglądało to inaczej.

Właśnie, fizyczność. Patrzę na ciebie i widzę, że może być ci ciężko w starciach z silnymi rywalami w innych zespołach.

Dużo pracuję nad tym, żeby być silniejszym zawodnikiem, ale mógłbym robić sto treningów na siłowni dziennie, a i tak nigdy nie będę wyglądał jak klasyczny, dobrze zbudowany środkowy pomocnik. Wszystko jest kwestią priorytetów, dostosowania się do wymagań. Jestem piłkarzem technicznym, „do gry w piłkę”, ale bardzo dużo pracuję bez niej. W Lechu nauczyłem się grać na wyższej intensywności niż wcześniej, uważam, że lepiej wyglądam też w pojedynkach z rywalami. Nauczyłem się też paru rzeczy, jeśli chodzi o typowo piłkarskie sprawy, ale John van den Brom nie był trenerem, który pracował wiele nad taktyką.

Jak to u niego wyglądało?

Inaczej… Cieszymy się, że trener Mariusz Rumak przywiązuje dużą wagę do taktyki, że częściej nad tym pracujemy. Wiemy, co robić na boisku, poprawiamy się. John van den Brom wolał pracować nad czymś innym, a ja wolę poświęcać się sprawom taktycznym.

Nie mieliście łatwych relacji, czasami brakowało ci minut.

Wszyscy wiedzą, jak było. Uważam, że w poprzednim sezonie były momenty, w których byłem traktowany niesprawiedliwie. Grałem, strzelałem, a potem siadałem na ławce. Jako zawodnik musiałem jednak szanować decyzję trenera. Czułem się z tym źle, bo nie widziałem rozwoju i poprawy w mojej grze, komunikacja też nie stała na dobrym poziomie. Mam nadzieję, że teraz będzie to wyglądało inaczej, jako zespół złapaliśmy już dobry kontakt z trenerem Rumakiem.

Czego John van den Brom oczekiwał od ciebie na boisku?

Pracy. Nie mieliśmy okazji głębiej rozmawiać, zresztą nie tyczyło się to tylko mnie. Dłużej rozmawialiśmy tylko o sprawach osobistych.

Czujesz, że kibice Lecha Poznań mogą być tobą trochę zawiedzeni? Że oczekiwali więcej?

To normalne, tak to działa. Skoro są na świecie ludzie, którzy nie lubią Cristiano Ronaldo i Leo Messiego, to tym bardziej mogą nie lubić i mnie. W piłce wszystko szybko się zmienia, będąc na ławce nie mogłem pokazać wszystkiego, co potrafię. Zawodnicy potrzebują czasu i minut, żeby złapać pewność siebie i pokazać więcej na boisku.

Czyli teraz twój talent eksploduje.

Mam nadzieję! Mam dopiero 23 lata, ciężko pracuję na sukces i myślę, że on nadejdzie. Wraz z Lechem chcę zagrać w Lidze Mistrzów.

W Europie już byliście, zaszliście do ćwierćfinału Ligi Konferencji. Smakowało lepiej niż wygrana w juniorskich rozgrywkach z FC Porto?

Na pewno inaczej. Wygrana w Młodzieżowej Lidze Mistrzów to jak dotąd najlepszy moment mojej kariery, ale pierwsza przygoda z seniorską piłką w Europie też miała swój urok. Nie zapomnę bramki strzelonej we Florencji, prawie udało nam się odwrócić losy dwumeczu. Na teraz stawiam jednak na wygraną z Porto.

Zwycięstwo w Młodzieżowej Lidze Mistrzów było dla was tak samo istotne, jak gdyby to była właściwa Champions League?

Jasne, tak się to odczuwa, bo rozgrywki Młodzieżowej Ligi Mistrzów łączą się z meczami pierwszej drużyny. Masz tych samych rywali w grupie, na wyjazdy lecisz wspólnie z zespołem, grasz swój mecz rano, a wieczorem oglądasz Porto z trybun. Możesz się poczuć, jakbyś sam grał w Lidze Mistrzów!

Klub traktuje to tak samo poważnie?

Klub i kibice. Na mecze przychodziło kilka tysięcy osób, to było dla nas coś nowego. Wszystkim dookoła bardzo zależało na tym, żebyśmy odnieśli sukces. Nasze mecze oglądał każdy w klubie, za zwycięstwo dostaliśmy premię, gratulowały nam władze FC Porto. To nie tak, że skoro grają młodzi, to nikogo to nie obchodzi.

Ciężko było ci się utrzymać w składzie portugalskich młodzieżówek przez tak długi czas?

Sam wiesz, ilu utalentowanych zawodników mamy w Portugalii, jest ich cała masa. Presja jest spora, każdy czeka na to miejsce. Miałem to szczęście, że zagrałem w każdym roczniku, w każdym zespole młodzieżowym i zebrałem prawie pięćdziesiąt występów. To nie jest taka łatwa sprawa.

Zostało powalczyć o miejsce w „jedynce”.

To mój cel, oczywiście. Uważam, że jest to w moim zasięgu.

Jest w Ekstraklasie zawodnik, któremu to się udało. Josue. Opinia?

Top! Jesteśmy rywalami, wiem, jak wyglądają relacje Lecha Poznań z Legią Warszawa, ale uważam go za znakomitego zawodnika i mocno go cenię. Kiedyś, gdy grał jeszcze w FC Porto, podawałem mu piłki. Jako zawodnik akademii stałem przy boisku podczas meczów, zapamiętałem go. Pamiętam go też z reprezentacji kraju.

Powiedziałeś mu to, gdy spotkaliście się na murawie?

Tak, tak. Opowiedziałem mu tę historię, zakumplowaliśmy się. Od tamtej pory jesteśmy ze sobą w kontakcie.

Co byś mu ukradł? Jakie zagrania?

Magiczną lewą nogę. Mam tylko nadzieję, że przeciwko nam nie będzie pokazywał swoich najlepszych akcji!

 

WIĘCEJ MATERIAŁÓW ZE ZGRUPOWANIA W TURCJI:

fot. FotoPyK, Newspix

Nie wszystko w futbolu da się wytłumaczyć liczbami, ale spróbować zawsze można. Żeby lepiej zrozumieć boisko zagląda do zaawansowanych danych i szuka ciekawostek za kulisami. Śledzi ruchy transferowe w Polsce, a dobrych historii szuka na całym świecie - od koła podbiegunowego przez Barcelonę aż po Rijad. Od lat śledzi piłkę nożną we Włoszech z nadzieją, że wyprodukuje następcę Andrei Pirlo, oraz zaplecze polskiej Ekstraklasy (tu żadnych nadziei nie odnotowano). Kibic nowoczesnej myśli szkoleniowej i wszystkiego, co popycha nasz futbol w stronę lepszych czasów. Naoczny świadek wszystkich największych sportowych sukcesów w Radomiu (obydwu). W wolnych chwilach odgrywa rolę drzew numer jeden w B Klasie.

Rozwiń

Najnowsze

Ekstraklasa

Komentarze

75 komentarzy

Loading...