W futbolu jest kilka zasad. Lewoskrzydłowi i bramkarze muszą być szurnięci, w ataku fajnie działa duet duży-mały, czarnoskóry skrzydłowy to zawsze niebezpieczeństwo, a mecze Lecha z Legią to na ogół nudne starcia. I tak było też tym razem. Trzeszczały kości, sypały się kartki, ale goli się nie doczekaliśmy.
Zgodnie z przewidywaniami to Kolejorz przeważał i prowadził grę. Legia tym razem nie sypała się w tyłach jak np. w Częstochowie. Oglądaliśmy raczej coś w stylu runjaiciowej Pogoni w ważnym meczach – ustawić się głęboko, bronić kompaktowo, poszukać stałych fragmentów, ale ostatecznie remis też nie będzie wcale taki zły. I z takim podejściem grali goście. Problemem Legii było jednak to, że w ataku przez ponad godzinę grała w osłabieniu, bo Baku grę tylko statystował. Równie w cieniu był Carlitos, ale do niego – cóż za pech Hiszpana – czasem podawano i trzeba było coś z piłką zrobić.
Legia skończyła ten mecz bez celnego strzału, a Lech do przerwy mógł prowadzić. Mógł, jednak Joao Amaral albo nie trafił w sytuacji sam na sam (kuriozalny błąd Nawrockiego) i zatrzymał go Tobiasz, albo nie trafił… No, po prostu nie trafił w piłkę, gdy ta spadła mu na jedenastym metrze pod nogi. Lechici mieli jeszcze szanse Ishaka, z bliska głową strzelał Ishak, Tobiasz musiał się natrudzić z uderzeniem Karlstroema z dystansu. Jeśli istnieje to powiedzenie, że któraś drużyna “miała więcej z gry”, to gospodarze z pewnością byli tą drużyną.
Emocji czysto piłkarskich było niewiele, ale tych emocji ekstraklasowo-klasykowych doświadczaliśmy więcej. Co rusz któryś duet zawodników ścierał się ze sobą, dochodziło do przepychanek, jeden drugiemu pyskował. A to Douglas starł się z Wszołkiem, a to Skóraś z Johnassonem, a to Carlitos z Miliciem, a to Jędrzejczyk z całym światem i z własnym rozsądkiem. Sędzia Lasyk kartkował legionistów, ale też kartkował słusznie. Ktoś może spojrzeć na listę zawodników napomnianych przez arbitra i powiedzieć “Lech tylko z kartką dla Ishaka, a Legia tak dużo?!”. Ale trudno znaleźć faul, za który goście kartki dostać nie powinni, a przy Lechu właściwie zabrakło nam tylko kartonika dla Skórasia.
Od początku drugiej połowy z kartką grało trzech z czterech obrońców Legii i czekaliśmy tylko na moment, gdy któryś z nich zagrzeje się i wyleci z boiska. Bo tym śmierdziało na kilometr. No i doczekaliśmy się – Ishak uciekał na wolne pole, Jędrzejczyk go powalił i sędzia pokazał mu drugą kartkę. Jędrzejczyk był zszokowany, bo do tej pory sędziowie zawieszali mu wyżej poprzeczkę, ale tym razem po prostu został potraktowany sprawiedliwie.
Lech starał się wykorzystać grę w przewadze, ale był w tym wszystkim zbyt wolny. Legia ustawiła się nisko, Tobiasz świetnie wyłapywał wrzutki, Nawrocki dobrze pracował w powietrzu. Ekipa van den Broma szukała zatem podań przez środek, ale właściwie poza niecelnym strzałem Skórasia nie wykreowała sobie nic. Brakowało przyspieszenia, celnego i mocnego podania między rywalami, może też nie wystarczyło odwagi w tych przeszywających dograniach.
Końcówka i doliczony czas to był już konkurs wrzutek. Lech wrzucał piłkę w pole karne, a kibice Lecha wrzucali na boisko zapas śmieci z całego tygodnia. Kochani, następnym razem – plastik do plastiku, butelki na skup, a papier na makulaturę.
Ostatecznie z remisu pewnie bardziej zadowolona jest Legia, bo grała na wyjeździe, raczej się broniła niż atakowała i musiała sobie radzić jeszcze w dziesiątkę. A Lech? Pewnie niedosyt pozostaje, ale z drugiej strony – lechici przedłużyli swoją passę bez porażki. Ostatni raz w lidze przegrali 14 sierpnia, od tego czasu wygrali z Piastem, Lechią, Widzewem, Wartą, zremisowali z Pogonią i Legią. Biorąc pod uwagę, że po starcie sezonu śmierdziało typowym sezonem Kolejorza po mistrzostwie, to i tak nie jest źle.
WIĘCEJ O EKSTRAKLASIE: