Reklama

Roger Federer. 10 meczów, które definiują karierę Szwajcara

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

17 września 2022, 18:25 • 24 min czytania 0 komentarzy

Karierę trwającą grubo ponad dwie dekady trudno opisać w czymś krótszym niż książka. Zwłaszcza karierę tak bogatą, jak ta Rogera Federera. Szwajcar wciąż pozostaje dla wielu najlepszym tenisistą w historii. Maestro, jak często się go nazywa, ogłosił niedawno, że w przyszłym tygodniu – w czasie Pucharu Lavera – po raz ostatni wyjdzie na kort. Wybraliśmy więc 10 spotkań, które były istotnymi przystankami w jego karierze. Z różnych powodów. 

Roger Federer. 10 meczów, które definiują karierę Szwajcara

VS SAMPRAS | WIMBLEDON 2001 | 7:6(7), 5:7, 6:4, 6:7(2), 7:5

To nie tak, że przed tym meczem był anonimem. Wręcz przeciwnie – wcześniej doszedł już do czterech finałów turniejów ATP, a wygrał jeden – na początku 2001 roku w Mediolanie. Regularnie dochodził do ćwierćfinałów turniejów, a jeśli w nich przegrywał, to raczej z uznanymi zawodnikami. W tenisowym środowisku wszyscy doskonale wiedzieli, że ma talent, ale i temperament. Bo w początkowym okresie swej kariery Roger był znacznie bardziej emocjonalnym zawodnikiem, co chwila niszczącym na korcie rakiety. Pod koniec XX wieku zaczęło się to jednak zmieniać, a na początku XXI widać było efekty.

Mecz z Samprasem stał się tego symbolem.

Oto Amerykanin, obrońca tytułu, jeden z tenisowych bohaterów Szwajcara i gość, do którego grę Rogera wielokrotnie porównywano. A naprzeciwko niego na kort wybiegł młody, niespełna dwudziestoletni Federer, którego typowano na nowego mistrza. Mecz czwartej rundy Wimbledonu 2001 zapowiadał się na niezwykłe show. Fani czekali na niego, licząc, że obejrzą znakomity pojedynek. A dostali… może nawet coś jeszcze lepszego. Przez pięć setów obaj zawodnicy bombardowali się fantastycznymi zagraniami. – Wszyscy wiedzieli, jak utalentowanym zawodnikiem jest Roger. Pytaniem pozostawało, jak wytrzyma napięcie w dużych momentach. Tego nie wiedzieliśmy – mówił Paul Annacone, ówczesny trener Samprasa, a po latach też… Federera.

Reklama

Wspomniane napięcie Szwajcar wytrzymał je znakomicie. Pokazał to już w pierwszym secie, gdy wygrał niesamowicie zaciętego tie-breaka, do siedmiu. Nie zraził się też po przegraniu drugiej partii, w trzeciej triumfował 6:4. Gdy przegrał po tie-breaku czwartego seta, też nie wybiło go to z rytmu. Szedł po swoje. Kiedy zaczynali ostatniego, piątego seta, publika na głównym korcie Wimbledonu absolutnie szalała. Federer bronił po drodze break pointów, nawet przy stanie 4:4. Ale zawsze wytrzymywał presję. Sampras tego nie zrobił. Przy 6:5 dla Szwajcara najpierw zaskoczył go return Rogera. Potem sam Pete wyrzucił wolej, a kolejnym trafił w siatkę. Roger miał dwie piłki meczowe.

Wykorzystał pierwszą, fantastycznym returnem po linii. Zanotował – jak sam powiedział – największe zwycięstwo w swoim życiu. I fakt, że w kolejnej rundzie ograł go Tim Henman wiele tu nie zmienił. Federer pokazał, że jest gotowy stać się nowym mistrzem.

VS PHILIPPOUSSIS | WIMBLEDON 2003 | 7:6(5), 6:2, 7:6(3)

Po pokonaniu Samprasa nie wszystko w karierze Federera szło jednak gładko. Rok później na tych samych kortach Szwajcar odpadł w pierwszej rundzie, pokonany w trzech setach przez Mario Ancicia, kwalifikanta z Chorwacji. To był szok, tym większy, że ogółem w tourze Roger radził sobie coraz lepiej. Przebił granicę najlepszej “10” rankingu ATP (a wtedy było to zrobić znacznie trudniej), rok kończył jako szósta rakieta świata. Wygrał trzy turnieje, w dwóch innych doszedł do finałów. Ale w czterech najważniejszych ani razu nie przeszedł czwartej rundy.

Pojawiały się wątpliwości, czy aby na pewno będzie mistrzem takiego formatu, jak to przewidywano. Narosły jeszcze bardziej, gdy w 2003 roku Australian Open odpadł w czwartej, a na Roland Garros w pierwszej rundzie. Wtedy jednak pojechał na Wimbledon.

Tuż przed nim Roger wygrał turniej w Halle, jeden z najbardziej przez siebie ukochanych. A potem ruszył na podbój londyńskich kortów. Przy czym słowo “podbój” jest tu użyte nieprzypadkowe – Szwajcar był nie do zatrzymania. Mardy Fish wspominał wczoraj na Twitterze, że gdy zobaczył swoją drabinkę i Federera w trzeciej rundzie, zadzwonił do przyjaciela i powiedział: “Myślę, że mam teraz super drabinkę. Nie sądzę, że ten gość jest tak świetny!”. A potem Roger bez większego trudu go ograł. Choć Mardy i tak mógł się potem chwalić, że był jedynym gościem, który w tamtym turnieju urwał Szwajcarowi seta. Nie zrobili tego ani Feliciano Lopez, ani Sjeng Schalken, ani Andy Roddick (który na Wimbledonie od Rogera obrywał regularnie), ani Mark Philippousiss w finale.

Reklama

Jego obecność w meczu o tytuł była zresztą niespodzianką. Wiadomo było, że to solidny gracz, doszedł też do finału US Open pięć lat wcześniej. W 2003 roku na Wimbledonie był jednak nierozstawiony i notował swój ostatni wielki zryw. Starczyło go jednak na to, by dojść do meczu o tytuł. Federer w finale ograł go w trzech setach, choć trzeba Australijczykowi oddać, że wynik 7:6, 6:2, 7:6 dla Szwajcara wcale nie jest aż tak jednostronny. Po prostu w kluczowych momentach Roger był lepszy.

Marzenia się spełniają. Zawsze żartowałem jako chłopiec, że tutaj wygram. I stało się. Był to jeden z najlepszych meczów jaki zagrałem w swojej karierze – mówił po swoim pierwszym wielkoszlemowym tytule Federer. Nie spodziewał się pewnie, że dołoży na wimbledońskich kortach kolejnych siedem zwycięstw. A 19 w turniejach tej rangi w ogóle. 

VS HEWITT | US OPEN 2004 | 6:0, 7:6(3), 6:0

Lleyton Hewitt wygrał siedem z pierwszych dziewięciu meczów z Rogerem Federerem. W 15 kolejnych triumfował jednak Szwajcar. Karta zaczęła się odwracać w czasie Australian Open 2004. W ojczyźnie Lleytona spotkali się wtedy w IV rundzie, Roger wygrał w czterech setach, choć przegrał pierwszego. A potem wyruszył na podbój całego turnieju. To był jego pierwszy rok z trzema tytułami wielkoszlemowymi, a australijski turniej był tego początkiem. To, że Roger obronił mistrzowski tytuł na Wimbledonie, nikogo już w tamtym momencie nie zaskoczyło, właściwie wszyscy spodziewali się, że to zrobi. Tam zresztą też, w ćwierćfinale, ograł Hewitta. Znowu w czterech setach.

Jednak najbardziej pamięta się z tamtego sezonu finał US Open.

Federer przez cały rok grał absurdalnie dobry tenis. W całym sezonie zanotował ledwie sześć porażek, wszystkie przed występem w Nowym Jorku. W pewnym momencie zaliczył serię 23 zwycięstw z rzędu, rozciągniętą pomiędzy trzy nawierzchnie – trawę (Halle i Wimbledon), mączkę (Gstaad) i korty twarde (Canada Masters). Potem jednak zaliczył dwie sensacyjne porażki w tym jedną bardzo bolesną, na igrzyskach w Atenach z młodym Tomasem Berdychem, o którym wtedy jeszcze nie wiedziano, że stanie się zawodnikiem światowej czołówki.

– Oczywiście, że jestem rozczarowany. Igrzyska znaczą dla mnie naprawdę wiele. To dla mnie okropny dzień – mówił Federer, który już na początku sezonu wskazywał igrzyska jako swój główny cel, a w dodatku na ceremonii otwarcia niósł szwajcarską flagę. – Może to kwestia kalendarza? Grałem non-stop. Oczywiste było, że w końcu przyjdzie gorsza forma. Niestety, stało się to podczas igrzysk. Jasne, że chciałem osiągnąć lepszy wynik, ale stało się, co się stało. Muszę to przeżyć. Nie byłem zadowolony ze swojego serwisu, backhandu, forehandu, poruszania… To wszystko się zsumowało. Nie znalazłem swojego rytmu. Zaskoczyło mnie to, bo czułem się dobrze. Pewnie potrzebowałbym jeszcze kilku meczów, żeby znaleźć pewność siebie. Ale na to już za późno.

Powetować tamto rozczarowanie chciał sobie na US Open. I zrobił to w pełni. Po drodze ograł między innymi Andre Agassiego (w znakomitym, pięciosetowym meczu, który natychmiast przeszedł do historii tenisa) i Tima Henmana, będącego wcześniej jego przekleństwem, bo przed tym spotkaniem bilans ich starć wynosił 6:2 na korzyść Brytyjczyka. W Nowym Jorku Tim nie ugrał jednak ani seta. Podobnie jak Lleyton Hewitt w finale. Przede wszystkim jednak – Australijczyk powalczył w jednym secie. Drugim. Tam doprowadził do tie-breaka, którego i tak przegrał. W pozostałych dwóch Roger nie oddał mu nawet gema.

To nie była tylko wygrana. To była demolka i demonstracja siły w najlepszym możliwym wydaniu. Federer pokazał, że jest nie do doścignięcia dla reszty stawki. No, przynajmniej dopóki na szczyt nie wszedł pewien Hiszpan.

VS NADAL | WIMBLEDON 2008 | 4:6, 4:6, 7:6(5), 7:6(8), 7:9

Mecz, o którym napisano setki artykułów. Jedno ze spotkań wszech czasów. I moment, gdy fani tenisa na całym świecie uświadomili sobie, że rywalizacja Nadala z Federerem stała się jeszcze bardziej zacięta. Wimbledon 2008 wyznaczył początek nowej ery – ery, w której Hiszpan był zdolny wygrywać wszędzie. Wcześniej w turniejach wielkoszlemowych triumfował tylko na ukochanej paryskiej mączce. Ale dwa razy z rzędu dochodził też do finału na londyńskiej trawie.

W 2006 roku nie miał za wiele do powiedzenia, Federer ograł go w czterech setach, zacięte były tylko dwa środkowe. W 2007 Rafa był już znacznie bliżej. Przegrał dwa sety po tie-breakach, jednak dwa inne wygrał. Ale w ostatnim Roger szybko odskoczył i nie dał sobie wydrzeć zwycięstwa. W 2008 Hiszpan wydawał się być w znakomitej formie. Co prawda obaj wielcy mistrzowie sensacyjnie nie doszli do finału w Australian Open (Novak Djokovic pokonał wtedy Jo-Wilfrieda Tsongę, zdobywając swój pierwszy tytuł wielkoszlemowy), ale już na Roland Garros zagrali w finale… mecz absolutnie bez historii. Rafa wygrał 6:1, 6:3, 6:0.

Wimbledon był jednak królestwem Federera. Tyle że każdy król w końcu schodzi z tronu.

Szwajcar po raz pierwszy zrobił to właśnie w 2008 roku. Abdykacja nastąpiła jednak w takim stylu, że do dziś nawet jego fani wspominają to spotkanie raczej jako mecz absolutnie genialny, a nie traumatyczne przeżycie. Choć zaczęło się od oczekiwania – w Londynie padało, a dachu nad Kortem Centralnym jeszcze wtedy nie było. Tenisiści wyszli na kort 35 minut po czasie. A gdy zaczęli, to od razu do ataku ruszył Rafa. To on przełamał jako pierwszy, a potem przewagę utrzymał. Wygrał pierwszego seta i fani mogli zacząć się zastanawiać, w którą stronę to wszystko pójdzie.

Druga partia była dramatem Federera. Choć prowadził już z podwójnym przełamaniem, to stracił potem pięć gemów z rzędu. A przecież wcześniej grał absolutnie genialny tenis. Wydawało się, że Roger nie dźwiga presji wiążącej się z możliwą utratą tytułu na Wimbledonie po pięciu triumfach z rzędu. Nadal prowadził już 2:0 w setach, oba wygrał 6:4. Zmiana na tronie była coraz bliżej. Szczególnie, że przy stanie 3:3 w trzecim secie Rafa dostał trzy break pointy. I wtedy po raz pierwszy to Federer pokazał, że jednak potrafi utrzymać nerwy na wodzy. Zgarnął pięć punktów z rzędu, wybronił gema i zdawał się napędzać… tylko po to, by zastopował go deszcz.

Przerwa jednak wpłynęła na Szwajcara bardzo dobrze. O ile wcześniej jego dyspozycja falowała, o tyle po niej wzniósł się na poziom, jaki prezentował Rafa – czyli kosmiczny. Trzeciego seta wygrał Federer, po tie-breaku, a publika w przerwie między partiami skandowała nazwiska obu tenisistów. Atmosfera już była niesamowita, a najlepsze było dopiero przed nimi. Czwarty set był bowiem być może najlepszym w historii tenisa. Gdy obaj skończyli się przerzucać doskonałymi zagraniami w “normalnych” gemach, doszło do tie-breaka. W tym Roger przegrywał już 2:5, a Rafa miał dwa swoje serwisy. Hiszpan był o krok od tytułu, ale Szwajcar wzniósł się na wyżyny. Doprowadził do remisu 6:6. Potem obronił jeszcze dwie piłki mistrzowskie, jedną z nich absolutnie fantastycznym minięciem z backhandu. Publika co zagranie szalała jeszcze bardziej. Nikt, poza fanami Nadala, nie chciał, by ten mecz skończył się w tamtym secie.

I nie skończył się. Roger wygrał tę partię, ale na początku piątej – przy stanie 2:2 – emocje zatrzymał… deszcz, oczywiście. Spotkanie po powrocie obu zawodników na kort dalej jednak zachwycało. Do stanu 7:7 nikt nie dał się przełamać. Dopiero wtedy podanie oddał Federer. A gema później Nadal wygrał. Obaj jednak przyznawali, że uczciwiej byłoby dokończyć mecz następnego dnia, bo pod koniec spotkania – z powodu zapadającego zmroku – właściwie nic nie widzieli. – Trudno mi się pogodzić z tym, że najważniejszy turniej na świecie przegrałem przez to, że było za mało światła – mówił Roger. Ale gratulował Rafie, swojemu największemu rywalowi i przyjacielowi.

A fani? Fani oklaskiwali obu. Bo wszyscy zgadzali się z tym, co powiedział John McEnroe. Były amerykański mistrz rzekł po prostu: “To był najlepszy mecz, jaki widziałem”.

VS ASPELIN/JOHANSSON | DEBEL | PEKIN 2008 | 6:3, 6:4, 6:7(4), 6:3

Upragniony medal igrzysk olimpijskich w singlu Roger Federer zdobył dopiero w 2012 roku. Srebrny, bo po wycieńczającym półfinale z Juanem Martinem del Potro nie był w stanie nawiązać walki w finale z Andym Murrayem, reprezentantem gospodarzy. Cztery lata wcześniej przeżył za to kolejne wielkie rozczarowanie.

Na twardych kortach w Pekinie w dwóch setach ograł go James Blake. To był ćwierćfinał, Roger po raz trzeci z rzędu nie sięgnął więc po medal (paradoksalnie to w Sydney, jako 19-letni zawodnik, był bliżej podium niż w Atenach i Pekinie, zajął tam czwarte miejsce), choć po raz drugi był jednym z wielkich faworytów. Może nie największym, bo to miano po zwycięstwie na Wimbledonie należało się Nadalowi – który jednak powtarzał, że jest zmęczony i nie oczekuje po sobie wiele, a potem… faktycznie zdobył złoto – ale spodziewano się, że po raz kolejny obejrzeć będzie można wielki finał Hiszpana ze Szwajcarem. Stało się jednak inaczej.

Pozostał jednak debel, gdzie Roger grał wraz ze Stanem Wawrinką.

– Stan naprawdę podniósł mnie po tym, jak przegrałem w singlu. Naprawdę wierzyłem, że zdobędę tam medal, a nie udało mi się. Zaraz po tym meczu musiałem rozegrać spotkanie w deblu. Stan cały czas powtarzał: „To jest to, dawaj, zróbmy to!”. To był dla nas wielki tydzień – wspominał potem starszy ze Szwajcarów. Wawrinka, wtedy jeszcze daleki od bycia trzykrotnym mistrzem wielkoszlemowym, walczył o największy sukces w karierze. W cyklu ATP wygrał wcześniej ledwie jeden singlowy turniej, igrzyska mogły być jego sposobem na przejście do historii szwajcarskiego sportu. Nic dziwnego, że pragnął złota w deblu. A wiadomo, że na olimpiadzie debel i singiel “ważą” tyle samo. Złoto jest złotem.

Roger wyszedł więc na mecz debla nastawiony przez Stana na to, że muszą wygrać i to spotkanie, i następne. Zresztą przez turniej Szwajcarzy przeszli wtedy w znakomitym stylu. Do finału nie stracili nawet seta, choć mierzyli się choćby z hinduskimi specjalistami od debla, parą Bhupathi/Paes, a w półfinale pokonali najlepszych deblistów w historii – braci Bryanów. Gdy zobaczyli ich w drabince, mogli myśleć, że turniej skończą na walce o brąz. A jednak zagrali genialny mecz i wygrali 7:6, 6:4. Finał? To pojedynek z nierozstawioną parą Szwedów (która po drodze wyeliminowała zresztą naszego debla Matkowski/Fyrstenberg), zakończony w czterech setach.

– Jestem zachwycony. To wielki moment. Spełniło się moje marzenie. Takie coś dzieje się może raz w życiu – powiedział po tym triumfie Roger. I miał rację. Więcej olimpijskiego złota nie zdobył. A przez triumf z Pekinu na tej liście znalazł się mecz debla.

VS SODERLING | ROLAND GARROS 2009 | 6:1, 7:6(1), 6:4

Sezon 2008 – najsłabszy od kilku lat, ale też naznaczony walką z mononukleozą – Federer zakończył na szczycie, wygrywając po raz piąty z rzędu US Open. Ale już rok 2009 rozpoczął od porażki w finale Australian Open z Nadalem, który podbił kolejny turniej, bo triumfu w Australii jeszcze nie miał wtedy w CV. W czasie przemowy po tamtym spotkaniu, Szwajcar nie był w stanie zebrać słów i po prostu się rozpłakał. Wiele osób uznało wtedy, że to koniec ery Rogera, że takie rozklejenie się to oznaka tego, że nie będzie już w stanie nawiązać do wyników z poprzednich lat.

A to istotne było tym bardziej, że Roger miał wówczas na koncie 13 tytułów wielkoszlemowych. Brakowało mu jednego do wyrównania rekordu Pete’a Samprasa.

Po Australii Roger odpoczął, by wyleczyć uraz pleców. Gdy wrócił, nie potrafił jednak wygrać turnieju. Aż nagle przyszedł występ w Madrycie, na mączce, gdzie w finale na mączce łatwo, bo 6:4, 6:4, ograł… Nadala. Zastanawiano się, czy może to oznaczać, że tym razem Hiszpan ulegnie na French Open. Przecież w poprzednich czterech występach nie przegrał tam nawet meczu, zawsze po drodze pokonując Rogera (raz w półfinale, trzy razy w meczu o tytuł). Nikt nie miał jednak wątpliwości co do jednego – jeśli ktoś miał tam Rafę ograć, to tylko Federer.

Sport bywa jednak nieprzewidywalny.

CZYTAJ TEŻ: JEDYNY RAZ FEDERERA. OPOWIEŚĆ O ROLAND GARROS 2009

Pogromcą Rafy w Roland Garros okazał się bowiem Robin Soderling. Szwed, specjalista od mączki, który wcześniej w karierze trzy razy uległ Hiszpanowi i… absolutnie nie był w formie. 2009 rok przed występem w Paryżu miał fatalny, ani razu nie wygrał więcej niż jednego meczu w turnieju. W teorii tylko szaleniec mógłby typować, że Soderling ogra Nadala, zwłaszcza, że kilka tygodni wcześniej, w Rzymie, ugrał z nim ledwie jednego gema. Gdy jednak spotkali się w IV rundzie we Francji, Rafa nie znajdował odpowiedzi na agresywne, mocne zagrania rywala, a przede wszystkim – jego fantastyczny serwis.

– Powtarzałem sobie, że to tylko kolejny mecz. Starałem się grać wręcz tak, jakbym był na treningu. Kiedy prowadziłem 4:1 w tie-breaku czwartego seta, zacząłem wierzyć. Uwierzyć za to nie mogłem, gdy wygrałem ostatni punkt. Jestem z siebie niesamowicie dumny. To największa wygrana w mojej karierze, odniesiona przeciwko człowiekowi, który jest najlepszym w historii tenisistą na kortach ziemnych – mówił Szwed po najcenniejszym triumfie w karierze.

To wszystko widział Federer. I wiedział, że oto trafiła mu się niepowtarzalna okazja na skompletowanie Karierowego Wielkiego Szlema. Ale jego forma nadal falowała. I w tym turnieju było to widać doskonale. Łatwy mecz zagrał tylko w pierwszej rundzie. W drugiej seta urwał mu Jose Acasuso, a w dwóch innych miał piłki na wygranie partii. W trzeciej rundzie zaczął od przegranej partii z Paulem-Henrim Mathieu. W czwartej za to, gdzie po drugiej stronie siatki stanął Tommy Haas, przegrywał już 0:2 w setach, 3:4 w gemach i bronił break pointa. Piekielnie mocnym forehandem trafił wtedy w linię. Uratował się, wygrał gema, a po nim kolejnych osiem. Mecz zamknął w piątej partii już bez większego trudu.

– Jeśli chcecie to wszystko sprowadzić do jednego punktu, niech to będzie właśnie ten. Wiedziałem, że będę szukać takiego uderzenia. To mnie uratowało. Byłem w wielkim niebezpieczeństwie – mówił po tym spotkaniu. Ćwierćfinałowy mecz z Gaelem Monfilsem wygrał, na szczęście dla niego, raczej spokojnie. Ale już w półfinale znów potrzebował pięciu setów, a problemy sprawił mu jeszcze nie tak znany Juan Martin Del Potro (który kilka miesięcy później triumfował w US Open). Federer przegrywał z nim w setach 1:2, ale wyszedł z tego w świetnym stylu i awansował do finału.

Finał? To już nie było znakomite spotkanie. Soderling wyraźnie był usztywniony, za to Federer pokazał to, czym imponował przed 2008 rokiem – że w meczach o tytuł jest bezbłędny i potrafi wypunktować rywala. To właśnie zrobił wtedy, choć teoretycznie było kilka momentów, które mogły go wybić z uderzenia – jak wbiegnięcie na kort kibica przy stanie 2:1 w drugim secie. – Nie wiedziałem, co się dzieje, dopóki nie usłyszałem kibiców. Przestraszyłem się, widząc go tak blisko. Normalnie fani patrzą na ciebie i mówią „przepraszam, musiałem to zrobić”. Ale przy nim nie wiedziałem, czego on chce. Wyglądało na to, że chce mi coś dać. Możliwe, że powinienem usiąść na chwilę i zrobić sobie minutę przerwy. Było to trochę straszne – mówił Roger po meczu.

Faktycznie, to na moment pozbawiło go koncentracji, popełnił kilka błędów i mecz się wyrównał. Skupienie odzyskał jednak w kluczowym momencie – gdy doszło do tie-breaka. Tego wygrał, a w trzeciej partii nie pozostawił już Soderlingowi wątpliwości co do tego, że na powrót jest wielkim Rogerem Federerem. Wygrał mecz, skompletował Karierowego Wielkiego Szlema, zrównał się z Samprasem, a kilka miesięcy później – na Wimbledonie – pobił jego rekord, pokonując po niesamowitym, pięciosetowym spotkaniu Andy’ego Roddicka. Roger znów był największy, a jego powrót na szczyt zaczął się właśnie na paryskich kortach.

Tam, gdzie wcześniej zawsze przegrywał.

VS MURRAY | WIMBLEDON 2012 | 4:6, 7:5, 6:3, 6:4

Federer w 2012 roku wydawał się zbliżać do końca kariery. Rok wcześniej obchodził 30. urodziny, a w tenisie dla większości zawodników była to do tej pory data graniczna – po niej pozostawał głównie lot w dół. Tylko niektórzy, jak Andre Agassi, byli w stanie jeszcze przez kilka lat rywalizować na najwyższym poziomie. W dodatku obok Rafy Nadala wyrósł też Novak Djoković, który zaliczył genialny sezon 2011, zgarniając trzy tytuły wielkoszlemowe i przegrywając tylko w Paryżu. Federer po raz pierwszy od 2002 roku zakończył za to rok bez wielkoszlemowej zdobyczy.

Wciąż był jednak bliski meczów o tytuły. W 2011 grał nawet w finale Roland Garros z Rafą, dochodził też do półfinałów w Australii i USA. Ogółem jednak – dodając do tego przegrane w półfinałach Australian i French Open 2012, dziewięć ostatnich turniejów wielkoszlemowych kończył bez tytułu. Od pierwszego triumfu w imprezie tej rangi jego najgorsza taka seria wynosiła… trzy. Powody do niepokoju były więc spore. Ale w końcu przyszedł Wimbledon.

Federer odżył jednak już wcześniej – w listopadzie 2011 roku, w Bazylei. Wygrał wtedy turniej w rodzinnej miejscowości, a potem poprawił sukcesami w Paryżu (ATP 1000) i Londynie (finały ATP). W 2012 triumfował za to w Rotterdamie, Dubaju, Indian Wells i Madrycie. Jasne, w szlemach nie grał o tytuły, ale trudno było napisać, że nie jest w formie. Wimbledonu jego fani wyczekiwali więc z utęsknieniem. Zwłaszcza po tym, jak dwa razy z rzędu odpadał tam w ćwierćfinałach. W 2012 roku Roger był w formie i miał ponownie sięgnąć po triumf w ukochanym turnieju.

I tak się też stało. Choć nie bez problemów. Wimbledon szybko zresztą przyniósł sensację – już w drugiej rundzie, odprawiony przez Lukasa Rosola, odpadł Rafa Nadal. A w kolejnej fazie turnieju wielkie problemy miał sam Federer. Julien Benneteau prowadził z nim już 2:0 w setach. Po tym, jak Roger gładko wygrał trzecią partię, jego fani mogli się jednak uspokoić, bo wydawało się, że mistrz odzyskał równowagę i zmierza po wygraną. Wtedy przyszedł jednak czwarty set. I wielka nerwówka. W tie-breaku wygrał ostatecznie Szwajcar. Ale nie miał lekko, skończyło się 8:6. Z kolei w piątej partii Benneteau dopadły skurcze, nie miał już sił. Federer przetrwał.

– Jest jak skała. Jeśli twój poziom spadnie tylko o odrobinę, wykorzysta to. Nie możesz przeciwko niemu popełnić żadnego błędu. Jeśli nie umieścisz piłki w dobrym miejscu, przegrasz wymianę – mówił potem Francuz. Roger przyznawał za to, że miał nieco szczęścia, a w ciągu meczu dopadały go wątpliwości. Ale walczył. I zaklepał sobie miejsce w IV rundzie, choć eksperci powtarzali, że jeśli nie poprawi poziomu swojej gry, to turnieju nie wygra. Więc go poprawił.

W kolejny meczu seta urwał mu co prawda nierozstawiony Xavier Malisse, ale w ćwierćfinale Szwajcar zdemolował Michaiła Jużnego (6:1, 6:2, 6:2). W półfinale czekał na niego z kolei mecz prawdy – po drugiej stronie siatki stanął Novak Djokovic, zwycięzca czterech z ostatnich sześciu turniejów wielkoszlemowych. I on wtedy musiał jednak uznać wyższość Szwajcara. Roger wygrał zaskakująco łatwo, oddając Serbowi tylko drugiego seta (6:3, 3:6, 6:4, 6:3). Doszedł do finału wielkoszlemowego po ponad roku przerwy. A tam miał zagrać z Andym Murrayem. Dla Szkota był to czwarty mecz o tytuł tej rangi. Poprzednie trzy przegrał – dwukrotnie z Federerem, raz z Djokoviciem.

Gdyby wygrał u siebie, w Wielkiej Brytanii, na Wimbledonie, byłaby to piękna historia. Tyle że Roger miał inne plany.

Owszem, Szwajcar przegrał pierwszego seta, a na początku drugiego bronił kilku break pointów. Przetrwał jednak to uderzenie Andy’ego, a potem sam ruszył do kontrataku. Grał ofensywnie, z wiarą w siebie, często chodził do siatki i znakomicie się tam prezentował (a w tym turnieju miał z grą wolejami spore problemy). Długo jednak to Szkot był lepszym z graczy na korcie. Dopiero przy stanie 6:5 w II secie Roger postawił wszystko na jedną kartę. Podjął większe ryzyko, próbując zmusić niesamowicie solidnego Andy’ego do błędów. Ten jednak zaczął od prowadzenia 30:0, był o krok od tie-breaka.

I wtedy na konto Szwajcara wpadł punkt. Chwilę później Murray wyrzucił forehand. Federer uwierzył w swoją szansę. Ruszył do przodu, zagrał znakomitego woleja i uzyskał piłkę setową. W jej trakcie znów zaatakował i znów wykończył wszystko przy siatce. Wygrał seta i złamał Andy’ego. Mimo chwili przerwy wywołanej deszczem, a potrzebnej na zasunięcie dachu, Szkot nie zdołał powrócić do swojej najlepszej dyspozycji. Roger z kolei nakręcał się z każdym gemem. Gdy przełamał Szkota przy stanie 3:2, wykorzystując szóstego (!) break pointa, widać było, w którą stronę zmierza ten mecz. Tym bardziej, że pod dachem Szwajcar zawsze grał znakomicie. I tym razem nie było inaczej – to on zaczął dyktować warunki, wygrał trzeciego seta, a w czwartym w dodatku odezwały się problemy Andy’ego z plecami.

Dla Murraya nie było ratunku. Roger triumfował w Wimbledonie po raz siódmy, a brytyjska prasa pisała, że Szwajcar jest “timeless”. Cóż, oni jeszcze nie wiedzieli, że ostatni tytuł na Wimbledonie Federer wygra… pięć lat później.

VS NADAL | AUSTRALIAN OPEN 2017 | 6:4, 3:6, 6:1, 3:6, 6:3

W 2016 roku Roger Federer zagrał w ledwie siedmiu turniejach. Odpuścił sezon gry na mączce, stawiał na lubiane przez siebie imprezy. Z niezłym skutkiem, bo w Australian Open i na Wimbledonie doszedł do półfinału. Ten ostatni występ kosztował go jednak kilkumiesięczną przerwę – na londyńskiej trawie doznał kontuzji kolana, wycofał się potem ze startów do końca roku. W tym z igrzysk olimpijskich, na które wielu jego fanów czekało. Przez stracone punkty (i brak triumfu w jakimkolwiek turnieju w tamtym roku po raz pierwszy od sezonu 2000) Szwajcar wypadł też poza pierwszą “10” rankingu ATP. Po raz pierwszy od 7 października 2002 roku.

Swoje problemy miał jednak też Rafa Nadal, drugi z wielkich. Nie wystąpił nawet w Roland Garros 2016, męczył go nadgarstek. Zdobył co prawda złoto w Rio de Janeiro, ale w deblu. To stało się dla niego osłodą sezonu, który ogółem był dla niego bardzo kiepski – w żadnym z turniejów wielkoszlemowych nie doszedł nawet do ćwierćfinału. Tytuły zgarniali Novak Djokovic (Australian i French Open), Andy Murray (Wimbledon) i Stan Wawrinka (US Open). Wydawało się, że to może być powolny koniec wspólnej ery Federera i Nadala, trwającej właściwie od 2005 roku, gdy Rafa zdobył pierwszy tytuł tej rangi.

A jednak w Australii obaj doszli do finału.

Droga Rogera była naprawdę trudna. Już w pierwszej rundzie stracił seta w starciu z Jurgenem Melzerem. W trzeciej trafił na rozstawionego z “10” Tomasa Berdycha, choć jego akurat ograł łatwo. Ale sam Szwajcar miał dopiero “17”, od dawna nie był rozstawiony na tak niskim miejscu. Stąd szybko zaczęły się dla niego wymagające spotkania. Wielkie wyzwanie rzucił mu Kei Nishikori w IV rundzie, ale po pięciu setach Federer był górą. I miał trochę szczęścia – niespodziewanie do ćwierćfinału doszedł Mischa Zverev, starszy brat Saschy, który w IV rundzie wyrzucił turniejową “1”, Andy’ego Murraya. Z Niemcem Roger poradził sobie łatwo.

Wydawało się, że w trzech setach ogra też Stana Wawrinkę. Ze swoim rodakiem mierzył się w półfinale, wygrał dwa pierwsze sety. Potem jednak przyszedł jego kryzys, przegrał trzeciego i czwartego seta – w tym ostatnim został wręcz zdemolowany (1:6). Wawrinka wydawał się nakręcony. Starszy ze Szwajcarów jednak się przebudził. I w piątym secie wygrał 6:3. – Myślałem, że mogę przejść kilka rund, zależnie od losowania, może dojść do 4. rundy, może do ćwierćfinału. Takie były moje założenia, oczywiście pod warunkiem dobrego losowania – mówił po tym meczu Federer. I zapewniał, że w finale zostawi na korcie wszystko, co tylko jeszcze ma w baku.

Obietnicę spełnił. W meczu o tytuł, którego składu raczej nikt by nie przewidział, spotkał się z Rafą Nadalem. Poziom starcia może nie był najwyższy, ale ten emocji – o tak, on był niesamowity. Na stadionie w Melbourne zgromadziły się tysiące fanów obu tenisistów, rozumiejący, że może to być ostatni wielkoszlemowy finał tej dwójki (zresztą, jak się potem okazało, w meczu o tytuł tej rangi faktycznie już razem nie zagrali). Każda dłuższa wymiana była fetowana, każdy piękny punkt nagradzany gromką owacją. Sety wygrywali na zmianę. Pierwszego Federer, drugiego Nadal, trzeciego Roger, czwartego Rafa. Wydawało się, że w piątym ta seria zostanie złamana – Hiszpan na samym początku zdobył przełamanie.

Potem jednak, od stanu 1:3, Federer nie przegrał już gema. Dwukrotnie przełamał Rafę, sam obronił break pointy w decydujących momentach. I wygrał. A żeby podbić dramaturgię – przy ostatnim punkcie meczu Hiszpan wziął challenge. Ten pokazał, że piłka po forehandzie Federera zahaczyła o linię. Roger, po niemal pięciu latach przerwy, znów był mistrzem wielkoszlemowym. A potem dołożył jeszcze Wimbledon w tym samym sezonie i obronił tytuł w Australii w kolejnym. W obu przypadkach w finałach ograł Marina Cilicia.

Ale to tytuł z 2017 roku będzie już na zawsze najbardziej pamiętany. Jako historia o powrocie do wielkości.

VS DJOKOVIC | WIMBLEDON 2019 | 6:7(5), 6:1, 6:7(4), 6:4, 12:13(3)

Bliski tej wielkości był w swojej karierze jeszcze raz. Na Wimbledonie w 2019 roku grał fantastycznie. W półfinale w czterech setach odprawił Rafę Nadala, wcześniej poradził sobie też z Matteo Berrettinim czy Keiem Nishikorim. W finale po drugiej stronie siatki stanął Novak Djoković. I cóż to był za mecz! Tak jak w Australii z Nadalem, tak i tu z Djokoviciem dzielili się setami na zmianę. Pierwszego po tie-breaku wygrał Serb. W drugim absolutnie dominował Federer. W trzecim znów doszło do tie-breaka, i znów lepszy okazał się Novak. A w czwartym Roger ponownie przełamał jego podanie i doprowadził do remisu 2:2.

A potem stało się coś, o czym wszyscy fani Rogera Federera woleliby zapomnieć.

Szwajcar w piątym secie przełamał Novaka Djokovicia i serwował na zwycięstwo w turnieju. Ba, prowadził nawet 40:15, miał dwie piłki meczowe. Obie przy własnym podaniu. Nie wykorzystał ich jednak, a potem przegrał też kolejne dwa punkty. Djoković wrócił do życia, a potem obaj doszli do kolejnego – ostatniego tie-breaka. To był pierwszy mecz turnieju mężczyzn rozegrany na pełnym dystansie po zmianie zasad. Po przeciągniętych rok wcześniej półfinałach zdecydowano, że przy stanie 12:12 w V secie rozgrywany będzie ostatni, decydujący gem.

Biorąc pod uwagę dramaturgię spotkania i narastające emocje, lepszego finiszu być nie mogło. Tyle że w samym tie-breaku nieco ich zabrakło. Djoković wygrał stosunkowo łatwo, a kibice sprzyjający Federerowi już na zawsze zapamiętali wynik 2:2, 8:7 i 40:15 dla Rogera. To mecz, który bolał znacznie bardziej, niż ten z Nadalem z 2008 roku – wtedy wszyscy mieli świadomość, że Roger szybko może powrócić na tron, w dodatku atmosfera “meczu wszech czasów” osładzała nieco gorycz porażki. W 2019 roku obawiano się, że to był ostatni wielki występ Federera. I że zostanie zapamiętany jako wielka niewykorzystana szansa.

– Postaram się o tym zapomnieć. To był wspaniały mecz. Trwał długo, miał w sobie wszystko. Miałem swoje szans, on też. W pewnym sensie jestem szczęśliwy. Novak był znakomity. Świetna robota. Ostatecznie czuję się dobrze. Wciąż jestem w stanie stać. Wracam do bycia tatą i mężem – mówił Roger po tamtym spotkaniu, starając się poprawić nastrój fanom (a pewnie i sobie).

Niestety jednak, obawy kibiców się potwierdziły. Federer już nigdy nie zagrał w wielkoszlemowym finale.

VS HURKACZ | WIMBLEDON 2021 | 3:6, 6:7(4), 0:6

Rok 2020 Szwajcar zaczął i skończył na Australian Open. Doszedł tam do półfinału po dwóch niesamowitych maratonach z Johnem Millmanem i Tennysem Sandgrenem, gdzie ratował się z wielkich opresji. Potem jednak pokonał go Novak Djoković, później urazy, a świat zaatakował COVID. Roger poddał się operacji, próbował dojść do pełnej sprawności. Wrócił na kort w marcu 2021 roku w Dosze, gdzie przegrał w swoim drugim meczu. W Genewie odpadł od razu, a wyeliminował go Pablo Andujar, wówczas 75. w światowym rankingu. Dopiero na Roland Garros Szwajcar zagrał lepiej, doszedł do IV rundy i, dbając o zdrowie, oddał walkowerem mecz z Matteo Berrettinim.

W Halle, na ukochanej trawie, odpadł jednak szybko, ograł go Felix Auger-Aliassime.

A przecież celem był świetny występ na Wimbledonie, wokół którego narosło wtedy sporo wątpliwości. Nie bez powodu, jak się okazało. Już w pierwszej rundzie sporo problemów sprawił Federerowi Adrian Mannarino, ale Roger wyszedł ze stanu 1:2 w setach, a na początku V partii Francuz skreczował. Potem Szwajcar poradził sobie z Richardem Gasquetem, Cameronem Norrie i Lorenzo Sonego, a to napawało optymizmem. W ćwierćfinale ograł go jednak Hubert Hurkacz. Łatwo, w trzech setach, w ostatnim do zera.

W Polsce odebrano to (zresztą słusznie) jako wielki sukces Hurkacza. Był to też jednak pewien symbol, pokazujący, że organizm niemal 40-letniego mistrza po prostu odmawia mu posłuszeństwa. Po latach, gdy niemal nie łapał kontuzji, ciało wreszcie się zbuntowało. Roger znów wrócił na salę operacyjną, na której zawitał w tamtym okresie kilkukrotnie. Długo się rehabilitował, powtarzał, że marzy o jeszcze jednym wielkim turnieju, że chciałby zagrać na Wimbledonie czy w rodzinnej Bazylei.

Ale ostatecznie uznał, że nie ma na to szans. I zdecydował się zakończyć karierę. Owszem, wystąpi jeszcze – na razie nie wiadomo, czy w singlu, czy może tylko w deblu – w Pucharze Lavera (rozgrywki drużynowe, Team Europa vs Team Reszta Świata), którego sam był pomysłodawcą. To w jego trakcie ostatecznie się pożegna. Ale to event w dużej mierze towarzyski, nawet jeśli każdy gra tam na poważnie i zależy mu na wygranej. Nie ma za niego punktów ATP, zawodnicy są zapraszani.

Ostatnim meczem w faktycznym turnieju w karierze Federera pozostanie więc ten z Wimbledonu 2021. Jego kariera na turnieju, na którym przez tyle lat królował, zakończyła się więc setem przegranym do zera. Sport bywa czasem okrutnie złośliwy.

Fot. Newspix

Czytaj więcej o tenisie:

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Inne sporty

Komentarze

0 komentarzy

Loading...