24 kwietnia będziemy mieli kolejną smutną datę – miną dwa miesiące od początku wojny na ziemi ukraińskiej. Dwa miesiące bólu, zabijania niewinnych ludzi oraz ciągłego napięcia i stresu. Na wschodzie Ukrainy rozpoczął się nowy etap inwazji rosyjskiej. W ostatnich dniach nieustraszeni obrońcy Mariupolu skutecznie walczą z okupantem, który kolejny raz pokazuje swoją prawdziwą twarz, celowo chcąc zabić cywili, którzy znajdują się w „Azowstalu”.
Przed wojną Mariupol był pięknym, rozwijającym się miejscem, w którym mieszkali ludzie wielu narodowości. Teraz jest prawdziwym piekłem na Ziemi. Kolejną historię w ramach mojego bloga opowie mieszkanka tego miasta, której razem z córką jakimś cudem udało się stamtąd wydostać. To ciężka opowieść, ale pokazuje czym naprawdę jest tzw. „ruski świat”, o którym aktywnie mówią źródła propagandy kraju agresora.
***
Mam na imię Oksana, jestem mieszkanką Mariupolu. Przed wybuchem wojny prowadziłam normalne, spokojne życie. O 7 nad ranem 24 lutego zadzwoniła do mnie przyjaciółka i powiedziała te okropne słowa: „Jeszcze nie wiesz? Zaczęli nas bombardować!”.
Na początku nawet nie zdawałam sobie sprawy z tego, co się dzieje. Zapytałam ją, czy to głupi żart, na co powtórzyła, że wybuchy miały miejsce na terenie prawie całej Ukrainy. Na początku był szok, zaczęliśmy monitorować media społecznościowe i na własne oczy zobaczyliśmy, że wiele miast w naszym kraju rzeczywiście zostało dotkniętych atakami rakietowymi. Mówiłam to przed wojną i teraz powtórzę, że nikt nie mógł w to uwierzyć. Brat i ciotka uprzedzili, wezwali do siebie z Mariupolu niedługo przed wojną, ale zostaliśmy w mieście.
Jestem obywatelką Ukrainy, kocham ten kraj. Tu, w tym pięknym kwitnącym mieście, urodziła się moja córka. Dlaczego miałabym nagle opuścić swoją ziemię, swój kraj? Podjęliśmy decyzję o pozostaniu. Do ostatniej chwili nie wierzyliśmy, że to się wydarzy. Około 28 lutego zadzwonił do mnie brat i powiedział, że powinniśmy stamtąd wyjechać pociągami ewakuacyjnymi. Powiedziałam mu: „Nie, Maxim, tak nie może być!”. Już pierwszej nocy rozległ się huk pocisków, ale nigdzie nie wyjeżdżaliśmy. Trudno było sobie wyobrazić, że wkrótce rosja celowo zbombarduje i zaatakuje nasze dzieci, osoby starsze i kobiety.
Najpierw zmierzyliśmy się z konsekwencjami braku prądu w mieście. Jednego dnia udało się naprawić światło, więc mieliśmy możliwość wyprać wszystkie rzeczy, bo zrozumieliśmy, że za chwilę stanie się coś poważniejszego. Opustoszały półki z jedzeniem w sklepach, a także te z lekami w aptekach, a ciężarówki z żywnością nie zostały wpuszczone do miasta, ponieważ było ono zajęte przez armię putinowską.
Potem wyłączono ogrzewanie, a szóstego dnia gaz. Nasze zapasy żywności skończyły się dość szybko, więc staraliśmy się przetrwać w nowych realiach. Pod ciągłymi bombardowaniami udaliśmy się z mężem do sąsiedniego sektora prywatnego, w którym znajdowała się studnia z wodą. Później dowiedzieliśmy się, że ona również została zniszczona. Gotowaliśmy jedzenie na ogniu jak jaskiniowcy. Ktoś rozpalał ogień, ktoś podgrzewał czajnik. Ugotowaliśmy pozostałe ziemniaki, zrobiliśmy zupy z tego, co mieliśmy. Nocowaliśmy w zimnych mieszkaniach przy minus jedenastu stopniach za oknem. Nie daj Boże, żeby ktoś musiał dowiedział się, jak to jest spać pod trzema kocami w puchowej kurtce i czapce.
Dziękuję naszym sąsiadom, Viktorowi i Lenie Koblikowym, którzy nie pozwolili nam umrzeć z głodu i podzielili się z nami swoimi zapasami. Tak, mieliśmy pieniądze, ale ze względu na puste półki w sklepach nie było najmniejszej możliwości ich wykorzystania.
Z biegiem czasu rozpoczęło się regularne ostrzeliwanie budynków mieszkalnych i musieliśmy ciągle wychodzić do wspólnego przedsionka, gdzie początkowo przygotowaliśmy dla siebie świece i krzesła. W czasie bombardowań podnosiliśmy ikonę i modliliśmy się. Ostatnią kroplą, która przelała czarę, było zbombardowanie naszej szkoły specjalnej nr 66, która przed wojną ledwo zdążyła dokończyć remont. W nocy 15 marca podczas ostrzału osiedli zatrząsł się nasz dom.
Następnego ranka powiedziałam mężowi, że zamierzam zabrać córkę w bezpieczne miejsce.
Opuściliśmy Mariupol z małą walizką, do której dzięki przyjaciołom spakowaliśmy wszystko, czego potrzebowaliśmy. Kiedy minęliśmy Urzuf, który w tym czasie był już pod flagą wroga, schronili nas nasi przyjaciele w małym miasteczku. Potem ruszyliśmy dalej. Na szczęście nasi dzielni wolontariusze nakarmili nas i poczęstowali ciepłą herbatą, znaleźli samochód, a także towarzyszyli nam aż do Berdiańska, pozwalając poczuć to zapomniane już bezpieczeństwo w trakcie drogi.
W samym Berdiańsku doprowadzono nas do miejsca, w którym gromadzili się uchodźcy z Mariupolu. Zapisaliśmy się na tzw. „autobusy życia”, na które czekaliśmy dwa dni, bo zrozumieliśmy, że trzeba wybrać się dalej. W centrum dla uchodźców spotkaliśmy kobietę o imieniu Inna, mieszkankę Berdiańska. Powiedziała, że planuje zabrać mamę w bezpieczne miejsce swoim samochodem i może nas wziąć ze sobą. Tak więc następnego ranka nasza czwórka, a także Liza ze swoim sześcioletnim synem Dimą, z którymi udało nam się bardzo zaprzyjaźnić, wyruszyła w drogę.
Nie chcę tego mówić, ale wojna jednoczy. Łączy smutkiem, myślami. Nawet jeśli nie chcemy takiego łączenia pod słowem „wojna”…
Wyjechaliśmy więc z Berdiańska w kolumnie razem z innymi uchodźcami w kierunku Zaporoża. To było coś. Na każdym punkcie kontrolnym byli rosyjscy okupanci, byli też Czeczeni. Wieczorem dotarliśmy do miasta Tokmak, niedaleko naszego celu. Tam też byliśmy sprawdzani. Mieliśmy czas przed godziną policyjną, jednak ze względu na to, że inspektorzy zmienili godziny pracy, ostrzeżono nas, że niedługo się ona rozpocznie i zgodnie z prawem okupantów mogą nas nie wypuścić lub po prostu zastrzelić, na co Inna stanowczo powiedziała: „Jedziemy! Musimy zaryzykować!”
Zaczęliśmy jechać z pełną prędkością na własne ryzyko.
Po dotarciu do Wasilkowa kolumna została ponownie spowolniona. Stali tam Czeczeni, którzy przepuszczali połowę transportu, a połowę, łącznie z nami, zawrócili w kierunku Tokmaku. Gdy tylko zaczęliśmy zawracać, otworzyli ogień w stronę naszych samochodów. I to pomimo tego, że na wielu z nich było napisane „Dzieci”, a także zawieszono białe wstążki symbolizujące pokój.
Będąc w kolosalnym stresie, krzyknęłam do Inny, aby nacisnęła na gaz, ale powiedziała, że w nocy nie widzi dobrze. Odpowiedziałam jej, że będę wskazywała drogę. Noc, ciemność, pobliskie pola minowe, kupa zniszczonej rosyjskiej techniki, godzina policyjna. Ponadto nie jest jasne, co ci nieludzie mają w głowach. To był niesamowity strach.
W końcu wróciliśmy do Tokmaku, gdzie na jednym z posterunków kazano nam włączyć sygnały alarmowe, aby w razie postojów na kolejnych żołnierze zrozumieli, że w samochodzie są cywile z dziećmi.
Byliśmy traktowani dość niegrzecznie. Jeden z żołnierzy powiedział, że zgodnie z obowiązującą godziną policyjną powinni nas zastrzelić, ponieważ ostrzegano nas wcześniej. Ostatecznie ustalili, że wkrótce przyjedzie wolontariusz i kazali zgasić światła oraz silnik w aucie.
Noc spędziliśmy w męskim klasztorze na ciepłej podłodze – otrzymaliśmy koc i poduszki oraz nakarmiono nas. Przynajmniej udało nam się trochę odpocząć po wszystkich okropnościach, których doświadczyliśmy w drodze. Następnego dnia o szóstej nad ranem jeden z braci klasztoru pobłogosławił nas i ruszyliśmy dalej.
Należy pamiętać, że w pobliżu Wasilkowa [miasta w regionie Zaporoża – red.] były zacięte bitwy i wszędzie znajdowały się pola minowe. Przejechać można było tylko przez dość wąski kawałek ziemi. Jeśli koło naszego samochodu chociażby minimalnie skręciłoby się w złym kierunku, raczej bym teraz nie opowiadała panu swojej historii. Jechaliśmy 10 kilometrów na godzinę, prawie dotarliśmy do ukraińskiego punktu kontrolnego w pobliżu małej wioski i w tym momencie rozpoczęło się bombardowanie. Nasi żołnierze zaczęli krzyczeć do nas, żebyśmy jechali jak najszybciej. Byłam bardzo poruszona tym, jak oklaskiwali naszą kolumnę samochodów za to, że udało nam się przeżyć i wydostać z tego piekła.
Tranzytem przez Zaporoże trafiliśmy do krewnych naszej „frontowej przyjaciółki” Lizy w Dnieprze, gdzie udało nam się odpocząć, wziąć prysznic i napić herbaty. O godzinie 20 tego samego dnia stąd jechał specjalny pociąg dla uchodźców do Lwowa, którym wyjechaliśmy w ostatnią część naszej podróży. Jechaliśmy, siedząc w wagonie SV w sześć lub siedem osób. Konduktor ostrzegł nas, abyśmy ze względów bezpieczeństwa wyłączyli telefony i zasłonili okna, by nie podawać sygnału okupantom. Na dworcu w mieście, w którym mieszka mój brat, dostaliśmy pięć minut na wyjście z pociągu, pożegnaliśmy się, konduktor życzył nam powodzenia i w końcu dotarliśmy do bezpiecznego miejsca.
Mariupol, nasze piękne i rozwijające się miasto, właściwie już nie istnieje. Przed wybuchem wojny mieszkało tam prawie 16 różnych narodowości, wszyscy żyli w pokoju i harmonii. Nigdy nie spotkaliśmy się z żadnymi przejawami dyskryminacji na tle etnicznym, nikt nigdy nikogo nie znieważył ze względów językowych. Wszystko to jest absurdem wymyślonym przez rosyjską propagandę.
Życzę wszystkim naszym żołnierzom powrotu do swoich rodzin. Chłopaki, jesteście prawdziwymi Bohaterami i dziękujemy za ochronę naszej ziemi przed zbrodniarzami putinowskimi! Dziękuję wszystkim, których spotkaliśmy w drodze, i od których otrzymaliśmy pomoc! Nie ma znaczenia, jakiej jesteś narodowości oraz jakim językiem się posługujesz. Ważne jest, abyś zawsze pozostawał Człowiekiem!
Spisał Roman Kotliar
Fot. newspix.pl
Więcej o wojnie na Ukrainie:
- „Zrozum, że nawet jeśli wojna skończy się jutro, Mariupol praktycznie przestał istnieć”
- “Poszedłem spać jak zwykle, obudziłem się w zupełnie innej rzeczywistości”
- CEO Metalista Charków: Dziękuję Polakom za bezprecedensową pomoc
- Taras Stepanenko dla Weszło: Chcemy jechać na mundial, ale na sportowych zasadach
- 10 rzeczy, które wojna zmienia w codziennym życiu