Reklama

Basałaj: – Mam prawo być mądralą

Jan Mazurek

Autor:Jan Mazurek

14 stycznia 2022, 08:17 • 21 min czytania 63 komentarzy

Czy był cenzorem i propagandzistą? Dlaczego nikt nie obraża się już na przyśpiewkę „Jebać PZPN”? Jak to możliwe, że Jerzy Brzęczek przegrał na byciu sobą i dlaczego były selekcjoner nie słuchał żadnych rad? Czy nie przeczuwał wizerunkowej katastrofy przy emisji „Niekochanych”? Co sprawiało, że Adam Nawałka nie chciał udzielać wywiadów? Dlaczego reprezentanci słuchali odpraw Paulo Sousy z otwartymi buziami? Do kogo Leo Beenhakker mówił „Fuck off, Polański”? Czy Zbigniew Boniek padał ofiarą własnej arogancji? Czy dalej czuje się dziennikarzem? Czy drażnią go mądrale, a jeśli tak, to dlaczego sam nim jest? Na te i na inne pytania w długiej rozmowie z nami odpowiada Janusz Basałaj, który sam mówi, że widział wszystko podczas swojej długiej dziennikarskiej, dyrektorskiej i prezesowskiej kariery zawodowej w piłce nożnej. Zapraszamy.

Basałaj: – Mam prawo być mądralą

Janusz Basałaj może spojrzeć dziennikarskiemu środowisku w twarz po pracy w Polskim Związku Piłki Nożnej?

Nie mam powodów do wstydu, nie zamierzam się niczego wypierać. Każdemu mogę spojrzeć w twarz, nawet jeśli nie było mi z kimś po drodze. Ani ja nie obraziłem się na środowisko, ani środowisko nie obraziło się na mnie.

Irytowało, kiedy ktoś tytułował pana „cenzorem”?

Nigdy nie byłem cenzorem. Każdy mógł pisać, co tylko chciał. Przyprawiono mi klasyczną gębę. Sugerowano, że szefuję propagandzie, że kontroluję i opłacam dziennikarzy, a nie byłem tego typu człowiekiem i każdy o tym wie. Nigdy nie uciekałem się do barbarzyńskich metod. Nie cenzorowałem tekstów, nie wpływałem na wolną wolę dziennikarzy, choć zawsze miałem własne zdanie, kiedy ktoś pisał artykuł o Polskim Związku Piłki Nożnej lub o ludziach z nim związanych. Ale tak też trzeba wykonywać swoją pracę. Walczyć o prawdę. Pilnować, żeby nie było przekłamań.

Reklama

Pozycja szefa departamentu ds. mediów i komunikacji w PZPN nie służyła jednak panu w zachowywaniu dobrych relacji z dziennikarskim środowiskiem. 

Nie chodzi o to, żeby wszystkim się podobać, żeby ze wszystkimi utrzymywać przyjacielskie relacje, bo to jest po prostu niemożliwe. Środowisko dziennikarskie jest niezwykle zróżnicowane. Każdy ma swoje sympatie, antypatie, mniejsze lub większe interesy. Nie ma takiego dziennikarza, który nie chce być pierwszy, najlepszy, z dostępem do najbardziej ekskluzywnego źródła wiedzy i informacji. To środowisko ludzi ze sporym ego, z wielkimi ambicjami.

Na tym polega medialność. 

Podsycają to tylko media społecznościowe. Kiedyś obecność w prestiżowym piśmie czy popularnej telewizji spełniało dziennikarskie ambicje same w sobie, a teraz ludzie kształtujący opinię starają się być przede wszystkim wystrzałowi, oryginalni i niepodrabialni na własnych profilach w social mediach, bo w pierwszej kolejności pracują na własny rachunek, a dopiero w drugiej na rzecz dobra firmy. Nie mam sobie nic do zarzucenia, a jeśli ktoś chce rozgadywać jakieś plotki na mój temat, to niech sobie rozgaduje. Nie jestem zdziwiony, bo dziennikarze lubią żyć plotkami, a jeszcze niedawno każdą wpadkę można było zrzucić na „trzęsącego prasą sportową” Janusza Basałaja.

Jest pan gruboskórny? Niespecjalnie dotykały pana wszelkie gęby?

Reklama

Najważniejszy jest spokój poranka, czyli możliwość godnego spojrzenia we własne odbicie w lustrze przy goleniu. Nie miałem z tym problemu, bo mam czyste sumienie. Nie interesuje mnie, że ktoś uważa mnie za Josepha Goebbelsa albo jakiegoś totumfackiego prezesa Bońka.

Mógł uprawiać pan propagandę?

Budowałem departament ds. mediów i komunikacji, nowe strony internetowe, projekt Łączy nas Piłka. Zajmowałem się wynalezieniem i wdrożeniem nowych sposobów na pokazywanie reprezentacji narodowych. Organizowaliśmy transmisje z meczów i rozgrywek, których nikt wcześniej w żaden sposób nie pokazywał – spotkania piłki juniorskiej, piłki kobiecej, piłki halowej. Promocja polskiego futbolu w najprawdziwszym tego słowa znaczeniu. I co, to jest propaganda? Jak można zrobić ze mnie propagandzistę i przemilczeć wszystkie dobre rzeczy, które dokonał departament ds. mediów i komunikacji przez dziewięć lat mojej kadencji?

Przecież do tego trzeba byłoby wykazać się wyjątkową złą wolą. Albo nie lubić mnie, ale to akurat jestem w stanie zrozumieć. Albo nie cierpieć Polskiego Związku Piłki Nożnej, a zawsze lubię mówić, że wiele dziennikarskich pokoleń w Polsce wyrosło na krytykowaniu PZPN-u. Albo mieć szaloną satysfakcję w dokopywaniu Zbigniewowi Bońkowi. Jeśli ktoś tak chce się spełniać w takich złośliwościach, to proszę bardzo, wolna droga.

Janusz Basałaj

Wszyscy jesteśmy wychowani na stadionowej kulturze niechęci do PZPN-u.

Właściwie w takiej nienawiści do jakiejś złowrogiej struktury, która przeszkadza nam w odbiorze pięknej polskiej piłki nożnej. Któryś z moich kolegów-dziennikarzy napisał kiedyś, że „PZPN zabrał nam reprezentację”. No tak, no trudno. Taki jest świat, że kadrę narodową powołuje, prowadzi, wspiera i dokarmia krajowa federacja. Tak jest w Anglii i w Hiszpanii, we Francji i w Niemczech, w Kazachstanie i w Polsce. Nie moją winą jest, że istnieją wolnomyślicielskie idee, wskazujące PZPN jako niszczycielską złą siłę, istny mordor, który kradnie nam wszystkim reprezentację, a ludzi tam zatrudnionych stawiające w rolach szatanów tego środowiska.

Za waszej kadencji poprawił się wizerunek Polskiego Związku Piłki Nożnej, ale kibice i tak śpiewają „jebać, jebać PZPN”.

Kiedyś pojechaliśmy na otwarcie nowego stadionu w Zabrzu. Trwały jeszcze jakieś prace, więc musieliśmy przejść przez sektor kibiców Górnika. W pewnym momencie grupa kilkudziesięciu kiboli przyuważyła prezesa Bońka.

– Zibi, chodź do nas! – wołają.

Zdjęcia, selfie, rozmowy, uśmiechy, sympatycznie.

– Idziemy, bo zaraz zaczyna się mecz – rzucił prezes.

– Dzięki, Zibi – odpowiedzieli kibice i zaintonowali jedyną słuszną pieśń – „PZPN, PZPN, jebać, jebać, PZPN”.

Nie było w tym żadnej agresji. Żadnej niechęci. Nie robi to na nikim wrażenia. I nie przeżywałem tego „jebać PZPN”. Pojechaliśmy kiedyś na Gibraltar na jeden z meczów eliminacyjnych w czasie pontyfikatu prezesa Bońka i trenera Nawałki. Na trybunach siedziała przede mną jakaś pani i rozkosznie podśpiewywała „PZPN, PZPN, jebać, jebać, PZPN”. Siedziałem za nią, nachyliłem się:

– Przepraszam bardzo, dlaczego chciałaby pani jebać PZPN?

Zgłupiała, zawstydziła się. Być może widziała, że siedzę ubrany w garnitur służbowy z naszytym logiem PZPN-u, ale ewidentnie kompletnie nie wiedziała, o co chodzi. Grupka kibiców, mających problem z wejściem na gibraltarski stadion, śpiewała „jebać PZPN”, więc ona niewinnie i bezmyślnie im akompaniowała. To nie jest wielki problem. Ludzie śpiewają, co chcą.

Końcówka kadencji Zbigniewa Bońka była jednym wielkim kryzysem medialnym?

Pojawiło się rozgoryczenie nieudanym występem na Euro. Nastąpiły wybory i płynna zmiana władzy. Nikt nie wiązał się na stałe z PZPN-em. Nikt nie trzymał się stołka. Nikt za wszelką cenę nie chciał przedłużać dziewięcioletniej kadencji. Wypełniłem swoją robotę, trzeba było odejść.

Ale sypać zaczęło się już, kiedy krytykowany na wszystkie strony był duet Zbigniew Boniek-Jerzy Brzęczek. 

Spójrzmy prawdzie w oczy: krytykowany był przede wszystkim Jerzy Brzęczek. Tysiące memów, setki artykułów, palenie książek, narodowa beka i szydera z jego wyglądu, z jego słów, z jego decyzji. Nikt mi nie powie, że PZPN stymulował tę nagonkę. Niestety, Jerzy Brzęczek, mój dobry kolega, nie chciał słuchać ludzi, podpowiadających mu inne rozwiązania, proponujących mu inne drogi. Trzymał się swojego stylu, podążał własnym tropem. Uważał się za wielkiego selekcjonera. Zrobił awans na Euro. Wierzył w swoją misję. I dobrze się z tym czuł. Wiele razy mu mówiłem:

– Jurek, ta książka nie jest teraz potrzeba.

I nie tylko ja, bo Zbigniew Boniek czy Jakub Kwiatkowski myśleli podobnie. Brzęczek robił swoje. Uważał, że są dwa światy. Pierwszy – jego świat piłki, celów, planów. Drugi – cudzy świat związku, który powinien go wspierać, nie przeszkadzać mu, a w zasadzie najlepiej byłoby, gdyby tylko organizował mu mecze i zgrupowania, a do reszty się nie wtrącał. Teraz głośno myślę, ale może wcześniej trzeba było zareagować, może trzeba było zainterweniować przy dołączeniu do sztabu Andrzeja Woźniaka, ale… Jerzy Brzęczek i tak nie chciałby słuchać. Poza tym był bardzo skuteczny w negocjacjach ze Zbigniewem Bońkiem, bo takie rzeczy akceptuje najpierw prezes, a później zarząd.

Nie widziałem tam wielkiego kryzysu związku. Trwał kryzys selekcjonera, który nie chciał współpracować z federacją w materii medialnej prezencji. Naprawdę staraliśmy się być do jego dyspozycji, ale Jurek Brzęczek wolał słuchać pani Małgorzaty Domagalik niż Jakuba Kwiatkowskiego czy Janusza Basałaja…

Nie chcieliście przeprowadzić z Jerzym Brzęczkiem szkolenia medialnego? Prowadził martyrologiczną narrację swojej kadencji. 

Jurek Brzęczek chciał być sobą. Uważam, że miał w tym rację, bo nie można z selekcjonera zrobić tresowanej małpy, która będzie na wszystkie pytania odpowiadała tak, żeby przypasowywać opinii dziennikarzy i kibiców. Szkoda tylko, że nie słuchał pewnych podpowiadanych mu rozwiązań i rad. Jeżeli jednak ktoś jest dorosłym i odpowiedzialnym człowiekiem na takim stanowisku, pobiera pieniądze za pełnienie roli selekcjonera reprezentacji Polski, to musi widzieć, w którym kierunku trzeba iść. Brzęczek wolał być sobą. No i był sobą.

Adam Nawałka też był sobą?

Tak, był sobą. Już na samym początku zapowiedział, że nie zamierza tracić czasu na rozmowy, na wywiady, na kontakt z dziennikarzami, ponieważ to niewiele wnosi do jego pracy, a poza tym zbyt często po przeciwnej stronie mikrofonu zasiada nieodpowiedni partner do ewentualnej dyskusji, choć akurat tego drugiego trener Nawałka głośno nie artykułował, tylko niekiedy mi to sugerował. Natomiast zawsze powtarzałem mu, żeby rozmawiał z dziennikarzami na stopie prywatnej. Że wcale nie musi być tak, że każda rozmowa będzie zamieniała się w olbrzymi, autoryzowany wywiad z poczuciem wielkiej selekcjonerskiej misji. I Nawałka tak właśnie robił. Wielokrotnie zagadywał dziennikarzy na zgrupowaniach, po konferencjach prasowych. Oczywiście, na ile był w tym wszystkim elastyczny, cwany, zręczny, żeby powiedzieć coś, nie mówiąc przy tym niczego, to już inna rzecz. Komfortowo czuł się w swojej manierze. Wytresował się w tym, wytrenował się. Miał poczucie bycia akceptowanym, a jednocześnie atrakcyjnym dla dziennikarza, choć Bożydar Iwanow z Polsatu powiedział mi kiedyś:

– Słuchaj, zróbcie z nim jakieś szkolenie medialne, bo nie można wyciągnąć żadnego headline’u z urywek jego konferencji prasowych.

Przecież gadek o staraniach „zarówno w defensywie, jak i w ofensywie” nie wytniesz do nagłówka tekstu. To mogło się nie podobać, mogło drażnić. Ale znałem też wielu selekcjonerów wybitnych w budowaniu wielkich show na konferencjach prasowych. Takich kupujących wszystkich wielkimi wywiadami, spektakularnymi zagrywkami erystycznymi, przyjazną towarzyskością. Nie o to chodzi. Nawałka pokazał, że potrafi być skuteczny, że potrafi wygrywać. Ograł Niemców na Stadionie Narodowym na kilka miesięcy po zdobyciu przez nich mistrzostwa świata…

Epokowy mecz. 

Jestem mu za niego wdzięczny. Nigdy wcześniej nie ciekły mi łzy po meczu reprezentacji. Zdążyłem tylko bąknąć: „Adam, przeszedłeś do historii”. Nic więcej nie mogłem z siebie wydusić, a Nawałka tylko mnie wyściskał.

Tamten mecz był krokiem milowym dla wizerunku PZPN-u za czasów rządów waszej ekipy? 

Też, też, ale nie było jakichś szarpnięć, zrywów, to był cały proces budowania nowego wizerunku Polskiego Związku Piłki Nożnej w kontraście do tego, co zastaliśmy w federacji. Tworzyliśmy poważny dział marketingu. Ściągaliśmy sponsorów. Przekonywaliśmy do siebie kibiców, choć może nie… ci zawsze zaśpiewają „Jebać PZPN”, bo to piosenka ładna, skoczna i z Opoczna, jak to ktoś kiedyś uroczo powiedział. Niewątpliwie jednak wyniki sportowe dodawały atrakcyjności nie tylko kadrze, ale też związkowi. Nie chodzi jednak o to, żebyśmy ogrzewali się w blasku słońca reprezentacji czy Roberta Lewandowskiego. Powiedźcie to Portugalczykom czy Argentyńczykom, że od lat jadą na garbie Cristiano Ronaldo czy Leo Messiego. Bzdura. Trafił się nam fantastyczny piłkarz, trafiła się silna ekipa, przytomny trener i pojawiły się sukcesy. Przyczyniliśmy się do tego, że Polska nie musiała wstydzić się, pokazując na zewnątrz swoją drużynę w najpopularniejszą grę świata.

Paulo Sousa wydawał się panu przytomny?

Oczywiście, że tak. Nabrał wszystkich. Wydawał się prawym człowiekiem z charakterem, pełnym wartości, znającym się na swojej robocie. Miał poważanie u reprezentantów. Szanowali go piłkarze o wielkich nazwiskach. Ciepło wypowiadali się o nim młodsi, chociażby Kacper Kozłowski. Ba, oni mieli o nim fantastyczne opinie. „Takiego trenera tu nie było”, „Przy nim wiemy, co mamy grać, o co w tym wszystkim chodzi” – takie padały słowa. Jego sposób docierania do zawodników, prowadzania zajęć, przeprowadzania analiz – byliśmy pod wrażeniem. Każdy jego seans, jego wykład przyjmowany był w drużynie z otwartymi buziami. Nie miałem podstaw, żeby w niego nie wierzyć. Inna sprawa, że jeśli kogoś się przyjmuje, to raczej nie projektuje się w głowie dramatycznych czy żałosnych rozwiązań współpracy, a takie właśnie pożegnanie zgotował sobie Paulo Sousa.

Wizerunek medialny Sousy był zyskująco spójny z codziennym zachowaniem Portugalczyka.

Podczas naszego pierwszego spotkania przedstawiłem mu koncepcję funkcjonowania projektu Łączy nas Piłka. Najbardziej mnie interesowało jego zdanie w tej sprawie, bo od ośmiu lat regularnie pokazywaliśmy codzienność i otwartość reprezentacji, a zawsze mówiłem moim współpracownikom, że jeśli przyjdzie nowy selekcjoner i powie, że kamera i mikrofon przeszkodzą mu w odnoszeniu wyników, to wycofamy się z naszego przedsięwzięcia. Paulo Sousa jednak doskonale rozumiał ideę naszej pracy. Oglądał nasze produkcje.

– Jesteśmy jednym teamem, walczącym o to, żeby reprezentacja odbierana była w najlepszy możliwy sposób – mówił.

Były momenty, oprócz rosyjskich mistrzostw świata, kiedy nie wypadło pokazywać wnętrza kadry na Łączy nas Piłka?

Przypominam, że koncepcja pokazywania kulisów funkcjonowania reprezentacji na filmikach pojawiła się pod koniec kadencji Waldemara Fornalika, a rozkwitła za czasów rządów Adama Nawałki i Jerzego Brzęczka. Nie było z tym najmniejszych problemów. Z każdym selekcjonerem umawiałem sposób przedstawiania reprezentacji – jak, kiedy, dlaczego? Każdego pytałem:

– Będzie ci to przeszkadzać czy nie?

Oni uważali, że nie, że to nowoczesna forma komunikacji z kibicami. W przypadku Adama Nawałki było to o tyle istotne, że jego własna forma przekazu skierowana była tylko na konferencje prasowe. Selekcjoner reprezentacji Polski zawsze miał decydujące słowo w sprawie działania projektu Łączy nas Piłka. Jeśli powiedziałby „tak”, robilibyśmy swoje. Jeśli powiedziałby „nie”, nie byłoby tematu.

Janusz Basałaj

Nie przeczuwał pan katastrofy, kiedy zatwierdzał pan wyśmienity reportaż „Niekochani”, który jednak okazał się fatalny w skutkach dla Jerzego Brzęczka, bo tylko podkreślał, że jego kadra barykaduje się w wieży z kości słoniowej. 

Miałem wątpliwości w sprawie tytułu. „Niekochani” wydało mu się strasznie pretensjonalne, ale młodsi koledzy przekonali mnie, żeby trzymać się tego pomysłu. Rozmawiałem na ten temat z Jerzym Brzęczkiem. Uważał, że pokazanie klimatu wokół reprezentacji w takim zwierciadle pomoże skonsolidować grupę. Wierzył, że wzmocni przekaz o dochodzeniu do sukcesu wbrew nieprzychylnym opiniom i zagorzałym krytykom. Może popełniłem błąd, może powinienem uderzyć pięścią w stół i powiedzieć: „Nie, Jurek, to nie ma sensu”. Ale skoro selekcjoner tak zamierzał przedstawić swoją drużynę, mając oczywiście oparcie w zawodnikach, to dlaczego mielibyśmy działać w opozycji do jego wizji? On był w strukturze związku, ja byłem w strukturze związku. Nie byłem dziennikarzem, który wpadł do szatni, żeby pokazywać całą prawdę przez całą dobę. Przesłanie „Niekochanych” odpowiadało trenerowi Brzęczkowi, więc tego się trzymaliśmy. Czy to była klęska? Nie oceniam tego filmu jakoś surowo.

Selekcjoner wyciął tylko dwa fragmenty. Reszta? „Panowie, przecież tak było”

Czyli oglądał pan szatniowe przemówienia Jerzego Brzęczka i myślał: „to powinno być dobrze przyjęte”?

Nie. To był zapis pracy Jerzego Brzęczka. Jeśli wchodzi selekcjoner do szatni i krzyczy „kurwa, mamy to!” po zwycięskim meczu, to jest w tym coś złego? No nie, przecież faktycznie mamy, a piłka nożna to emocje. W sytuacjach stresowych Brzęczek porozumiewał się językiem futbolu. Mieliśmy to wypikać, wykropkować, wypikselować?

Swojego czasu w Orange Sport robiliśmy materiał o kadrze za czasów Leo Beenhakkera, który współpracował z jednym naszym operatorem. Ciekawa sytuacja, bo nie było tam żadnego dziennikarza, żadnej ekipy, tylko właśnie ten operator, który wszystko filmował, a w Orange Sport przemienialiśmy to w większe dzieło w fazie post-produkcji. Chłopak był świetny w swojej robocie, ale niespecjalnie czuł piłkę nożną. W jego nagraniach zawierało się mnóstwo kapitalnych historii. „Kurwy” latały bardzo gęsto. Kiedy ukończyliśmy surówkę i zaczęliśmy to montować, umówiłem spotkanie z Mariuszem Lewandowskim, Michałem Żewłakowem i jeszcze kimś z rady tamtej drużyny. Mówię do Żewłaka:

– Michał, zostawiamy to?

– Tak, zostawiamy, to jest nastrój, to jest język szatni.

Przecież tam nikt nie powie, że „kolego szanowany, serdeczna prośba o przesunięcie się w stronę prawej flanki”, tylko raczej coś w stylu: „zapierdalaj na prawą!”. Fajna była w tym filmie scena z wejścia do reprezentacji młodego Pawła Brożka. Rozdygotany Żewłakow mówi do kogoś w przerwie:

– Słuchaj, musisz grać bliżej tego, no, tego, jak mu tam…

– Broziu.

– No, Brozia!

Na tym to polega.

Naturalność zawsze jest w cenie.

Nie widziałem więc najmniejszego problemu w wypowiedziach Jerzego Brzęczka. Współpracowało nam się dobrze. Tak chciał poprowadzić tę kadrę, tak widział się w obrębie tego filmu. On też to kolaudował. Kluczowym pytaniem było: „czy możemy pokazać kulisy szatni?”. Mało kto wie, ale Leo Beenhakker grał kilka minut do kamery, po czym mówił do operatora z Orange Sport:

– Fuck off, Polański!

Pseudonim Polański tylko ze względu na słynnego reżysera Romana Polańskiego, bo ani operator nie miał tak na nazwisko, ani nie było jeszcze w kadrze Eugena Polańskiego. Operator wychodził, a Beenhakker zaczynał mówić swoje rzeczy. Holender był człowiekiem nowoczesnym, ale trenerem może nie starej daty, ale o konserwatywnych przekonaniach. Adam Nawałka też nie zawsze był przekonany do otwarcia tego wszystkiego na sto procent. Podobnie Jerzy Brzęczek. Paulo Sousa nie stawiał limitów. Trochę zarzucano mu potem, że manipuluje odprawami do kamery, ale to bzdura. Według mnie Sousa był w tym autentyczny, choć potem to wszystko spektakularnie przekreślił.

Wcześniej trudno było ukryć, że Portugalczyk zostanie selekcjonerem reprezentacji Polski?

Poza Zbigniewem Bońkiem o wyborze nowego selekcjonera wiedziała tylko jedna osoba.

Kto?

Zbigniew Boniek.

Aha. 

Nie brałem udziału w tym całym procesie. Wybory selekcjonera były dość zamknięte, dyskretne, a ja wychodzę z założenia, że im mniej wiem, tym łatwiej mi się żyje.

Naprawdę?

Gdybym chodził za prezesem i pytał go „kto będzie nowym selekcjonerem?”, to prezes natychmiast wystawiłby swoje radary i pomyślał, że potrzebuję tej informacji, żeby sprzedać ją potem swoim zaprzyjaźnionym dziennikarzom.

Który selekcjoner miał największe parcie na kamerę?

Nie odczuwałem, żeby którykolwiek selekcjoner miał jakieś szczególe parcie na kamerę. Jedno jest pewne: w każdym przypadku działania ekipy Łączy nas Piłka autoryzował trener reprezentacji Polski. Jeśli powiedziałby, że nie życzy sobie faceta z kamerą w hotelu, w autobusie, w szatni, na zgrupowaniu czy na meczu, to w hotelu, w autobusie, w szatni, na zgrupowaniu czy na meczu nie byłoby faceta z kamerą. Bo co, mam teraz powiedzieć, że jestem tak cwany i mądry, że kilku selekcjonerów najważniejszej drużyny w Polsce przekonałem do takiej współpracy z kamerą? Jak na propagandzistę byłoby to niezłe, nie?

Zbigniew Boniek tracił na swojej pewności siebie, przeobrażającej się niekiedy w arogancję?

Nie, nie odbieram go jako aroganckiego. Przecinają się tu dwa światy. Świat bezpośredniego szefa, który nadzoruje twoją pracę, z którym masz codziennie kontakt. I świat człowieka komunikującego się z ludźmi przez prywatne media społecznościowe. Boniek bardzo lubi Twittera. Potrafi zaszokować, zaciekawić. Umie narzucać własne zasady. Ceni sobie bezpośredniość, masowość. Ma swoje opinie, chętnie się nimi dzieli. Wcześniej chyba trochę bolało go, że każdy może coś o nim napisać, coś mu zarzucić, o coś się przyczepić, a teraz jest w stanie każdemu odpowiedzieć, z każdym wejść w dyskusję. Słusznie czy nie? Inna sprawa, ale Boniek odnajduje się w tym fantastycznie i tyle.

Jako prezes, człowiek poważny i ceniony, działał mocno dyskretnie i przekonująco. Zmienił Polski Związek Piłki Nożnej przez dziewięć lat i nikt nie powie mi, że było inaczej. PZPN stał się inny, lepszy za kadencji Bońka. Ja odpowiadam za swoją działkę, ale prezes Boniek powołał mnie na stanowisko szefa departamentu ds. mediów i komunikacji, a ja byłem lojalnym pracownikiem, więc trudno spodziewać się teraz z mojej strony jakichś oceniających wynurzeń w kwestii tego okresu. Wykonaliśmy fajną robotę. Boniek pewnie w jeszcze większej skali, bo i w Polsce, i w Europie pokazał, jakie ma możliwości i siłę przebicia. Jako szef był znakomity.

Janusz Basałaj

Próbowaliście w jakikolwiek sposób rozwiązać kryzys wizerunkowy, w który Zbigniew Boniek wpadł pod koniec kadencji Jerzego Brzęczka?

Ale jak to rozumieć?

O Zbigniewie Bońku mówiło się i pisało głównie negatywnie.

Nie przypominam sobie tego.

Po występie Zbigniewa Bońka w Stanie Futbolu obowiązującą narracją wobec byłego prezesa PZPN stały się słynne już słowa redaktora Rokuszewskiego: „przez pana kaprys marnujemy mocne pokolenie reprezentacji z najlepszym piłkarzem w historii polskiej piłki włącznie”. 

To wszystko było na zasadzie: „oj, Boniek, co ty robisz, że jeszcze trzymasz tego Brzęczka?!”. Proszę mi wierzyć, że Jerzemu Brzęczkowi wielokrotnie sugerowano zmianę kursu, ale on robił swoje i zapłacił za to wysoką cenę, bo któregoś poranka przyjechał do związku i okazało się, że nie jest już selekcjonerem. To nie był kryzys wizerunkowy ani Bońka, ani PZPN-u, a selekcjonera Brzęczka, który postępował tak, jak postępował. Człowiek, który na antenie pozdrawia Michała Pola, bo ten coś tam napisał… to było wbrew zasadom komunikacji z mediami. Dziwne, bo piłkarze go lubili, ale posada selekcjonera jest w stanie zmienić człowieka.

Od kaprysu do kaprysu

Na końcu zawsze krytykowana będzie władza?

Nie tak dawno rozmawiałem z jednym ze znanych dziennikarzy śledczych, który czasami zajmuje się piłką nożną.

– Nie uważasz, że na siłę czepiasz się tego PZPN-u?

– Władzy trzeba patrzeć na ręce.

To niech patrzy. W polskiej piłce PZPN jest chłopcem do bicia. Przyczyną wszelkich naszych futbolowych nienawiści i frustracji. Rzadko, kiedy pokazywany jest jako dobrze funkcjonująca struktura, która organizuje codzienność reprezentacji i potrafi na przykład rozkręcić taki projekt jak Łączy nas Piłka. I tak, chwalę się, również na pohybel tym, którzy uważają, że ostatnie dziewięć lat spędziłem na cenzurowaniu dziennikarzy i uprawianiu propagandy.

Janusz Basałaj jest jeszcze dziennikarzem?

Wrócę jeszcze do tego zawodu. We współczesnym świecie dziennikarzem jest każdy Kowalski, który prowadzi swoje konto na Facebooku czy Twitterze. Myśli pan, że zbierze się gremium, które orzeknie, że nie mogę już wykonywać tej pracy? Niech pan sobie wyobrazi taką komisję weryfikacyjną: „ten pan nie będzie już dziennikarzem, bo ten pan był propagandzistą, który niszczył innych dziennikarzy”. Tak, oczywiście, zwłaszcza tych młodych, których wychowywałem w każdej kolejnej redakcji. Jestem człowiekiem mediów. Przez ostatnie lata byłem zamrożony w Polskim Związku Piłki Nożnej, ale przecież tworząc czysto dziennikarskie, medialne projekty. Co miałem więcej robić? Zaatakować selekcjonera, który był moim kolegą z pracy? Albo, lepiej, prezesa, który mi płacił? Trudno było chyba na to liczyć.

Jak zachowywać świeżość, aktualność? Niby jest pan dziennikarzem starej daty, a jednak Łączy nas Piłka to projekt oparty na wyczuciu potęgi nowych mediów. 

Jedną z pierwszych moich decyzji w Polskim Związku Piłki Nożnej było zrezygnowanie z dotychczasowej formy związkowej komunikacji dziennikarskiej – starej wersji strony internetowej, papierowych magazynów. Odbywałem wiele nieprzyjemnych rozmów z ludźmi, którzy wcześniej wydawali kwartalniki o pracach trenerów czy sędziów. Wszystko to zalegało w siedzibach wojewódzkich związków. Przenieśliśmy to do sieci. Obserwowałem trendy. Słuchałem młodych ludzi. Negatywne opinie mnie nie obchodzą. Nikt nie zabroni mi za jakiś czas wrócić do pisania sążnistych artykułów o reprezentacji Polski czy niekompetencji niektórych dziennikarzy.

Aż strach. 

Stoi za mną wieloletnie doświadczenie. Dlaczego miałbym nie napisać, że człowiek, który wczoraj był niezależny, dzisiaj zostaje rzecznikiem społecznym prezesa, tylko dlatego, że postawił na niego w wyborach? Skoro każdy może mieć swoje przemyślenia i pisać swoje teksty, to ja też mogę wrócić do tego zawodu. Ocenią mnie ludzie. Jeśli nikt nie będzie chciał mnie oglądać, nikt nie będzie chciał we mnie klikać, to trudno, zajmę się tym, o czym zawsze marzyłem – pójdę na utrzymanie żony!

Śmiejemy się.

Życzę tego wszystkim mężczyznom, bo nie ma w życiu nic przyjemniejszego niż być w domu i mieć oparcie we wspaniałej kobiecie.

Jest obawa, że rynek pana wypluje?

Nie mam wielkich obaw. Nie kreślę wielkich planów. Tyle widziałem, że nie jestem w stanie mieć problemów takiej natury. Siedzę spokojnie, czekam na swoją kolej. Ale powiem tak: mam coś do powiedzenia.

Co z pana perspektywy jest największym rakiem polskiego dziennikarstwa sportowego, a co największym rakiem polskiego środowiska piłkarskiego?

Piłkarskiego? Merkantylizm, pogoń za kasą, za zarobkiem, za opłacalnością każdego posunięcia. Dziennikarskiego? Zacytuję prezesa Bońka: „wszystko przez biedę!”. Żartuję, żartuję, ale dziennikarstwo sportowe jest niedoinwestowane i mało elitarne. Brakuje mi poważnych firm medialnych, które nie tylko zabezpieczałby dziennikarzowi pracę, ale też go nobilitowały. Kiedyś z okazji stulecia Przeglądu Sportowego ktoś zapytał mnie, co oznaczy pracować w tej gazecie, więc zacytowałem słowa pana Lecha Cergowskiego, legendarnego dziennikarza i powstańca warszawskiego: „dziennikarze sportowi dzielą się na tych, którzy pracowali, pracują lub pracować będą w Przeglądzie Sportowym”. To nie musi być ta czy inna gazeta, ta czy inna telewizja, ale przydałyby się miejsca z taką renomą.

A dziennikarstwo jest takie jak świat – podążające za trendami, za modami, za kierunkami. Jest to nie tylko objaśnianie rzeczywistości, bo dostęp do informacji jest tak powszechny, że pośrednicy bywają zbędni, ale też inteligentne sprzedawanie wiadomości i umiejętne kreowanie opinii. Niektórzy się mądrzą, niektórzy rzucają oczywistościami, a niektórzy informują o rzeczach, o których nigdzie indziej człowiek się nie dowie. Nie widzę żadnej choroby. Przydałaby się tylko elitarność.

Lubi pan mądrale, drażnią pana mądrale czy pan sam jest mądralą?

Tata Janusz! Mam sześćdziesiąt trzy lata i mam prawo być mądralą, kiedy siedzi naprzeciwko mnie mądrala, który ma dwadzieścia lat! Drażnią mnie tylko mądrale, którzy udają, że zjedli wszystkie rozumy, że wiedzą wszystko i jeszcze mówią ci, jak i po co masz żyć. Czy ja jestem mądralą? Nie wiem. Jeśli będzie zapotrzebowanie na mnie w mądralińskich usługach, to będę spełniał się w roli mądrali.

Szykuje pan książkę?

Mam wiele propozycji. I nie za bardzo umiem do tego usiąść. Zgromadziłem zbyt wiele ciekawych informacji, żeby wszystko upublicznić. Przeżyłem dużo. Widziałem wiele. Uważam, że wiele z tego, co człowiek dotknął, najlepiej zostawić ze sobą w czterech ścianach. Nie mówię, że zabiorę to ze sobą w najdłuższą podróż, ale nawet nie wiem, czy teraz miałbym ochotę ujawniać kulisy światka, w którym funkcjonowałem i funkcjonuję.

Czyli lepiej nie zaczynać zbliżającej emerytury z pięcioma rozprawami sądowymi w toku. 

Nie o to chodzi. To kwestia zmarnowania komuś ostatnich lat życia, postawienia kogoś w niezręcznej sytuacji wobec rysowanego przez lata własnego wizerunku. Dziennikarze, opisujący własne środowisko, muszą być zakochani w sobie z pełną wzajemnością.

Wiedzą trzeba się dzielić, trzeba jej strzec, trzeba się jej bać czy trzeba się nią napawać?

Trzeba iść przez życie z własną wiedzą, ale mieć też świadomość, że na każdym kroku może pojawić się zakręt, na którym człowiek pomyśli sobie: „o, a tego akurat nie wiedziałem”. Jeszcze ważniejsza jest intuicja. Kiedy być dziennikarzem, kiedy dyrektorem, kiedy prezesem, kiedy pomyśleć o emeryturze, a kiedy udawać mądralę.

ROZMAWIAŁ JAN MAZUREK

Czytaj więcej:

Fot. Newspix

Urodzony w 2000 roku. Jeśli dożyje 101 lat, będzie żył w trzech wiekach. Od 2019 roku na Weszło. Sensem życia jest rozmawianie z ludźmi i zadawanie pytań. Jego ulubionymi formami dziennikarskimi są wywiad i reportaż, którym lubi nadawać eksperymentalną formę. Czyta około stu książek rocznie. Za niedoścignione wzory uznaje mistrzów i klasyków gatunku - Ryszarda Kapuscińskiego, Krzysztofa Kąkolewskiego, Toma Wolfe czy Huntera S. Thompsona. Piłka nożna bezgranicznie go fascynuje, ale jeszcze ciekawsza jest jej otoczka, przede wszystkim możliwość opowiadania o problemach świata za jej pośrednictwem.

Rozwiń

Najnowsze

Weszło

Komentarze

63 komentarzy

Loading...