Reklama

Sylwestrzak: Sędziowanie to nie matematyka

Kamil Warzocha

Autor:Kamil Warzocha

24 grudnia 2021, 12:13 • 34 min czytania 33 komentarzy

Kiedy lada dzień miał wstąpić do policji, nagle stwierdził, że nie może porzucić sędziowania w najniższych ligach. Wygrała pasja. Podejmował nieracjonalne decyzje, jego żona patrzyła na niego z niedowierzaniem. Informację o awansie na szczebel centralny dostał na sali porodowej, przeszedł przez istne ucho igielne. Do dziś łączy normalną pracę z sędziowaniem, choć przed chwilą został sędzią międzynarodowym. Plan z prowadzeniem meczów Ekstraklasy wymalował na szybie Volkswagena Polo 1.4, wyprzedził go o kilka lat.

Sylwestrzak: Sędziowanie to nie matematyka

To Damian Sylwestrzak, który opowiedział nam o kulisach życia niezawodowego arbitra, swojej drodze z C-klasy na szczyt, specyfice sędziowania, „szarej strefie”, wpływie sędziów na intensywność spotkań, zagraniach ręką, szkoleniach, własnych pomyłkach, filozofii prowadzenia spotkań, rozmowach z zawodnikami, anegdotach z boiska, konkretnych sytuacjach meczowych (np. Górnik-Legia 3:2), serialu „Sędziowie” czy pomyśle publicznego wypowiadania się o kontrowersjach. Zapraszamy.

500 PLN ZWROTU BEZ OBROTU – ODBIERZ BONUS NA START W FUKSIARZ.PL!

Rozmawiam ze świeżo upieczonym sędzią międzynarodowym, ale wciąż nie z arbitrem, który pracuje na kontrakcie w Ekstraklasie. To chyba pewien paradoks. Pnie się pan w górę, a tutaj trzeba ciągle o myśleć o pójściu do normalnej pracy w środku tygodnia. Robiłem nawet reportaż właśnie o kulisach pracy niezawodowych sędziów i wniosek płynie z niego prosty – łatwo nie macie.

Czytałem ten tekst i myślę, że całkiem trafnie opisuje rzeczywistość, choć rysuje ją w nieciekawych barwach. Jako sędziowie patrzymy na to nieco szerzej – kochamy robić to, co robimy i zapewne dlatego mamy tendencję, aby jednak patrzeć na to przez różowe okulary. Jeśli chodzi o kontrakt – zgadza się. Na chwilę obecną nie jestem sędzią zawodowym, a więc swoją pasję muszę łączyć z pracą. Nie jest to łatwe, ale szczerze mówiąc, najgorsze już mam za sobą. Jestem daleki od narzekania, raczej uważam się za szczęściarza dzięki temu, że mogę być w miejscu, w którym jestem. Pracowałem na to wiele lat. Tylko ja i moja żona wiemy, ile tak naprawdę to kosztowało. Nie chciałbym o tym na tym etapie mówić za dużo, ale przez ten ogrom wykonanej pracy, poświęcenia, włożenia serducha – niesamowicie doceniam każdą minutę spędzoną na boiskach Ekstraklasy. Wprawdzie wciąż muszę łączyć wiele obowiązków, ale kiedy nadejdzie dzień, w którym będę mógł skupić się już tylko na sędziowaniu – będzie mi znacznie łatwiej poukładać sobie życie codzienne i myślę, że pozytywnie odbije się na moim arbitrażu. Nagle zyskam dużo dodatkowego czasu. Tak więc są plusy takiego układu.

Reklama

Na ten moment funkcjonuję od poniedziałku do piątku tak jak większość Polaków. Wstaję rano, odwożę dzieci do przedszkola i idę do normalnej pracy, chociaż jakiś czas temu zmieniłem formę zatrudnienia, co daje mi znacznie większą elastyczność i pomaga na co dzień. Bez tego nie dałbym rady, zbyt dużo zobowiązań. Analizuję każdy mecz, wycinam klipy z najważniejszymi sytuacjami i mam 48h, aby na piśmie odnieść się do nich. Uczestniczę w szkoleniach, zarówno w roli słuchacza, jak i prelegenta dla młodszych kolegów – przez kilka lat odpowiadałem za szkolenie we Wrocławiu i wciąż jestem aktywny na tym polu. Do tego dochodzą treningi i odnowa biologiczna, najczęściej 5 razy w tygodniu plus mecz. Jeśli wziąć pod uwagę również podróże, to spory kawałek życia tydzień w tydzień oddaję sędziowaniu. Gdybym miał łączyć to z 8h dniem pracy, nie mógłbym powiedzieć o sobie, że jestem optymalnie przygotowany. Kilka lat temu, pracując na bankowym etacie, robiłem treningi czasami w okolicach godziny 23-24, bo dochodziły obowiązki rodzinne, a wieczorami często sędziowałem amatorską ligę szóstek. Przecież to był zupełny nonsens z punktu widzenia przygotowania ciała do wysiłku, regeneracji etc., ale na tamten moment nie było innego wyjścia. Żona patrzyła się na mnie, pukając po czole – mogła mieć rację, ale to była moja droga.

Charakteru mi nigdy nie zabrakło, choć nie wszystko co robiłem, było mądre – z perspektywy czasu. Dużo od siebie wymagam i pewnego dnia stając w prawdzie przed sobą, uświadomiłem sobie, że czas zredukować obowiązki zawodowe, aby móc się lepiej przygotować na to, z czym tak naprawdę łączyłem w duchu swoją przyszłość. Podchodząc poważnie do sędziowania, nie potrafię robić czegoś na pół gwizdka. Musiałem przechylić szalę nieco w kierunku pasji, aby móc sobą reprezentować odpowiedni poziom. Z tą decyzją wiązało się pewne ryzyko, bo mam przecież na utrzymaniu rodzinę. Wierzyłem w siebie, uznałem „wóz albo przewóz”. Choć nie jestem sędzią zawodowym, prowadzę się tak jakbym nim był. Będąc sędzią jeszcze „zaledwie” 1. czy 2. ligi, opłacałem już sobie indywidualne lekcje angielskiego czy regularne treningi z trenerem przygotowania fizycznego, z którym przepracowywałem chociażby okresy przygotowawcze do sezonu. Ponosiłem koszty, nie zarabiając za dużo na sędziowaniu. Wtedy to ważyło dla mnie naprawdę dużo. Traktowałem to jednak jako inwestycję. Ważne kogo masz obok siebie w takiej sytuacji. Moja żona mnie wsparła, choć nie musiała. To dawało mi energię, wiedziałem, że muszę to zrobić dla siebie i dla niej.

Dzisiaj z szacunkiem i pokorą patrzę na bardziej doświadczonych kolegów, ale mam jednocześnie świadomość, że odrabiam wszystkie zadania domowe i pod tym względem nie odstaję. Niedawno brałem udział w projekcie UEFA, zwieńczonym licznymi egzaminami,  których rezultaty są tego potwierdzeniem. Sędziowanie Ekstraklasy to z jednej strony duży przywilej i nobilitacja, ale z drugiej zobowiązanie. Sędziujesz profesjonalistom, musisz być taki sam. Wielu ludzi, z którymi rozmawiam, nie zdaje sobie z tego sprawy. Myślą, że nasze obowiązki kończą się po 90 minutach. Z boku to wygląda fajnie, ale w rzeczywistości prowadzimy dwa życia. Nagroda jest wspaniała, ale koszty jednocześnie duże i teraz pytanie –  czy myśli Pan, że wiele osób byłoby w stanie się tak zaangażować?

Oczywiście, że nie. Tak jak pan powiedział – łatwo oceniać z boku. Szczególnie z pozycji kibiców, którzy nakładają wielką presję. Wy musicie ją odczuwać, bo przecież od pomyłki sędziów może zależeć to, czy ktoś zyska lub straci miliony.

Mówię o pasji, ale to pasja nieporównywalna do wielu innych aktywności mieszczących się pod tym zagadnieniem. Ludzie mają różne zamiłowania, jeżdżą na rowerze czy nartach. Jednak to zupełnie co innego, choćby z tego powodu, który Pan słusznie wskazał. Kiedy jadę rowerem i przewrócę się, to najprawdopodobniej zrobię krzywdę tylko sobie. W sędziowaniu na swoich barkach niesiesz odpowiedzialność za innych ludzi, za piłkarzy, trenerów, których losy często zależą od wyniku i jednocześnie za naprawdę duże pieniądze. Jeśli sędziuję mecz i „się przewrócę”, skala rażenia jest znacznie większa. Z drugiej strony boisko to nie stół operacyjny, gdzie ważą się losy życia i śmierci. Piłka nożna to „tylko” igrzyska.

Ale opowiem Panu anegdotę, prawdziwą historię, która spotkała mnie w Ekstraklasie. Przed meczem, tuż po losowaniu stron, przybijałem zawsze kapitanom przysłowiową piątkę i życzyłem (tu cytat) – „dobrej zabawy”. Przed jednym ze spotkań zebrał to mikrofon podstawiany nam podczas całej tej procedury. Tydzień później pojechałem na mecz do zupełnie innej drużyny i pewna osoba, którą nota bene darzę sporym szacunkiem, zapytała mnie po przyjeździe na stadion z autentycznym zdziwienie, dlaczego tak mówię. Argumentowała z żywym przejęciem w oczach, że dla nich to nie jest zabawa, a stres, nieustająca batalia o pracę etc. Rozmawialiśmy o tym kilka dłuższych chwil. Dało mi to do myślenia, dziś zazwyczaj życzę już po prostu powodzenia.

Reklama

Ale jeśli przywołał już Pan temat błędów, dzisiaj w dobie VAR jest ich znacznie mniej. Oczywiście one zawsze będą się zdarzać, bo nie przestaliśmy być ludźmi. Podobnie jak idealne sytuacje strzeleckie niewykorzystane przez napastników. Uważam jednak, że trzeba rozgraniczyć pojęcie błędu i kontrowersji. Błąd to jednoznacznie nieprawidłowo rozstrzygnięta sytuacja najczęściej korygowana poprzez wideoweryfikację. Kontrowersja natomiast to sytuacja niejednoznaczna, bez dostępnego idealnego rozwiązania. Dla Pana rzut karny, ale dla Pańskiego kolegi już nie. Cokolwiek nie zrobisz, ktoś będzie kręcił nosem, komentował. Właśnie dlatego nie lubimy jako sędziowie takich sytuacji. To jest czasem kwestia szczęścia. Możesz posędziować 10 meczów pod rząd i nie mieć żadnej trudnej do rozstrzygnięcia sytuacji, a możesz trafić jedno spotkanie naznaczone kilkoma takimi zdarzeniami. Przeżywałem to, wiem co mówię. A my nie wybieramy sobie przecież sytuacji do oceny. My je po prostu zastajemy i coś z nimi musimy zrobić. Tu i teraz.

Wyjścia są skrajnie drastyczne – rzut karny lub nie. Nie ma półśrodków, tzn. nie możemy powiedzieć „słuchajcie był kontakt, ale za mało na rzut karny, więc przekwalifikujmy to na rzut wolny z 30 metrów – taki kompromis, może być?”. Filozofia, która mi przyświeca jest taka, że duże decyzje powinny bronić się same, na tyle, na ile to jest oczywiście możliwe. Kiedy oceniam zdarzenie, mogące zakończyć się potencjalnie rzutem karnym, zadaję sobie dodatkowe pytanie: czy to jest tylko pretekst do jedenastki, czy to już faktycznie powód. Nie wiem czy rozumie Pan, co mam na myśli, to nie kwestia semantyki, ale tego, co się pod tymi słowami faktycznie kryje. Dzisiaj zawodnicy potrafią i czasami niestety próbują wyolbrzymiać w istocie minimalne kontakty. Piłka nożna jest kontaktową grą i ten truizm to jednocześnie zdanie, które znajdzie Pan w Przepisach Gry, a więc stanowi prawo. Na tym zakończę.

To tak jak w życiu – nie ma w nim tylko skrajności. Istnieje szara strefa i trzeba mieć świadomość, że w sędziowaniu ona też występuje, choć kibicom coś takiego się nie podoba. Nawet gdy mamy VAR, pole do interpretacji wciąż jest duże i często krzywdzące.

Nam też to się nie podoba, tylko że w pracy sędziego nie da się wprowadzić zero-jedynkowości, która zadowoli wszystkich i zawsze będzie klarowna. Trzeba doceniać zmianę, która nastąpiła, bo to zmiana na plus. A że zawsze nam czegoś brakuje i chcielibyśmy poprawić jeszcze więcej – to naturalna kolej rzeczy. Z drugiej strony piłka nożna i sędziowanie generalnie to nie matematyka. Podam prosty przykład – wcześniej mieliśmy dylemat z interpretacją zagrań ręką w przypadku napastników. IFAB wprowadził zapis, że ręka zaczyna się od pachy. Ja sam miałem w ciągu dwóch ostatnich lat dwie sytuacje w meczach Ekstraklasy, przy których miałem dużą trudność. Jedna była zresztą szeroko komentowana. Wtedy jeden z zawodników przyjął piłkę w takim miejscu, że trzeba było oceniać, czy to jeszcze bark, czy już ręka. Co z tego, że wszedł przepis mający ułatwić nam podjęcie decyzji? Paradoksalnie było zupełnie odwrotnie.

Co ciekawe, rozmawiałem z tym zawodnikiem kilka tygodni później, bo spotkaliśmy się przy okazji innego meczu. Utrzymywał, że nie zagrał ręką i ja mu wierzę. Jak już wcześniej wspomniałem, kontrowersje zawsze były, są i – zapewne – będą. Ciągle zmagamy się z takimi kwestiami i widzę to po naszych szkoleniach, że na 10 analizowanych sytuacji meczowych w jednej czy dwóch potrafimy się poróżnić. Powiem szczerze – chwała Bogu. Ważne, że w dwóch, a nie w czterech-pięciu. Po to się szkolimy, żeby margines na różnicę w interpretacjach pozostawał na tak niskim poziomie. Staramy się patrzeć na to merytorycznie. Inaczej robią kibice, którzy w zdecydowanej większości patrzą sercem. Jedyne co możemy robić jako sędziowie, to podobną linią interpretacyjną przyzwyczajać wszystkich do pewnego standardu. Tak, aby ludzie mieli punkt odniesienia. I myślę, że w tym kierunku zmierzamy.

Jako sędziowie zawsze stoimy między młotem a kowadłem. Czego byśmy nie zrobili, ktoś będzie stratny. Ważne, aby kiedy kurz opadnie, spojrzeć jeszcze raz na daną sytuację i zastanowić się, czy gdyby taka sama sytuacja przytrafiła się w drugą stronę, to oczekiwałbym od sędziego innej decyzji? Jeśli nie, to wszystko funkcjonuje, jak powinno. A emocje? Normalna rzecz, bez nich ten sport nie byłby taki, jaki jest.

A co sądzi pan o wyjściu do kibiców i dziennikarzy z publiczną samooceną? Kiedy piłkarz popełnia jakiś poważny błąd, to czasami bywa tak, że wchodzi na media społecznościowe i przeprasza. Nie chodzi o to, że wy mielibyście się kajać, ale swego rodzaju wyjaśnianie pewnych zjawisk występujących na boisku może nie byłoby głupim pomysłem.

Jako sędziowie nie tworzymy społeczności bezpośrednio z publiką. Stoimy trochę na uboczu. W sposób naturalny mamy okazje do rozmów jedynie z trenerami i zawodnikami. Jeśli popełniamy jakiś błąd, to niejeden trener by panu powiedział, że potrafimy przeprosić za niego w kuluarach, rozmawiamy o niektórych sytuacjach właśnie z nimi, czasami tłumacząc dlaczego taka, a nie inna decyzja. Czasem jest też tak, że to my wyprowadzamy z błędu naszego rozmówcę. Żaden z nas nie ma problemu z tym, aby porozmawiać. Szczerze przyznam, że jeśli czuję, że mogłem podjąć lepszą decyzję, to mówię to piłkarzom czasem już w trakcie meczu – najczęściej dotyczy to drobnych kwestii. Źle ocenię kierunek wrzutu, potrafię się przyznać. Rozumiemy się, mamy podobny język. Myślę, że zawodnicy to doceniają. Nie oczekują, żebyśmy byli maszynami, tylko profesjonalistami z ludzką twarzą.

Oczywiście nie ze wszystkimi można w ten sposób rozmawiać. Ale jeśli ktoś potrafi zachowywać się nazwijmy to – normalnie, to relacja na boisku układa się zupełnie inaczej. Zawodnicy też potrafią przeprosić, podziękować – przebywanie na boisku z wieloma piłkarzami ekstraklasy to często naprawdę dobry czas. Natomiast jeśli chodzi o publiczne odnoszenie się do naszej pracy – pomijając wszelkie kwestie formalne regulowane przez różne instytucje – zapytam, jaki to miałoby sens? Uważam, że to niewiele by zmieniło. To moje prywatne zdanie.

Ewidentne błędy każdy dostrzega. Miałem kiedyś taki jeszcze w 1. lidze, to był mecz Korony Kielce z Chrobrym Głogów. Spotkanie było dobrze prowadzone, ale w ostatniej akcji pomyliłem się. Chodziło o fakt: albo zawodnik dotknął piłkę ręką, albo nie. Nie miałem VAR-u i podjąłem złą decyzję, nie uznając bramki. To był błąd, który dotychczas kosztował mnie najwięcej emocji i sił. Błąd ludzki, bo widziałem zawodnika wyskakującego z ręką ku górze jak w siatkówce, dla mnie było to zupełnie niezrozumiałe. Na powtórkach widać to wyraźnie, ale gdyby postawić 10 osób na moim miejscu, pewnie osiem wskazałoby zagranie ręką. Dzisiaj dzięki tej sytuacji jestem dużo silniejszy, lecz wtedy mocno to przeżyłem. To był cios również dla kibiców, zawodników i trenera z czego doskonale zdaję sobie sprawę. Nic przyjemnego.

W dzisiejszych realiach takie błędy, który ja wówczas popełniłem, na szczęście już się nie zdarzają, a to za sprawą VAR-u. Kolejni sędziowie będą już pozbawieni ryzyka noszenia na sobie pewnego tatuażu, bo zawsze będą mieli wsparcie. Ja tego nie miałem. Pozostaje natomiast kontekst interpretacyjny i wspomniany już wcześniej przeze mnie obszar kontrowersji. Jaką rolę w tym wszystkim miałby pełnić nasz głos – czy w obecnych realiach Pana zdaniem nasz pogląd zamykałby dyskusje? Dobrze wiemy, że on tak naprawdę tylko napędzałby publiczną debatę. Jeśli sytuacja nie jest zero-jedynkowa, trudno będzie przekonać nieprzekonanych.

Jest jeszcze jeden istotny element. Finalną, prawidłową ocenę sytuacji poznajemy czasami po kilku dniach. Nie mamy nawet mandatu do tego, aby zabrać głos bezpośrednio po meczu – podlegamy pod Kolegium Sędziów i to Komisja definitywnie rozstrzyga zdarzenie. Wyobraża sobie Pan sytuację, w której w poniedziałek sędzia X przedstawia publicznie interpretację, a we wtorek okazuje się, że jest błędna? Co wtedy? Naprawdę uważam, że my powinniśmy zająć się stałym podnoszeniem naszych umiejętności, sędziowaniem i przygotowywaniem z meczu na mecz. Cała reszta i tak będzie miała miejsce, z nami czy bez nas. My powinniśmy dbać o tzw. czystą głowę.

Dlatego chcemy unifikować interpretacje, żeby w dwóch różnych meczach niemal identyczna sytuacja była interpretowana w ten sam sposób. To jest lepsza droga. Publiczne wypowiadanie się zaś, takie jak pan przedstawił, nie ma sensu. Szczególnie w czasach, gdy w przestrzeni publicznej nie brakuje hejtu, chamstwa i „opinii’ anonimowych ludzi.

Profesjonalista w swojej dziedzinie nie będzie patrzył na opinie anonimów, bo to żadna wartość. Tym bardziej sędziowie, którzy przechodzą przez kilka etapów analizy i nie mogą narzekać na feedback.

Dokładnie. Funkcjonujemy w realiach, w których każdy sędzia oceniany jest po meczu przez trzy osoby – siebie, obserwatora stadionowego i obserwatora telewizyjnego. Otrzymujemy więc wartościowy i rozwijający feedback.

Czasami odnoszę wrażenie, że sędziowie są traktowani zbyt przedmiotowo. O, tu przyjedzie jakiś Przybył i Raczkowski, tam Marciniak z Dobryninem. Posędziują,  ocenimy ich – tyle. A może fajnie byłoby pokazać, że jesteście ciekawymi ludźmi i cały proces sędziowania jest znacznie szerszy niż to, co widzi się w telewizji. W tym kontekście serial „Sędziowie” na Canal+ może pomóc z ociepleniem waszego wizerunku.

Gdyby kibic miał dostęp do podsłuchu na każdym meczu Ekstraklasy, myślę, że polska liga mogłaby konkurować z Premier League pod kątem atrakcyjności! Pół żartem, pół serio, ale to byłoby naprawdę coś ciekawego. Mamy fajną grupą sędziowską i cieszę się, że taki serial powstaje. Piłkarze i trenerzy już w znakomitej większości przedstawili się szerszej publice. Myślę, że nie będę oryginalny, jeśli powiem, że ligę mamy naprawdę świetnie opakowaną. Ale większość sędziów stało zawsze na uboczu. Oni po prostu byli, a teraz Maciej Klimek ze swoim teamem odwiedzili nas w domach, w szatniach, założyli nam podsłuch, pojechali ze mną nawet do pracy uznając, że u nikogo nie mieli takiej okazji – odsłonili trochę kurtynę naszego życia. Sam jestem ciekaw finalnego montażu. Z uśmiechem dopowiem, że jedyne co, to mój synek zgłaszał chęć powtórzenia sceny, bo jako najlepszego sędziego wskazał Musiałka, a po przedszkolu uznał, że chciał dodać jeszcze tatę.

Pełno będzie small talków, interakcji, emocji. Nawet zwiastun pokazał, że co trzecie słowo trzeba było wypikać i to niekoniecznie samych sędziów. Na boisku zawsze dużo się dzieje. Tak już jest, że nieważne, ile meczów poprowadzisz, to spotkanie nr 500 czy 1000 zawsze będzie tak samo emocjonujące. Ja akurat mam mniejsze doświadczenie niż moi koledzy, na polskim topie jestem nową twarzą, ale każdy z nas odczuwa coś, co sprawia, że kochamy to robić. Myślę, że serial będzie pozytywnie odebrany – będzie odbiciem tego z czym mierzymy się na co dzień, z czym na murawie, jak rozmawiamy. Powiem za siebie, choć myślę, że spokojnie można pod tym podpisać pozostałych – nic nie zmieniałem w swoim zachowaniu na potrzeby serialu. Mamy wyrobione pewne nawyki, każdy z nas jest zupełnie inny, każdy ma swoją specyfikę działania. Przyznam jedynie, że trochę czasu zajęło mi, aby przyzwyczaić się do kamer w szatni przed meczem, ale pierwszy gwizdek zawsze sprawia, że przenoszę się w inną rzeczywistość. Teraz czekam razem z Panem na emisję.

Powiedział pan o byciu nową twarzą na polskim podwórku, a dopiero co został pan również sędzią międzynarodowym. Szybko ta przygoda się rozwija. To oczywiście nie oznacza, że zaraz na stole pojawią się mecze Ligi Mistrzów, bo najpierw trzeba awansować w wewnętrznych dywizjach, ale na pewno jest to duże wyróżnienie.

Dziękuję. Ja też myślałem, że to wszystko dzieje się szybko, ale ostatnio uświadomiłem sobie, że na pytanie czy szybko, odpowiedziałbym i tak, i nie. Niedawno „Gazeta Wrocławska” przeprowadziła ze mną wywiad, po którym jedna osoba napisała do mnie „jak szybko, skoro zacząłeś sędziować w 2011 roku?”. W młodym wieku osiągnąłem poziom Ekstraklasy – pod tym względem to faktycznie szybko. Niemniej z drugiej strony moja droga nie zaczęła się dwa lata temu. Postawiłem na gwizdek w momencie, gdy skończyłem 19 lat, byłem świeżo po maturze. 10 lat później jestem w innym miejscu, mam już rodzinę, jestem po studiach, świat wokół mnie się zmienił, ja sam trochę już przeszedłem pomimo niewielu wiosen na karku. Widzę, ile czasu i poświęceń trzeba było, żeby tutaj dojść. To nie jest krótki czas, w mojej ocenie jest optymalny. Niewielu ma to szczęście. Ważne jednak, aby nieustannie się rozwijać. A nie ma lepszej drogi do rozwoju niż stawianie czoła coraz bardziej wymagającym zadaniom, doskakiwaniu do coraz wyżej umieszczonej poprzeczki.

Niezwykle istotną rolę odegrało po drodze szczęście. Jak to w życiu, musisz stać w odpowiednim momencie, na odpowiednim peronie z odpowiednim biletem. Ktoś mi kiedyś powiedział, że sukces jest wtedy, kiedy okazja spotyka dobrze przygotowanego człowieka. Tutaj są dwa założenia. Po pierwsze trzeba być dobrze przygotowanym i to jest to co robiłem przez lata, mój nakład pracy, treningi, język angielski etc. A po drugie, musi nadejść okazja. To już rzecz zupełnie niezależna ode mnie. Uważam, że jest mnóstwo sędziów, którzy mogliby być lepsi ode mnie czy od znanych nam topowych arbitrów. Ale albo nie byli dobrze przygotowani, albo nie spotkali okazji. Niestety to wszystko musi zagrać w jednym momencie.

Jeszcze jedna rzecz, o której warto wspomnieć. Kiedy lekkoatleta jedzie na IO i przegrywa rywalizację, to wie dlaczego przegrał – po prostu był wolniejszy o 0,01 s. Można się na to denerwować, ale to niezaprzeczalny, mierzalny fakt. My z jednej strony jesteśmy sportowcami, można zmierzyć wiele naszych parametrów, ale jak w pełni obiektywnie i w sposób miarodajny przyrównać wyniki sędziów w analogicznym „biegu z gwizdkiem”? W naszym fachu to nie jest takie zero–jedynkowe. Na finalny sukces składa się wiele aspektów. Oprócz pracy, odpowiedniej mentalności i mądrych ludzi dookoła, szczęście jest bardzo ważnym elementem całej układanki. Wszystkie te rzeczy będą mi wciąż potrzebne, aby móc stawiać kroki naprzód na arenie międzynarodowej. Zamierzam iść krok po kroku, ucząc się nieustannie i niezmiennie ciesząc każdą chwilą.

Wiadomo, jak na początku wygląda droga sędziego. Moim zdaniem ona jest bardziej specyficzna i zdecydowanie trudniejsza niż u piłkarzy. Młody kandydat na zawodnika trafia do akademii, jest otoczony opieką, najczęściej ma wszystkiego pod dostatkiem. Natomiast wy musicie zaczynać od piekiełka i startujecie na innej warstwie emocjonalnej. Grałem w niższych ligach, swoje widziałem, i nie dziwi mnie, że wielu chłopców marzących o pracy z gwizdkiem nie wytrzymuje psychicznie.

Porównywanie rzeczywistości piłkarza funkcjonującego w profesjonalnym klubie i sędziego to dwa różne światy. My trenujemy sami, dbamy o siebie sami, wszystko organizujemy sami, podróże planujemy sami. Za każdą naszą aktywność również sami płacimy. W klubach – wiadomo jak to wygląda. Jeśli chodzi o początki arbitrażu. Od wielu lat jestem zaangażowany w szkolenie sędziów we Wrocławiu. Przez dłuższy czas nawet formalnie pełniłem funkcję szkoleniowca w kolegium sędziowskim. Wprowadziliśmy program pilotażowy, w którym monitorowaliśmy liczbę sędziów biorących udziałów w kursie i co później się z nimi dzieje. Statystyka jest przerażająca, bo większość rezygnuje po pierwszych dwóch latach. To jakieś 60%. Podejmowaliśmy działania wspierające nowych adeptów, to poprawiało te rezultaty, ale nieznacznie. Naprawdę trzeba szanować wszystkich tych, którzy w weekend decydują się spakować torbę, kartki, gwizdek i pojechać posędziować mecz klasy B czy A.  Ja sam miałem przykrą sytuację, kiedy zostałem uderzony na jednym z meczów najniższej ligi, tak więc z jeszcze większym uznaniem patrzę na koleżanki i kolegów.

Najniższe ligi to próba charakteru i uważam, że ten okres dał mi najwięcej. W sędziowaniu chodzi o silną osobowość, odporność psychiczną. Interpretacja sytuacji meczowych to na początku nawet drugorzędna kwestia. Przy 100 klipach w warunkach lekcyjnych możemy podać 100 dobrych odpowiedzi. Poza tym jesteśmy wytrenowani. Ale jak to potem się dzieje, że jeden sędzia podejmuje dobrą, a inny złą decyzję? Według mnie najczęściej to kwestia głowy, charakteru. Dlatego cieszę się, że mogłem prowadzić spotkania w niższych ligach. Usłyszałem tam na temat swój i mojej rodziny już chyba wszystko. Mimo to sam prosiłem o dodatkowe mecze, potrafiłem jednego dnia rozstrzygać nawet trzy spotkania klasy C. Gdy schodziłem z ostatniego, moje getry w czerwcu były jak plastikowy odlew.

Miałem 19 lat i baby face. Dziś jestem 29-latkiem i baby face pozostał, ale mam już grubą skórę. Jeżeli tam sobie człowiek poradzi, to na wyższych poziomach jest łatwiej. To pole minowe. Przejdziesz je – jesteś mocny, ale postawisz stopę w niewłaściwym miejscu i nie muszę dopowiadać co się dzieje. A im wyższy poziom rozgrywkowy, tym wyższa panuje nie tylko kultura gry, ale kultura jako taka. Pozostaje tylko kwestia głowy, mentalności.

Ważne jest zdobycie szacunku wśród piłkarzy. Oni czują, kiedy sędzia ma słabszy dzień i sobie po prostu nie radzi.

Potrafią, potrafią. Myślę, że nawet analizują, kto jaki ma styl prowadzenia zawodów, jak kartkuje i czy można z nim podyskutować. Natomiast jeśli chodzi o kupienie zawodników, moim zdaniem najważniejsza jest wiarygodność. Oni muszą ci wierzyć, po prostu. Tylko i aż. Ja stawiam na szczerość i otwartość. Daję z siebie wszystko, ale kiedy czegoś nie widziałem to mówię, że nie widziałem. Kiedy widzę, że ktoś nie rozumie przepisu, w jednym zdaniu streszczam. Gdybym był piłkarzem, chciałbym, żeby ktoś mi wytłumaczył, dlaczego jest tak a nie inaczej. Żeby nie sędziował na milczka. Oczywiście czasami trafiamy na zawodnika trudnego w obyciu i takiej fajnej relacji już nie ma, ale dla mnie uczciwość to klucz. Czasami jakiś zawodnik podbiega i mówi, że nie faulował. Wtedy mu uświadamiam, że w gąszczu nóg jego kolega popełnił przewinienie. Nie chcę zostawiać kogoś z uczuciem niedopowiedzenia. Jedno zdanie potrafi zmienić wiele. Ale to działa w dwie strony. Tego samego oczekuję od zawodników, dlatego też najbardziej nie lubię, kiedy ktoś próbuje mnie nabrać, oszukuje lub po prostu okazuje brak szacunku. Jak w życiu.

Są też tacy sędziowie, którzy okrajają komunikację z zawodnikami do minimum, a wydaje się, że otwartość daje jednak więcej korzyści.

Do miejsca w którym jestem dochodziłem 11 lat. Niektórzy pracują na swoją pozycję 20 albo więcej. Nie śmiałbym nawet podważać metod innych osób – my jesteśmy rozliczani przez efekt. Ważne, żeby sposób działał. Ale prawda jest taka, że wszyscy sędziowie rozmawiają więcej, niż wszystkim się wydaje. Dużo rozmów odbywa się w przerwie meczu, kiedy komuś mówimy na przykład „ej, nie rób tego i tego w polu karnym, bo to jest 50/50, napastnik się przewróci i ryzykujesz rzutem karnym”. Załatwiamy wiele spraw z piłkarzami w sposób niewidoczny. Lubię rozmawiać, ale z drugiej strony też nie może być tak, że przy każdym faulu przybiega do ciebie jedenastu, żeby przechylić szalę na swoją stronę. A czasami jest tak, że dajesz palca, a ktoś chce wziąć rękę. Albo się szanujemy, albo nie. Są lub były takie drużyny, które miały w swoim DNA taktykę mobbingowania sędziów. Tego nigdy nie zaakceptujemy. Więc z tą komunikacją to też różnie bywa. W takich sytuacjach nie ma mowy o rozmowie, drużyna dobrowolnie z tego rezygnuje. Sędziowie też przygotowują się do meczu, nierzadko oglądając np. poprzednie spotkanie – również potrafimy obserwować pewne rzeczy.

To stały element meczu. Nie da się tego wyeliminować.

To zależy, co stawiamy za cel. Mam wrażenie, że skala problemu jest bardzo różna w zależności od ligi. Skoro wywołał Pan ten temat to dopowiem, że zawodnicy czasami zapominają o jednym. W ten sposób podnosi się temperatura meczu i drużyna przeciwna zaczyna mieć poczucie, że też musi dołączyć do dyskusji, aby przypadkiem czegoś nie stracić. Robi się nerwowo, pojawiają się ostrzejsze faule, niesportowe zachowania. Zmienia się charakter meczu i zawodnicy sami dla siebie zwiększają ryzyko. Jako sędzia mogę pokazać kartkę, ale nigdy nie będę miał możliwości cofnięcia konsekwencji tego co się stało, jeśli np. ktoś skończy z kontuzją. Jeżeli wszyscy skupiliby się na swojej pracy na boisku tak jak trzeba, nie byłoby tylu kłopotów. Wiadomo, że jesteśmy ludźmi i popełniamy błędy, natomiast świadomość pewnych rzeczy wiele ułatwia. Jest większa intensywność, mniej przerw w grze, kibic bardziej zadowolony. Potem widzimy, jak to wygląda, kiedy zderzamy się z europejską piłką.

To prawda. Choćby w Hiszpanii nowy szef federacji sędziów chce iść w stronę angielskiego prowadzenia zawodów, bo w La Liga za dużo jest przerw w grze, rozgrywki są mniej intensywne. To oczywiście jedna ze składowych, taki szczegół, ale nie będzie złym wnioskiem stwierdzenie, że od sędziów zależy intensywność meczu przekładająca się na jakość.

Zgadzam się. UEFA regularnie mierzy rzeczywisty czas gry, stosuje pewne wskaźniki. Zależy im, żeby co roku ten czas zwiększał się. Przyrost o minutę uznawany jest już za znaczny progres. Jako sędziowie chcielibyśmy upłynniać grę i proszę mi uwierzyć – często oddajemy gwizdek zawodnikom. Gdy widzę, że zawodnik jest zahaczany w nieistotnej sytuacji i może kontynuować bieg, wtedy myślę „okej, od niego zależy, czy się przewróci i dostanie ten faul 60 metrów od bramki, czy jednak będzie chciał grać dalej”. Tak samo uczę podczas szkoleń dla sędziów, aby w różnych sytuacjach pozwolili podjąć decyzję zawodnikowi. On podpowie swoim zachowaniem, czego chce.

W tym roku byłem na takim kursie UEFA Core, wspominałem o tym wcześniej. Raz na dwa lata wybierany jest młody, obiecujący sędzia z danego kraju, który wyjeżdża na dwa zgrupowania do Szwajcarii, do Nyonu. W przeszłości byli tam m.in. Szymon Marciniak czy Paweł Raczkowski, generalnie w większości dziś już sędziowie międzynarodowi. Każdy z nich skończył co najmniej w Ekstraklasie. Po połowie roku odbywają się egzaminy. Właśnie tam sędziowałem mecz Olympique Lyon U-19. W polskiej lidze spędzam średnio około 10-25 minut w strefie wysokiej intensywności podczas spotkania, a tam? 65 minut! Nie porównuję teraz jakości czy poziomu gry, ale samo tempo. Tam po gwizdku zawodnik się odwracał i sprintem wracał na swoją pozycję. Obrońca od razu wznawiał grę, nie było czasu na zająknięcie się.

To zupełnie inna mentalność, która też bierze się ze sposobu szkolenia od najmłodszych lat. Ci piłkarze zachowywali się jak roboty, ot, myśl o wypełnieniu obowiązków na boisku wygrywała z emocjami. Jeżeli mogę pozwolić sobie na głośne przemyślenie – my musimy od siebie, czyli sędziów, wymagać unifikacji w interpretacjach, natomiast piłkarze powinni wymagać od siebie twardszej, w rozumieniu męskiej gry i koncentracji na swoich zadaniach. Nie może być tak, że minimalny kontakt to upadek na murawę, czołganie się i dłuższa przerwa. Nikomu to nie pomaga. Dla młodzieży to też nienajlepszy przykład.

To przejdźmy do małego kontaktu w środku boiska z konkretnego meczu. Mecz Górnik-Legia, Mladenović upada po starciu z Wiśniewskim, za chwilę pada gol dla gospodarzy. Pan ten mecz sędziował i widzę, że od nas zasłużył na notę 3 (na 6).

Oczywiście dziennikarze mają prawo do swoich sądów, normalna rzecz i ja to szanuję, tak to funkcjonuje. Żadnego arkusza obserwacji od redakcji jednak nie dostałem, więc z przymrużeniem oka powiem, że zostawiliście mnie bez feedbacku, a zapewne chodziło właśnie o zdarzenie, które Pan przywołał! Trzeba spojrzeć na to z boku. Mamy pewien incydent na środku boiska, później pada bramka. I teraz tak – co mamy na szali? To trochę jak z rzutem karnym. Pytanie, czy mamy pretekst, czy powód – jak mówiłem wcześniej. To dwie różne kwestie. Duże decyzje, takie jak podyktowanie jedenastki, bramki etc. nie powinny dzielić, jeśli to tylko możliwe.

Czasami niestety zdarzają się sytuacje, z którymi coś trzeba zrobić. Na tamten moment, w tamtej sekundzie, to zdarzenie z Mladenoviciem z mojego punktu widzenia nie było istotne, choć prawdopodobnie zaistniał minimalny kontakt. Oceniłem, że ta walka odbyła się w dozwolonych ramach, powiedzmy 50/50 – jeden gwizdnie, drugi nie. To nie jest klasyczna sytuacja, w której jeden zawodnik dostaje z otwartej dłoni w twarz od przeciwnika – nic takiego nie dostrzegłem. Wiśniewski próbował dobiec do piłki, Mladenović robił to tuż obok. Nie widziałem, aby doszło do bezpośredniego, nieostrożnego kontaktu ręki Wiśniewskiego z twarzą Mladenovicia. To pojedynek. Dużo przypadku, nic oczywistego. Z perspektywy boiska nie widziałem dobrze detali, bo Filip zasłonił mi ciałem – miałem jedynie ogólny ogląd. Wszystko dzieje się w ułamku sekundy, czasami nie masz odpowiedniego kąta. Odpowiem Panu pytaniem, czy gdybym sam odgwizdał faul, to ktokolwiek powiedziałby złe słowo? Nie sądzę.

Później pada gol. Rzecz w tym, że nie jesteśmy w stanie przewidzieć, co wydarzy się za 5-10 sekund. Sędziowskie prawo Murphy’ego zmaterializowało się na mojej skórze i na Pańskich oczach. Górnik przeprowadził kontratak i strzelił bramkę. Tak właśnie było. I to jeszcze strzelał Lukas Podolski, który do tamtego momentu bramki w Ekstraklasie jeszcze nie zdobył. To się nazywa sędziowskie szczęście! Gdyby nie trafił, w ogóle nie rozmawialibyśmy o tej sytuacji. Ale wracając – wychodzi Pan do obu drużyn w tego typu sytuacjach i mówi piłkarzom tak: panowie, wiem, że strzeliliście gola, ale ja muszę wam to cofnąć, bo tam gdzieś wcześniej był pewien incydent. I teraz trzeba to odpowiednio zważyć, postarać się podejść jak najbardziej sprawiedliwie. Każda sytuacja jest inna. Rozmawiamy o poważnej decyzji.

Ale teraz Panu powiem coś, co stanowi dla mnie learning point po tamtym spotkaniu. Gdybym drugi raz sędziował ten mecz, na pewno bym to gwizdnął w tamtej sekundzie ‘na żywo’ tylko po to, żeby nie dopuścić do utraty bramki w okolicznościach, które wywołają szum. Jednego faulu na środku boiska nikt by nie roztrząsał. Chcemy, żeby bramki były „czyste”. Ale nie jestem w stanie przewidzieć, że po takiej sytuacji zaraz padnie gol. A jak już padnie, to VAR ma czasami związane ręce przez brak ewidentności. Zabrakło mi doświadczenia, doszedł niefart i efekt finalny widzieliśmy. Po prostu trzeba było to gwizdnąć. Tyle.

Niestety czasami płacę cenę za to, że daję pograć zawodnikom. Mógłbym sędziować bezpiecznie, ale to sprowadzałoby się do tego, że w meczu średnio odgwizdywałbym 7-8 fauli więcej. To dużo. A przecież przed chwilą rozmawialiśmy o intensywności gry. Po meczu dyskutowaliśmy o tym z Filipem, nie jest to tajemnica, ponieważ towarzyszyła nam kamera. Powiedział mi, że gdybym oglądnął tą sytuację i nie zmienił zdania, to by to uszanował. Chciał tylko, żebym poszedł sprawdzić to zdarzenie do monitora. Nie będę się upierać przy swojej decyzji boiskowej, bo tak jak wspomniałem – o tym gwizdku, na środku boiska nikt by nie dyskutował. Z perspektywy czasu, taki jest mój punkt widzenia.

Tak na marginesie, generalnie jak na polskie warunki mecz Górnika z Legią był naprawdę dobry. Fajna dramaturgia, świetna atmosfera kibicowska, wiele bramek… A my rozmawiamy o jednym incydencie w środku pola, nie złamanej nodze, czerwonej kartce czy czymś równie jaskrawym. Przez pryzmat takiej sytuacji oceniana jest nasza praca, a przecież w tym spotkaniu było mnóstwo rzeczy do zrobienia. My nie strzelamy goli, więc nigdy nie będziemy mieli fanów. Sędziowie mogą tylko podpadać. Wyjadę z meczu albo jako neutralny gość, albo człowiek przynoszący pecha. Taka robota – normalna rzecz.

To prawda, że rzadko kiedy chwalimy sędziów. Nie ma w relacjach pomeczowych wzmianek typu „sędzia świetnie poprowadził spotkanie”. One mogłyby występować, ale na dzień dzisiejszy to nie jest żaden zwyczaj. Od was wymaga się perfekcyjnego sędziowania, to jest swego rodzaju roszczeniowe podejście.

Jako sędziowie nawet byśmy nie oczekiwali, żeby ktoś pisał, że świetnie wykonaliśmy swoją robotę. Najlepiej jest wtedy, kiedy się o nas nie mówi. Naprawdę. Czasami szum wokół nas zależy od szczęścia. Są takie mecze, kiedy sytuacji kontrowersyjnych nie ma. Ale zdarzają się również takie weekendy, po których twoja praca jest szeroko komentowana, bo w danym spotkaniu występują sytuacje z szarej strefy i cokolwiek nie zrobisz, zdania będą podzielone. Jesteśmy do tego przyzwyczajeni, tak już jest. Osobiście staram się odcinać od tego, co dzieje się w mediach. Nie powiem, że żyję zupełnie poza tym, bo to nieprawda, ale podchodzę ostrożnie i jednak z dystansem.

Na Twitterze można znaleźć najwięcej „ciekawych” opinii o pracy sędziów.

Nie tak dawno usunąłem konto na Twitterze i to była jedna z moich najlepszych decyzji w tym roku. Biorąc pod uwagę wszystkie rozstrzygnięcia boiskowe! Zdecydowana większość użytkowników to Gal Anonimy, które operują takim językiem, że można się poważnie zastanawiać czy język odkrywa, czy kamufluje przynależność społeczną osób po drugiej stronie klawiatury. Generalnie Twitter to miejsce, które z punktu widzenia sędziowskiego niewiele daje. Dużo hejtu pod adresem wielu ludzi, nie tylko sędziów – odrażające. Nigdy nie chciałbym, aby moje dzieci w taki sposób formułowały zdania o innych, bo to prawdopodobnie oznaczałoby, że są nieszczęśliwe. Do tego niewiele lub totalny brak merytoryki – chyba, że nie miałem szczęścia natrafić na odpowiedni profil, a przy okazji pożeracz czasu. Nie jestem teraz ze wszystkim na bieżąco, ale mogę nazwać się szczęśliwym człowiekiem, a sędziowsko też nie ucierpiałem.

Powiedział pan, że jest szczęśliwym człowiekiem, ale domyślam się, że wyrozumiałość pana żony nie raz była wystawiana na próbę.

Ta pasja jest trudna do zaakceptowania dla drugiej osoby. Gdyby zamienić nas rolami, nie wiem czy zdobyłbym się na to, na co zdobyła się moja żona. Zuzę poznałem w chwili, kiedy już sędziowałem. Zawsze się tłumaczę, że przecież wiedziała, czego się spodziewać, skoro widziała, z czym to się je od samego początku, ale robię to z przymrużeniem oka. Zazwyczaj nie jest wtedy zadowolona, mówiąc oględnie. Tak naprawdę nie spodziewała się tego ani ona, ani do końca ja.  Mogła mieć poważne wątpliwości, kiedy zdała sobie sprawę, jak długą drogę musiałbym przebyć, żeby znaleźć się w obecnym miejscu. W pewnym momencie sam siebie zacząłem pytać, czy mam prawo wymagać, żeby rodzina godziła się na moją pasję. Gdy mogłem spędzać z nimi czas, musiałem trenować i jeździć na mecze piątej klasy rozgrywkowej. Jakbym osobie nieznającej struktur sędziowania w Polsce powiedział, że jeżdżę na mecze 4. ligi a przy tym dbam o dietę, piszę samooceny z meczów, prowadzę szkolenia i trenuję, byłbym w stanie wyobrazić sobie jego minę. Dzisiaj można się z tego śmiać, ale to tak naprawdę wyglądało.

W pewnym momencie żona zapytała mnie, czy faktycznie chce się temu poświęcić. Siedzieliśmy wtedy w Volkswagenie Polo 1.4, to było moje pierwsze auto kupione za pieniądze z meczów. Chuchnąłem na szybę, a potem wypisałem lata i ligi, w których będę sędziował. Ekstraklasę wyznaczyłem sobie na 32. rok życia. Udało się znacznie wcześniej. Nie potrafię tego wytłumaczyć, ale miałem w sobie dziwne wewnętrzne przekonanie, że to się uda. Nie przeczucie, przekonanie.

W swoim życiu dwie bardzo ważne decyzje podjąłem, ot tak, niemalże jak na pstryknięcie palcem. Kiedy poznałem Zuzę na świeckich studiach teologicznych, po kilku dniach wiedziałem, że będzie moją żoną. Powiedziałem jej to zresztą. Minął rok od tych słów i już nosiła obrączkę na swoim palcu. Swoją drogą niedawno pewien dziennikarz z Wrocławia poprosił o rozmowę w związku z nominacją na sędziego FIFA. We Wrocławiu nie było sędziego międzynarodowego od kilkudziesięciu lat, wywołało to niemałe poruszenie. Rozmawialiśmy przez chwilę o uczelniach. Wymieniłem Papieski Wydział Teologiczny, zaznaczając, że kończyłem finalnie finanse. W tekście ukazał się tytuł „Niedoszły ksiądz, finansista, a za chwilę sędzia międzynarodowy”. Miał być księdzem, a jest sędzią! Tylko że to były świeckie studia. Zabawna historia, na szczęście udało się to szybko odkręcić.

Wracając do sędziowania, kiedy wyszedłem na boisko, wiedziałem, że zostanę arbitrem. To też była szybka decyzja. Co ciekawe, wówczas miałem zostać policjantem. Zdałem testy psychologiczne i sprawnościowe. Miałem gotowe papiery. To akurat zbiegło się w czasie, ale usłyszałem, że mogę mieć problem z sędziowaniem, jeśli podejmę się pracy w policji. Proszę sobie wyobrazić, że zrezygnowałem właśnie z policji. Podjąłem taką decyzję, będąc dopiero na początku swojej sędziowskiej drogi.

Pasja wygrała.

Wygrała, ale patrząc z perspektywy czasu – to było nieracjonalne. Nie potrafiłbym dzisiaj wyjaśnić synowi, dlaczego tata tak zrobił. Ja to po prostu czułem, ufałem we własne możliwości, być może nawet przesadnie. Kiedyś przeczytałem, że trzeba mierzyć ponad cel, żeby trafić do celu. Potem doszło szukanie balansu między pasją i pracą a życiem z rodziną. Na Zuzę zawsze mogłem liczyć chociaż naprawdę czasami było jej ciężko, ale od lat staram się szachować tym wszystkim w taki sposób, żeby mądrze układać te puzzle. Na treningi idę zazwyczaj po odwiezieniu dzieci do przedszkola, ewentualnie wieczorem, ale już nie w porach takich, jak kiedyś. W międzyczasie robię analizy z meczów, dochodzą obowiązki zawodowe. To wymaga logistyki na bardzo wysokim poziomie i dobrej współpracy w domu. Pasja daje energię. Daje coś, co sprawia, że jesteś w stanie zrobić więcej, niż robiłbyś normalnie. Warto. Obserwują nas dzieci, czerpią wzorce. Patrzą, kiedy jest dobrze i kiedy źle. Kiedy trzeba mierzyć się ze sobą. To wszystko to znacznie więcej niż tylko bieganie po boisku, korzyści jest cała masa.

Jest tu miejsce na inne pasje?

Niestety czas nie jest z gumy. Moją pasją jest sędziowanie i piłka w ogóle, rodzina najważniejszym co mam w życiu, czas pochłania również praca. Na inne rzeczy pozostaje niewiele przestrzeni, ale przyznaję, że jestem kinomaniakiem – uwielbiam filmy, zwłaszcza filmy akcji. Lubię poczytać, przede wszystkim autobiografie – na to odnajduję czas w podróżach. W moim życiu nie brakuje też muzyki. Jestem fanem Scorpionsów, lubię też stare polskie brzmienia.

A jakie są pana ambicje?

Z tyłu głowy zawsze miałem myśl, w jakim kierunku chcę zmierzać. Miejsce, w którym aktualnie się znajduję, jest spełnieniem pierwszego stopnia życiowego marzenia. Kiedy zaczynałem kurs sędziowski i wchodziłem na jedną z sal na AWF-ie we Wrocławiu, pomyślałem sobie „tu jest 100-150 osób, a to dopiero Wrocław, jest jeszcze wiele innych miast, a kursy organizowane są przecież rokrocznie – będzie trudno się przebić”. Gdy dostałem nominację na sędziego międzynarodowego, mimowolnie wróciłem do myśli z tamtych chwil. Duża satysfakcja, szczęście i wdzięczność jednocześnie, bo trafiałem na odpowiednich ludzi po drodze. Teraz jeszcze raz wchodzę na taką salę, tym razem w UEFA. Zaczynam wszystko od zera w innym środowisku, choć z tą różnicą, że startuję z innego pułapu. O sędziowaniu w Ekstraklasie marzyłem, ale o byciu sędzią międzynarodowym nie miałem odwagi pomyśleć, zbyt wąskie grono.

Mam wciąż w sobie duże nakłady pokory, ale wiem też jak ciężko musiałem na to wszystko zapracować. Oczywiście nie sam, tylko z pomocą najbliższych i mentorów. Ważne, żeby cieszyć się z przebytej drogi i kolekcjonować dobre wspomnienia. Czas szybko przemija. Ostatnio byłem na meczu Pogoni Szczecin, który był pożegnalnym dla jednego z asystentów. Zacząłem się zastanawiać, jak ja bym się czuł, gdybym to ja był na jego miejscu. Nie wiedziałem, co mu powiedzieć, choć bardzo chciałem go wesprzeć. To spotęgowało mnie we uczucie, aby cieszyć się tym, co się ma. Nie tylko cel, cel i cel.

Ta droga miała ciekawe momenty. We wcześniej wspomnianym wywiadzie dla „Gazety Wrocławskiej” powiedział pan, że sędzią na szczeblu centralnym został w sali porodowej.

Dokładnie. W trzeciej lidze było około 100 sędziów. Awans do drugiej uzyskiwało dwóch, może trzech. To było istne ucho igielne. Ja byłem jednym z tych ściśle obserwowanych kandydatów. Kolega, który też był w takim położeniu, napisał smsa, że gratuluję mi awansu. Tak krzyknąłem, że aż przyszła położna, żeby mnie uspokoić. Nawet nie tłumaczyłem, o co chodzi, tylko przeprosiłem. Miałem mnóstwo szczęścia. Jak w filmie „Efekt motyla” – nie wiem gdzie bym był, gdyby nie tamten awans. Każdy taki punkt to jak zwrotnica na torach.

Może narodziny dziecka to jakiś klucz? Przy kolejnym może będzie telefon z ofertą prowadzenia finału Ligi Mistrzów.

Mam czwórkę dzieci już! Gdyby miało być ich tyle, ile awansów, to dawno powiedziałbym „pas”. Dzisiaj muszę się zastanawiać, jaki samochód wybrać, żeby nas wszystkich pomieścić. A tak na poważnie – nasz przykład pokazuje, jak ważne jest, aby mieć odwagę w swoim życiu do funkcjonowania na własnych zasadach. Gdybyśmy szli za głosami innych ludzi, nie byliśmy dzisiaj tak szczęśliwi. Dlatego tak ważne jest przekonanie względem własnych wyborów. Kiedy jako bardzo młodzi ludzie zakładaliśmy rodzinę, czuliśmy na sobie wzrok otoczenia i ten niewidzialny palec wskazujący. Po drodze było czasem ciężko, ale wielkich rzeczy nie dostaje się za darmo. Dziś jesteśmy już tylko młodzi, mamy dużą rodzinę i jesteśmy dumni z tego, na co się porwaliśmy.

To jest prawda, że w życiu masz to, na co się odważysz. Nieraz ze wzruszeniem obserwujemy miłość naszych dzieci do siebie, wspaniały medal za odwagę. Wzrok otoczenia się zmienia, ale to już nie ma dla nas znaczenia. Dla tych małych ludzi, człowiek może wszystko. Kiedy schodzę z meczu i wracam do domu, zamykam się w gronie rodzinnym – to nasza twierdza. Jest też grono moich przyjaciół – krytyków. Te osoby zawsze ode mnie dużo wymagają, a pochwaliły może dwa-trzy razy. To ludzie, którzy dają mi wartościowy feedback, otwierają oczy, ucierają nosa kiedy trzeba. Jeśli kiedyś faktycznie zadzwoni taki telefon, to będzie to zapewne zasługa osób wymienionych powyżej. Ja będę robić wszystko, aby być przygotowanym. A czy będzie okazja? Zobaczymy.

Oby była.

Ale że daliście mi trójkę za mecz Legii z Górnikiem? No nie, nie wybaczę!

Dam panu namiary na tego redaktora, wykorzysta pan znajomości w policji.

Tutaj VAR musi interweniować. No chyba, że to szara strefa.

ROZMAWIAŁ KAMIL WARZOCHA

CZYTAJ TAKŻE:

Fot. Newspix

W Weszło od początku 2021 roku. Filolog z licencjatem i magister dziennikarstwa z rocznika 98’. Niespełniony piłkarz i kibic FC Barcelony, który wzorował się na Lionelu Messim. Gracz komputerowy (Fifa i Counter Strike on the top) oraz stały bywalec na siłowni. W przyszłości napisze książkę fabularną i nakręci film krótkometrażowy. Lubi podróżować i znajdować nowe zajawki, na przykład: teatr komedii, gra na gitarze, planszówki. W pracy najbardziej stawia na wywiady, felietony i historie, które wychodzą poza ramy weekendowej piłkarskiej łupanki. Ogląda przede wszystkim Ekstraklasę, a że mieszka we Wrocławiu (choć pochodzi z Chojnowa), najbliżej mu do dolnośląskiego futbolu. Regularnie pojawia się przed kamerami w programach “Liga Minus” i "Weszlopolscy".

Rozwiń

Najnowsze

Ekstraklasa

Komentarze

33 komentarzy

Loading...