Reklama

Jak co czwartek… LESZEK MILEWSKI

Leszek Milewski

Autor:Leszek Milewski

23 grudnia 2021, 08:56 • 9 min czytania 58 komentarzy

W najciekawszej scenie siódmego odcinka „Sukcesji”, Kendall Roy desperacko przedziera się przez dziesiątki prezentów. Tratuje kolejne luksusowe nie wiadomo co – bo co też mogli dać miliarderowi goście, tylko lśniące nie wiadomo co – poszukując prezentu najważniejszego. Czyli tego, który zrobiła własnoręcznie dwójka jego dzieci. Kendall nie wie co mu zrobiły. Wie tylko, że jest opakowane w papier w żółwie. I że się nimi nie interesuje tak, jak powinien. Dziećmi, nie żółwiami.

Jak co czwartek… LESZEK MILEWSKI

Wokół huczy jego czterdziestka, na którą przyszli wszyscy i która oferuje wszystko. Czterdziestka, będąca czymś pomiędzy integracyjnym weekendem zarządu Philip Morris International, balem w bunkrze Hitlera i upadkiem Konstantynopola. Czterdziestka więc będąca czymś w rodzaju polskiego wesela.

Zaproszeni goście, mają do swojej dyspozycji najprawdopodobniej wszelkie znane ludzkości metody natychmiastowej poprawy nastroju. To dostęp choćby do Tunelu Komplementów, w którym wynajęci ludzie, przebrani za wesołe i ładne rośliny, mówią przechodzącym gościom losowe ciepłe słowa. Ci, którym nie poprawi to nastroju, mogą jednak zdecydować się na formy bardziej tradycyjne: narkotyki, seks lub gry na smartfonie.

Kendall zaplanował swoją czterdziestkę tak, by była opowieścią o nim. O nim, jakim potrzebuje być widziany z powodów rynkowych. Ale też o nim, jakim – sądząc po entuzjazmie – chciałby być widziany z powodów osobistych. Tych samych, z których każdy z nas kreuje jakąś wymarzoną wersję siebie. Do której może dąży. Albo której wizerunkiem dyscyplinuje się jak batem.

Reklama

Ale najprościej jednak udawać przed sobą, że już się nią jest. Kendallowi, mającemu nieograniczony budżet i niemal nieograniczone wpływy, udaje się uwierzyć w swoją maskę. Czterdziestka stoi pod znakiem człowieka mocnego. Mocnego tak umiejętnością śmiania się z siebie, jak bezkompromisowością. Mocnego dystansem do własnych wad, mocnego pokorą. Otwartością. Czadem lat dziewięćdziesiątych i stuningowaną moralnością. Mocnego wszystkim. Kapitan szwagier, który z każdym wchodzi w natychmiastowe więzi, dla każdego ma właściwe słowo, a zarazem porusza się elegancko po stratosferycznych wysokościach biznesowo-towarzyskich.

Oczywiście tak nie jest.

I w trakcie czterdziestki dochodzi do uświadamiającego Kendalla zaburzenia.

Tym zaburzeniem jest wiadomość o wspomnianym prezencie od dzieci. Dzieci, które są wyrzucone na margines uwagi Kendalla. Więcej nie tyle czasu, co myśli, poświęcił przygotowywaniu prowadzącego na jedną z sal tunelu-waginy, niż im.

Zaburzenie pracuje spokojnie i cierpliwie. Solenizant najpierw chce tylko zobaczyć prezent w papierze w żółwie. Nie ma w tym nic szczególnego. Pięć minut poświęconej uwagi. Pozornie. Bo zaburzenie polega na myśli, która nie tylko nijak nie dotyczy własnego wizerunku, czemu – tak można sądzić – Kendall w ostatnich dniach oddał się na wyłączność. Jest to myśl biegnąca wbrew temu nurtowi. Przypominająca o prawdziwym. I bolesnym. Kendallowi, dla którego przed chwilą najważniejszą na świecie sprawą było to, czy leci odpowiednio mocna playlista, podkreślająca odpowiednio mocno jego mocny wizerunek, wali się na głowę rusztowanie budowanej od wielu dni zmyślonej tożsamości. Wraca do siebie. Siebie otoczonego przez dziesiątki nieprawdziwych obrazów o sobie, jakie chciał stworzyć. Więcej: dociera do niego, że nieprawdziwe jest nawet to, kim sądził, że chce być.

Rzuca się więc w chaotyczne poszukiwanie na własnych urodzinach czegoś prawdziwego. Najlepiej więzi. Są z tym, rzecz jasna, zasadnicze problemy, choćby przy próbie odnalezienia ich u rodzeństwa. Coś w papierze w żółwie jest jednak prawdziwości gwarancją. Wszystko inne, włącznie z nim, może się zawalić, ale autentyczność prezentu, które dzieci, choć tak zaniedbywane, wyrugowywane wręcz z jego pola widzenia, zrobiły mu samodzielnie, jest niepodważalna. Nic dziwnego, że coś w papierze w żółwie urasta do rangi czterdziestkowego Świętego Graala.

Reklama

W poszukiwaniach towarzyszy mu jedyna bliska osoba: Ona. Jeśli kogoś mógłby być pewien, to tylko Niej. Gdy w pokoju z drogimi, bezwartościowymi prezentami od obcych, zależnych, obojętnych i wrogów, Kendall dociera do granicy załamania nerwowego, Ona reaguje. Wręcza mu własny prezent. To działa, ponieważ poszukiwał autentycznego, a w jej prezencie też musi być obietnica autentyczności. W końcu to prezent od Niej.

W środku jest jednak drogi zegarek.

Gdybym miał wskazać najgorszy prezent, jaki widziałem, najpierw przychodzi mi na myśl książka „Mężczyzna sukcesu”, którą na Wigilii otrzymał kuzyn, wówczas będący daleko od stereotypu mężczyzny sukcesu. Był to prezent, który trochę się troszczył, a trochę mówił „nie możemy patrzeć na twoje życie”. W drugiej kolejności myślę, że najgorszy był jednak plastikowy drapak do okien, jaki na którąś Wigilię otrzymał mój wuj. I nie chodzi nawet o to, że to prezent kupiony na stacji benzynowej. Ten pierwszy, choć był w zasadzie czymś pomiędzy obelgą, a nacięciem rany, przynajmniej wyrażał lichą troskę. Przy drugim nie było nic. Nie było zaangażowania wykraczającego poza dostrzeżenie, że wuj ma samochód. I jest, szczęśliwym trafem, zima. To plastikowy drapak może się przydać.

Myślę, że w świecie bogaczy, świecie Kendallów Royów, drogi zegarek jest odpowiednikiem drapaka do okien. A może nawet czymś podlejszym. Może tym świątecznym zestawem dezodorantów, które straszą cały grudzień z półek w każdym markecie. Które można dać od biedy każdemu, a których nie powinno się dawać nikomu. Chyba, że zależy obdarowującemu na przekazie „nie znaczysz dla mnie wiele”, „jesteś na marginesie mojego horyzontu”, „kiedy umrzesz, przyjdę na twój pogrzeb, ale nie licz na więcej”.

Zegarek był demaskatorski dla ich relacji, przynajmniej w oczach Kendalla. Ona, ta najbliższa, próbowała jeszcze wybrnąć, proponując zrobienie oferującej większą zażyłość laski. Ale jego już przepełniła czarna, wilcza myśl, że jest dla niej tylko kimś, komu daje się drogi zegarek, ergo: komu daje się zestaw kosmetyków z marketu.

***

Liczy się czyn. Poświęcony czas. Uwaga. Liczy się pomoc w legendarnych ciężkich czasach. Liczy się, według obiegowych opinii, wiele, ale na pewno nikt nie powiedziałby, że liczy się prezent. Każdy, kto by tak powiedział, umieściłby się na Himalajach płytkości. To prawie jak powiedzieć, że szata zdobi człowieka. Bez pracy są kołacze. A do wesela się nie zagoi.

Ale jesteśmy kulturą, w której prezenty się daje.

„Christmas has become a media event without consequences” – pisał ćwierć wieku temu aktor Michael Madsen, sam uwikłany w niejedno „media event withouth consequences”. Wiadomo, że dziś w zasadzie już postmainstreamowe jest mówienie, że Boże Narodzenie to komercja i zło. Wszyscy się zgadzamy, wszyscy dostrzegamy mechanizmy. Wszyscy w corocznej anegdocie z lubością odnotowujemy, kiedy pierwszy raz usłyszeliśmy „Last Christmas” George’a Michaela w radiu, i że – uwaga, żart – za rok to już będzie leciał chyba w sierpniu.

Ale jesteśmy kulturą, w której prezenty się daje.

Daje się je regularnie.

Daje się je wielu osobom.

Okazji nie brakuje, okazji jest zawsze wiele.

I każdy prezent, chcąc nie chcąc, poza byciem jakąś tam pierdołą, jest też komunikatem. A tych, jak to przy komunikatach, pełna gama.

W tym niebezpieczne. Niebezpieczeństwo zranienia. Niebezpieczeństwo obnażenia własnej ignorancji w wiedzy o drugim człowieku, którego uważaliśmy za sobie bliskiego.

Każdy z nas ma zapewne wspomnienie, kiedy kogoś prezentem w widoczny sposób zawiódł. Może nawet zranił. To się może niektórym szczęśliwcom wydawać niemożliwe. Bo jak, prezent. Ale nieszczególnie wierzę, by wszyscy byli tak szczęśliwi, aby nie doświadczyć nigdy kruchej relacji. Szczególnie z kimś, kto powinien być najbliższy. Lub był najbliższy, ale właśnie toczy was zaawansowana erozja.

Nie twierdzę, że dawanie prezentu jest kolonoskopią więzi między dwojgiem ludzi. Ale ile razy prezent był przyczynkiem do myśli, że w oczach drugiego okazałeś się kimś innym, niż myślałeś, że jesteś. Kimś innym, niż ten, za kogo sam się uważasz. Albo wielokrotnie było zwyczajnym potwierdzeniem tego, jak odlegli się sobie staliście. Jak błahymi, powierzchownymi, przestarzałymi skojarzeniami kierujecie się poszukując prezentu. Przepełnionego dobrą wolą, ale też listem z przeszłości czy zza murów.

Samo poszukiwanie prezentu często dlatego jest odwlekane na mityczną ostatnią chwilę. Bo proces jest nieprzyjemny konfrontacją z myślą: oto ktoś bliski, a nie mam pomysłu. Możemy się zasłaniać, że jesteśmy słabi w prezenty. Że nie na tym to polega. Ale jednak jednak zadanie nie wydaje się zbyt złożone: człowiek, którego znam, i coś, co mu chcę dać. Gdy przerasta – gryzie. Bo może jednak go tak dobrze nie znam. Może też być początkiem zastanowienia się, jak to z tą więzią w ostatnim czasie bywało. Aż do refleksji, że nie wiesz czym ten bliski aktualnie żyje. Co go naprawdę cieszy, bo czym innym żyjemy, niż tym, co nas naprawdę cieszy.

Widziałem w swoim życiu piękne prezenty. Sam jestem dumny z zestawu malarskiego, jaki ofiarowałem wraz z żoną swojej mamie. Sztalugi, farby, paleta – wszystko. Jest czymś szczególnym, gdy widzę jak wspaniale nauczyła się malować. Malowanie sprawia jej radość. Pamiętam najlepszy prezent, jaki widziałem, gdy moja siostra naszych dobiegających do siedemdziesiątki rodziców zapisała na uniwersytet trzeciego wieku. W okolicach siedemdziesiątki nie jest łatwo nawiązywać nowe przyjaźnie. Opłaciła wszystko, warsztaty nie warsztaty, poszło. Odkurzyła ich życie towarzyskie. Na zasadzie efektu domina, wpuściła do ich świata nowe osoby. Był to prezent idealny – obdarowani nie byliby w stanie tego wymyślić. Żadna lista z prezentami do wyboru nie mogłaby tego zawrzeć. Był lepszym zrozumieniem obdarowanych, niż oni rozumieli siebie.

Ale widziałem też spektakularne pudła. Okrągłe rocznice, tym bardziej zmuszające do powiedzenia prezentem czegoś istotnego, podczas których starsza osoba otrzymywała ekspres do kawy. Drogi. Mający świetne opinie. Wydajny. Był cały w dobrej wierze, w intencjach szczerych, kawa lubiana przez otrzymującego, ale starsza osoba była przyzwyczajenia do robienia sobie zwykłej rozpuszczalnej. Ekspres błyskawicznie wylądował nigdzie. Przy każdym spotkaniu do dziś jest poruszany, stoi pomiędzy jak wyrzut: a czemu nie korzystacie. Odpowiedzi są pozbawione dyplomacji i znaleźć można w nich nutę rozczarowania.

Sam popełniałem inne grzechy. Wręczanie prezentów, które znaczą wiele dla mnie. Chciałem powiedzieć coś o sobie, więc wręczyłem bliskiej osobie tomik wierszy Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego „Piosenka o ułomnościach i uzależnieniach”. To wiersze znakomite. Ale nie podobały się. Bo nie mogły się podobać. Znakomite wiersze zazwyczaj mają to do siebie, że posiadają pewien próg wejścia. Obdarowany powiedział, że nie ma tego złego, bo korzysta z tomiku jako z podkładki pod myszkę. Nie było w tym cienia szyderstwa. Chciał powiedzieć, że nie jest to całkowite pudło, bo się przydaje. Istotnie, „Piosenka o ułomnościach i uzależnieniach” ma odpowiedni format pod myszkę.

***

Prezent jako instytucja, może być czymś, co chcielibyście odesłać na śmietnik historii, paląc przy tym widmową flagę kapitalizmu. Niemal równie wielkim banałem jest powiedzieć, że można potraktować prezent jako okazję. że to rzut wolny na siedemnastym metrze w relacji z drugim.

Nie należy prezentu przeceniać. Nie należy udawać, że nie można w ten sposób zrobić czegoś dobrego.

Można pamiętać, że w końcowych scenach siódmego odcinka „Sukcesji” staje się jasne, że Kendall się pomylił. Ona dała później wszelkie dowody, że było inaczej. Jej bliskość istniała. Dała temu dowód.

I wiedzieć, że nie ma żadnych moralizatorskich puent, mówiących jak powinno być. Jednoznaczne moralizatorskie puenty są świątecznymi zestawami kosmetyków wśród zakończeń artykułów.

Chyba że mówią stanowczo, by tych zestawów z kosmetykami nie kupować, bo są one importowane prosto z piekła. Chyba to będzie puenta. Więcej nie ma.

Leszek Milewski

Ekstraklasa. Historia polskiej piłki. Lubię pójść na mecz B-klasy.

Rozwiń

Najnowsze

Felietony i blogi

EURO 2024

Pracował dwa dni w Niecieczy, teraz pojedzie na Euro. Wielki sukces Probierza

Patryk Fabisiak
0
Pracował dwa dni w Niecieczy, teraz pojedzie na Euro. Wielki sukces Probierza
Felietony i blogi

Futbol w dobie późnego kapitalizmu – czyli jak firma ubezpieczeniowa z Miami szturmuje piłkarskie salony?

redakcja
7
Futbol w dobie późnego kapitalizmu – czyli jak firma ubezpieczeniowa z Miami szturmuje piłkarskie salony?

Komentarze

58 komentarzy

Loading...