Bulwersująca sprawa – okazuje się, że posiadanie mistrza świata w składzie na nic ci się zda, jeśli nie masz drużyny. A Górnik w tym momencie drużyny nie ma. Nie przesadzimy, jeśli stwierdzimy, że to póki co najgorszy zespół w Ekstraklasie. W głowie Podolskiego szybko zagoszczą myśli: i na co mi to było?
Nie twierdzimy, że jego debiut (pojawił się od razu po przerwie) był wybitny. Był… poprawny. Mniej więcej taki, jakiego się spodziewaliśmy, bo raczej nie dmuchaliśmy w balonik, że Podolski zaraz będzie niekwestionowaną gwiazdą Ekstraklasy. Ale z drugiej strony trudno było oprzeć się wrażeniu, że w lepszej drużynie już teraz byłby sporą wartością dodaną.
Przede wszystkim Podolski (albo Jan Urban) wyszedł z założenia, że będzie reżyserem gry. Najpierw biegał jako dziewiątka, później na chwilę przeniósł się na skrzydło, by szybko przemieścić się do środka pola. Typowy wolny elektron, który chciał brać na siebie jak najwięcej. Wyszło mu kilka przerzutów, posłał parę otwierających piłek, którym albo brakowało precyzji, albo nie korzystali z nich koledzy. Generalnie wiedział, że wyszedł na boisko po to, by zrobić różnicę. Idealną ilustracją do tego debiutu był idealny przerzut Niemca na kilkadziesiąt metrów, którego nie potrafił przyjąć Robert Dadok. Ciężko, by w takich okolicznościach Podolski błyszczał.
Górnik znów zagrał słabiutko. Ale mecz rozpoczął się dla niego szczęśliwie, bo po akcji Janża-Jimenez-Nowak i strzale tego ostatniego, Satka zablokował piłkę ręką. Wielkiej dyskusji tu nie ma – sytuacja była oczywiście przypadkowa, ale Słowak powiększył obrys swojego ciała, ręka przysłużyła mu do dobrej interwencji. Karnego na gola zamienił Jimenez. Chwilę później Cholewiak został wypuszczony na skrzydle, walnął po długim, lecz nogę przytomnie pozostawił van der Hart. Jeszcze w pierwszej połowie ciekawą piłkę od Manneha otrzymał Wiśniewski – raz, że spalił akcję, to jeszcze posłał absurdalny strzał. Tak czy inaczej Górnik zaczął w miarę obiecująco.
A Lech… no cóż, na początku grał typowego Lecha. Gdy miał okazje, to albo ich nie wykorzystywał, albo bronił Sandomierski, albo był odgwizdywany spalony, jak po nieuznanym golu Kamińskiego, gdy jego asystent (czyli Skóraś) zbyt wolno wracał z ofsajdu. Satka mógł szybko naprawić swój błąd? No mógł, podłączył się do akcji, obrona Górnika zgłupiała i totalnie go odpuściła, Skóraś dał ciekawą piłkę, zabrakło precyzji, bramkarz Górnika stanął na wysokości zadania. Za kluczową akcją meczu postrzegamy wyrównanie. Sprawy w swoje ręce wziął najlepszy na boisku Kamiński – dostał kapitalną wrzutkę od Pereiry, świetnie złożył się do główki, zapewnił spokój w szatni podczas przerwy. Potrafimy sobie wyobrazić Lecha, który – gdyby nie ten gol – męczy się w drugiej połowie i bezradnie bije głową w mur. Nie potrzeba do tego zresztą wielkiej wyobraźni – taki scenariusz oglądaliśmy w zeszłym sezonie już niejednokrotnie.
Ale tym razem się nie powtórzył i Lech w drugiej odsłonie nawet nie dał Górnikowi dojść do głosu, samemu załatwiając przy tym sprawy w imponujący sposób. Oba gole padły po ładnych i składnych akcjach:
- Ishak dostał podanie ze skrzydła, oddał do Amarala, ten odegrał mu piłkę wsteczną, a obrońcy z Zabrza zachowali się tak, jakby myśleli, że Szwed nie bierze już udziału w akcji. Spora bierność została wykorzystana.
- Znów wrzutka z prawego skrzydła, Kamiński próbuje przyjmować (chyba?) i wychodzi mu z tego wypieszczone zgranie do Skórasia. Ten wali na bramkę, pomaga rykoszet.
Ale to nie wszystko. Skóraś zaatakował mocnym strzałem krótki słupek, bramkarz wybił na róg. Wiśniewski dał się przepchnąć Amaralowi (fatalny występ obrońcy), wyszła z tego okazja dla Kamińskiego, który postraszył z linii pola karnego. Kamiński odwdzięczył się Amaralowi po rzucie rożnym, ten posłał bombę, znowu interwencją popisał się bramkarz. Marchwiński chwilę po wejściu na boisko posłał ciekawą główkę, znów wybronioną. Było też sam na sam Sykory, koncertowo spartolone.
Sami widzicie – Lech stworzył naprawdę dużo okazji. I tak jak za pierwszy mecz należał mu się karny jeżyk, tak dziś zagrał bardzo dobre zawody.
Górnik na dobrą sprawę zagroził w drugiej połowie tylko wtedy, gdy kuriozalnym zagraniem „popisał się” Douglas. Wcinka od Podolskiego, wyjaśnia ją Satka, Szkot chce na pewniaka podać piłkę do bramkarza, przy którym stoi Jimenez. No, pachnie to z daleka babolem i rzeczywiście – Hiszpan przyjmuje piłkę na klatkę i próbuje przewrotki, która trafia w van der Harta. Brawa dla Holendra – dobrze powiększył zasięg swojego ciała, ale Jimenez mógł też poszukać nieco łatwiejszego sposobu.
Czy to spotkanie to sygnał tego, że Lech wreszcie będzie mocny? Nie zapędzajmy się z takimi wnioskami. Po pierwsze – znamy Lecha i jedno dobre spotkanie nic nie oznacza. Po drugie – Górnik naprawdę dzisiaj był słabiutki. Podolski pokazał kilka sygnałów dobrej gry, ale bez wsparcia kolegów, niewiele na polskich boiskach ugra.
Na koniec oglądaliśmy czerwoną kartkę Joela Pereiry, który pobawił się w karate – zaatakował piłkę nożycami i wjechał korkami prosto w twarz Baidoo. Szymon Marciniak nie wahał się ani sekundy i wyrzucił Portugalczyka z boiska. Zasłużenie, proszę pana, zasłużenie. A szkoda, bo prawy obrońca zagrał naprawdę ciekawy mecz.
Lechu, czekamy na więcej. A jeśli ktoś myślał, że obecność Podolskiego w Górniku będzie oznaczała sportową rewolucję tego klubu, to prawdopodobnie się rozczaruje. Nic nie zapowiada, by coś takiego się wydarzyło.
Fot. Newspix.pl