Atak wygrywa mecze, ale defensywa przynosi trofea. Ile razy to słyszeliśmy? Pewnie około tysiąca. Jednakże możliwe, iż jest to jedno z trafniejszych piłkarskich stwierdzeń, skoro regularnie znajdujemy dowód na jego słuszność. Wczoraj znowu – finał Ligi Mistrzów Chelsea nie wygrała dlatego, że miała lepszy atak. Zwycięstwa nie zagwarantował jej Timo Werner, lecz goście, którzy nominalnie stoją z tyłu. Wczoraj jednak wyszli przed szereg.
finał Ligi Mistrzów – Chelsea wygrała dzięki defensywie
Opowieść o triumfie Chelsea mogłaby być opowieścią o sześciu zawodnikach bloku defensywnego i N’golo Kante. Do tego wzmianka o grze Masona Mounta, którego były snajper RB Lipsk okradł z co najmniej jednej asysty oraz docenienie Kaia Havertza – najdroższego transferu w historii The Blues, który w pełni odpalił w najważniejszym momencie i już teraz zapisał się na kartach historii londyńskiego klubu. Takie podsumowanie byłoby tyleż trafne, co jednak mało życzliwe dla piłkarzy, którzy zatrzymali Manchester City. Zasługują na większe pochwały.
To nie jest bowiem tak, że podopieczni Pepa Guardioli nic nie grali. Jasne, Katalończyk znowu lekko przekombinował. Wcale nie idzie o brak nominalnego napastnika w podstawowej jedenastce, bo to można było przewidzieć. Ewidentnie jednak zawiódł go pomysł grania bez nominalnej szóstki, bo Gundogan w tej roli sprawował się fatalnie. Kamyczkiem do ogródka może być też późne wpuszczenie Sergio Aguero, który na boisko wszedł po Gabrielu Jesusie. Głaz narzutowy należy się jednak tym piłkarzom, których defensywa Chelsea zupełnie zdominowała.
Manchester City w ciągu całego finału oddał jeden celny strzał. To mniej niż było wymuszonych zmian. To mniej, niż dobrych sytuacji miał Timo Werner. Zdecydowanie mniej niż liczba momentów, w których Thomas Tuchel podrywał trybuny. Jednocześnie znacznie mniej, niż The Citizens mogli mieć. Za każdym razem napotykali jednak na mur, którego przebić się po prostu nie dało.
Stwierdzenie, że ekipa z The Etihad bardziej przegrała to spotkanie niż Chelsea wygrała, byłoby krzywdzące dla londyńczyków. Byliśmy wczoraj świadkami defensywnego koncertu. Oni grali, rywal tańczył. Na ich warunkach.
Wzór do naśladowania
Chociaż cały skład Chelsea był przeładowany młodzieńczym wigorem, trójka środkowych obrońców metrykalnie mogłaby powoli spuszczać z tonu. Jasne, przy obecnych osiągach i prowadzeniu się zawodników nie jest już dziwne granie do czterdziestki. Mimo tego warto zwrócić uwagę na 28-letniego Rudigera, 36-letniego Thiago Silvę a przede wszystkim 31-letniego Azpilicuetę. Kapitana i legendę londyńskiego klubu.
Drużynom, które w krótkim czasie urosły pod względem finansowym, a następnie zaczęły osiągać serię nieprzyzwoitych sukcesów, zarzuca się, że nie mają legend i są sztucznym tworem. Azpiliceuta na Stamford Bridge gra od 2012 roku, a Chelsea zapłaciła za niego całe siedem milionów funtów. To nawet wtedy nie były duże pieniądze. Jeśli nie zasłużył na miano legendy, to wymagania do takiego statusu muszą chyba pochodzić z kosmosu. Tym bardziej, że Hiszpan pracuje na to nie tylko długim stażem, niską kwotą transferu, ale przede wszystkim swoją grą.
Przed meczem niektórzy kibice The Blues zastanawiali się, czy nie lepiej, aby Azpilicueta zaczął na ławce. Nie miał za sobą szczególnie udanych tygodni, a eksperyment Tuchela z finału Pucharu Anglii, gdzie 31-latek grał na prawym wahadle, zupełnie nie wypalił i niejako przyczynił się do triumfu Leicester City. Niemiecki szkoleniowiec wiedział jednak, że oddelegowanie kapitana do poczekalni byłoby ciągnięciem tygrysa za wąsy. A Tuchel nie jest Guardiolą i w finale naprawdę nie zamierzał kombinować. Azpilicueta zagrał i obok N’golo Kante był bodaj najlepszym zawodnikiem finału Ligi Mistrzów.
Zawsze o krok przed rywalem. Przede wszystkim w 68. minucie, ale też wcześniej. Bo przecież jeszcze w pierwszej połowie zablokował podanie De Bruyne do Fodena, a także bezpardonowym wybiciem posłał piłkę gdzieś na szósty rząd stadionu Porto. Był wszystkim, czego potrzebujesz od kapitana w kluczowym meczu. Bez tych dwóch interwencji nawet wczorajszy Manchester City byłby w stanie oddać co najmniej celny strzał na bramkę Mendy’ego.
Hiszpan był wzorem do naśladowania, z którego determinacji garściami czerpali inni. Przykład – Antonio Rudiger. Za czasów Franka Lamparda zastanawiano się, czy Niemca po prosu nie puścić z torbami. Po zwolnieniu Anglika spekulowano zaś, że to właśnie środkowy obrońca jest tym, który drążył tunele pod przełożonym. Przyjście Thomasa Tuchela zmieniło tę narracje o 180 stopni.
Zacznij obstawiać zakłady w Fuksiarz.pl!
W obronie Rudigera stanęli koledzy, a on sam zaczął bronić się swoją grą na boisku. Wyrósł na jednego z najlepszych obrońców minionego sezonu Premier League i można to stwierdzić bez cienia przesady. Jednakże dopiero to, jak grał wczoraj, było jego najlepszą wersją samego siebie.
Jose Mourinho wymaga od swoich zawodników, by przestali być miłymi chłopcami, jeśli chcą wygrywać trofea. Rudigerowi takie zdanie zdaje się krążyć w głowie nieprzerwanie przez 90 minut. Powalenie Kevina De Bruyne było celowe, nie ma powodów do tego, by łudzić się, że było inaczej. Oczywiście, Niemiec zapewne nie chciał wyeliminować Belga, konsekwencje są jednak każdemu znane. Manchester City stracił swojego najlepszego kreatora, czego nie zmieni nawet – oględnie mówiąc – słaby mecz w wykonaniu Kevina. Rudigerowi uszło to jednak płazem i może dobrze, bo w gruncie rzeczy był gościem skupionym na piłce.
A konkretnie na wybijaniu jej spod nóg zawodników Pepa Guardioli. Zaliczył łącznie pięć interwencji obronnych, z czego jedną absolutnie kluczową, gdy wręcz połknął strzał Phila Fodena. Manchester City znowu powinien wówczas rzucić rękawice bramkarzowi Chelsea. Obrona uznała jednak, że nie ma takiej potrzeby.
Wkróce Euro 2020. Sprawdź ofertę zakładów bukmacherskich w Fuksiarz.pl!
Wreszcie jest Thiago Silva, który chociaż musiał zejść jeszcze przed końcem pierwszej połowy, odcisnął swoje piętno na tym spotkaniu. Nie był tak spektakularny jak Azpilicueta ani Rudiger, lecz nie ma sobie zupełnie nic do zarzucenia. W takim momencie jak finał Ligi Mistrzów może być to jednak równie ważne, co odpowiednie ułożenie stopy w sytuacji sam na sam z bramkarzem.
Trzech zawodników, trzech w zupełnie różnym momencie swojej kariery. Wszyscy jednak stanowili pewnego rodzaju wzór do naśladowania. Jeden stał się niepodważalną legendą, drugi udowodnił rację Tuchela, trzeci pokazał, że PSG – co za zaskoczenie – się zwyczajnie nie zna.
Wielki ból głowy Garetha Southgate’a
Podobnej kompromitacji na pewno zechce uniknąć selekcjoner reprezentacji Anglii, Gareth Southgate. Jest to o tyle problematyczne, że musi on odpalić kogoś z czwórki prawych obrońców, których powołał do szerokiej kadry Synów Albionu:
- Trent Alexander-Arnold
- Kieran Trippier
- Kyle Walker
- Recee James
Zadanie cholernie trudne – jeden miał świetną końcówkę sezonu, przyczynił się do dobrego finiszu Liverpoolu. Drugi wygrał mistrzostwo Hiszpanii. Kolejny został mistrzem Anglii, zaś ostatni triumfował w Lidze Mistrzów. Dobrobyt wręcz nie mieści się w kieszeni, wiele reprezentacji dałoby się pokroić choćby za połowę komfortu Southgate’a. Paradoksalnie on sam zazdrości sobie najmniej.
Czego by nie postanowił, narazi się na krytykę. Do wczoraj wydawało się, że najbliżej odpalenia jest zawodnik Chelsea. Jakże jednak można zrezygnować z gościa, który nie tylko wygrywa najważniejszy puchar w piłce klubowej, ale jeszcze gra tam niemal perfekcyjne zawody? James harował niczym wół przez 90 minut, miał tylko jeden słabszy moment. Doskonałe podanie Edersona mignęło mu nad głową, a Raheem Sterling zdołał wypracować wielometrową zaliczkę.
Jaki to jednak błąd, skoro angielski defensor zdołał skrzydłowego dogonić, a następnie zablokować? A gdy już zaczął, to nie przestał choćby na moment. Schował zawodnika Manchesteru City głęboko do kieszeni, samemu zaś terroryzował lewą stronę The Citizens, gdzie ze słabej strony pokazał się Zinczenko.
Koniec końców zaliczył:
- kluczowe podanie
- 75% udanych dryblingów
- siedem odbiorów
- pięć wybić
Powiedzieć, że dał pretekst, by pojechać na Euro, to nie powiedzieć nic.
Zarejestruj się na Fuksiarz.pl i graj z cashbackiem do 50%
Podobną zagwozdkę może sprawić Ben Chilwell. Świetny sezon za sobą ma Luke Shaw, wydawało się, że to gracz Chelsea będzie musiał uznać wyższość piłkarza Manchesteru United. Teraz jednak znowu rozgorzeje dyskusja, bo przecież lewy obrońca The Blues we wszystkich meczach z Manchesterem City był postacią wręcz kluczową dla przebiegu całego spotkania.
W półfinale Pucharu Anglii sponiewierał Joao Cancelo do spółki z Timo Wernerem. Wczoraj zaś zaliczył tak błyskotliwe podanie do Masona Mounta, że Dariusz Szpakowski jął myśleć, że to właśnie Chilwell zaliczył asystę do Kaia Havertza. I chociaż oczywiście tak nie było, to wkład Anglika w zwycięstwo jest niepodważalny.
Być może mówi się o nim za mało, a przecież on też – podobnie jak Azpilicueta oraz Rudiger – zaliczył niezwykle istotny wślizg, który uchronił jego ekipę przed straceniem bramki. Walker wczoraj nie potrafił go upilnować, zaledwie raz wygrywając bezpośredni pojedynek. Tworzona przez niego przestrzeń była determinująca dla większości ataków The Blues. Umiejętnie wyciągał graczy defensywnych, zaś Riyada Mahreza zwyczajnie w tym meczu nie było. Chilwell nie jest bohaterem tak głośnym, jak niektórzy jego koledzy, ale na pewno mógł dumnie schodzić z boiska.
Zresztą, co my wam będziemy mówić. Chilwell to jest gaz, to jest przyspieszenie, to jest TGV. On biega od linii do linii.
Daj mi jedenastu Kante
Tak się człowiek nachwalić defensywy Chelsea, a przecież to nie ona, ani żaden z jej przedstawicieli nie otrzymała statuetki dla najlepszego piłkarza spotkania. Ta powędrowała w ręce N’golo Kante, który był wybierany MVP zarówno w obu meczach z Realem Madryt, jak i teraz, gdy przyszło do ostatecznego rozstrzygnięcia.
Czemu się jednak dziwić, skoro Francuz pokrywa swoim niewielkim ciałem absolutnie całe boisko? Juan Sebastian Veron był nazywany ośmiornicą. Kante trzeba by określić jako ośmiornicę z nadprogramową liczbą macek, gdyż to, co robił wczoraj z piłkarzami Manchesteru City, wymyka się jakiejkolwiek analizie.
Możemy bowiem dywagować nad brakiem klasycznej szóstki, pudłami Wernera, zdecydowanie zbyt dużą liczbą dośrodkowań ze strony Manchesteru City, brakiem nominalnego snajpera, złym ustawieniem taktycznym i brakiem pomysłu ze strony Pepa Guardioli. Tylko że przychodzi taki moment, gdy to wszystko trzeba podzielić przez N’golo Kante, a wówczas obliczenie staje się niezwykle trudne. W wypadku jego gry możesz przewidzieć tylko jedno – że odbierze ci piłkę. Poza tym? Zawsze cię czymś zaskoczy.
Pierwszy wygrany pojedynek główkowy po stronie Chelsea? Kante. Najwięcej odbiorów w całym meczu? Kante. 100% skuteczności odbiorów? Kante. 100% wygranych pojedynków? Kante. Zawsze on, ciągle on. Urocze są te momenty, gdy komentatorom i nam samym wydaje się, że ktoś już wreszcie Francuza minął, gdy pół sekundy później przychodzi refleksja i to były piłkarz Leicester City szczerząc się napędza akcję swojego zespołu.
Jeśli jakiś piłkarz miałby obecnie przerwać dominację graczy ofensywnych w plebiscycie Złotej Piłki, to jest nim N’golo Kante. Gdyby na podobnym poziomie co w finale Ligii Mistrzów zaprezentował się na zbliżającym Euro, słowo naprawdę mogłoby stać się ciałem.
Cashback bez obrotu do 500 PLN? Sprawdź bonus na start w Fuksiarz.pl
No i na koniec Mendy. Ale o nim, jego poruszającej historii, powiedziano już wszystko. Wczoraj dostaliśmy dodatkowy powód do tego, by sięgnąć po paczkę chusteczek, gdy senegalski bramkarz we łzach ściskał się ze swoją mamą. O ile bowiem Chelsea jest budowana za miliony, miliardy, a sam Mendy też nie kosztował spektakularnie mało, to jego przykład zwyczajnie wzrusza.
Groziło mu bezrobocie, a wczoraj stał się pierwszym afrykańskim bramkarzem od czasów Bruce’a Grobbelaara, który wygrał Ligę Mistrzów (lub Puchar Mistrzów). W drodze do tego osiągnięcia zachował 9 (!) czystych kont.
***
To nie afrykańska klątwa (chyba) sprawiła, że Pep Guardiola przegrał wczorajszy finał. Powrót na największą ze scen Ligi Mistrzów Katalończyk zepsuł sobie sam, ale przede wszystkim może za to obwiniać Thomasa Tuchela i jego bandę. Chelsea była po stokroć bardziej zdeterminowana, pewna siebie i agresywna. Zasłużyła na to, by w końcowym rozrachunku podnieść puchar do góry.
Dla wielu zawodników The Blues to dopiero początek. James, Havertz, Mount i Chilwell – oni wszyscy mają maksymalnie 24 lata i perspektywę przynajmniej dziesięciu sezonów grania na najwyższym poziomie. Jednocześnie już wczoraj zagrali bardziej dojrzale niż nieco faworyzowani przeciwnicy z Manchesteru.
Chelsea ma na czym budować, a przy okazji Chelsea może być atrakcyjna, także dla młodego widza. Thomas Tuchel zagrzewający kibiców do bardziej żywiołowych reakcji. Kai Havertz wydurniający się w szatni. Willy Caballero tańczący do “It’s friday, saturday, sunday”. Defensywna gra, która potrafi być ciekawa i inspirująca. Seria sukcesów w ostatnich latach i modne transfery. Nic, tylko brać. Nic, tylko – w wypadku rywali na krajowym podwórku – się obawiać, bo Chelsea Thomasa Tuchela na pewno jeszcze nie skończyła.
Fot. Newspix