Dla fanów Zawiszy Bydgoszcz mamy dwie wiadomości. Jak na filmach, dobrą i złą. Zaczniemy od tej lepszej – jakby nie patrzeć, bydgoski zespół podwoił dziś wyjazdowy dorobek punktowy w tym sezonie. A ta zła? W dalszym ciągu prezentuje się on żenująco. Tylko dwa remisy z podróży po kraju przywiozła ekipa Mariusza Rumaka. Ten dzisiejszy oznacza, że ultimatum, jakie postawił zespołowi Radosław Osuch, nie zostanie spełnione. A to z kolei zwiastuje… sami nie wiemy, co dokładnie, ale znając właściciela klubu z Bydgoszczy, zapewne będzie ciekawie. Metoda marchewki nie wypaliła już jakiś czas temu, teraz przyjdzie pora na użycie kija…
Przynajmniej dziesięć punktów w pięciu meczach miała podnieść z murawy najgorsza drużyna tego sezonu w Ekstraklasie. Nie dawaliśmy jej na to zbyt dużych szans. Z dwóch powodów. Po pierwsze, bo nie ma nie cudów i piłkarze, którzy partaczyli prawie wszystko przez całą rundę, nie staną się nagle postrachem ligi. Po drugie, bo terminarz raczej nie sprzyjał takim wyczynom. Jednak mimo tego, że matematyka jest nieubłagana i nie uda się zawodnikom Zawiszy spełnić żądań właściciela, delikatny (bardzo delikatny) progres w dwóch ostatnich meczach jest zauważalny.
Tydzień temu w Kielcach nie udało się wygrać, ale piłkarze w końcu podjęli rękawice. Zamiast bandy mimoz, zobaczyliśmy wkurwionych na samych siebie facetów. Była sportowa złość i był też lider na boisku (Masłowski). Dwie rzeczy, których tak brakowało przez całą rundę. Dziś pojawiła się też niezła gra w obronie. Zawisza po raz pierwszy nie stracił bramki na wyjeździe. W końcu pomógł Sandomierski (do tej pory tylko przeszkadzał), a duet Strąk-Micael nie przypominał formacji kabaretowej.
Powiecie, że na siłę doszukujemy się jakichś pozytywów w grze bydgoszczan i będziecie mieli w tym trochę racji. Jednak w sytuacji, gdy pacjent leży na OIOM-ie (a tak chyba jest z Zawiszą), to każdy, nawet najmniejszy symptom poprawy, wart jest odnotowania.
Co do meczu – było po prostu nudno. Momentami nawet przeraźliwie nudno. Z pierwszej połowy w głowie zostały nam tylko interwencje bramkarzy: bardzo ładna parada Sandomierskiego, który końcami palców odbił strzał Piątkowskiego i dwie bardzo przytomne obrony Drągowskiego. Poza tym, posłuchaliśmy trochę narzekań na temperaturę i zmrożoną murawę. Tyle.
W drugiej połowie było trochę lepiej. Dokładniej rzecz ujmując: ziewaliśmy cały czas, ale jakby rzadziej. Przytomnością umysłu popisał się Michał Probierz, który w szatni zostawił kompletnie bezproduktywny duet skrzydłowych Tuszyński-Dżalamidze. Ich zmiennicy po około 10 minutach mieli na koncie więcej przeprowadzonych akcji od wyżej wymienionej dwójki. Są to oczywiście komplementy z kategorii: “na bezrybiu i rak ryba”, ale przynajmniej coś się działo. Jagiellonia miała nawet piłkę meczową – w ostatniej minucie po wyrzucie piłki z autu, oko w oko z Sandomierskim stanął Piątkowski, ale górą z tego pojedynku wyszedł bramkarz.
Podsumowując – bieda straszna, ale obustronna, więc remis jest sprawiedliwym rozstrzygnięciem. Jednak cieszyć się z niego nie powinni zarówno gospodarze, jak i goście. Po prostu nie wypada.
Fot. FotoPyK