Choć główne sceny wczorajszych barażów o awans do Ekstraklasy działy się w Grodzisku Wielkopolskim, to w Radomiu wcale nie wiało nudą. Miasto być może i opustoszało, ale opustoszało tylko dlatego, że ludzie ruszyli na plac Corazziego, gdzie ustawiono telebim i śledzono przekaz z Wielkopolski. Jak wyglądało piłkarskie święto w Radomiu? Jak tłum reagował na to, co działo się na boisku? Ile razy pozdrowiono sędziego i PZPN po końcowym gwizdku? Byliśmy tam i przeżyliśmy wielki zawód razem z kibicami Radomiaka.
Jedno z haseł kibiców Radomiaka głosi: “całe miasto się mieni w barwach zieleni”. I faktycznie, Radom w piątkowe popołudnie był tego dowodem. Bary? Zielone. Ulice? Zielone. I w końcu plac, czyli “punkt zero”. Zielony. Barwy Radomiaka rzucały się w oczy jeszcze zanim można było dostrzec telebim, ustawiony w centralnym punkcie placu Corazziego. Na pomysł, by finał barażów był potraktowany niczym finał mundialu, wpadło dwóch młodych kibiców, którzy przekonali do tej idei urzędników.
Już samo to świadczy o tym, jak radomscy fani traktowali ten mecz. A to dopiero początek.
Feta rok po roku?
Rok temu, no – rok z kawałkiem – byliśmy świadkami podobnych scen. Też na placu, choć akurat w tym roku lokalizację nieznacznie zmieniono, kibice razem z piłkarzami świętowali awans do pierwszej ligi. Było wtedy wszystko: szpaler dla bohaterów wieczoru, race, świece, bębny, śpiewy i przede wszystkim – alkohol. Morze alkoholu, który zapewnił długą zabawę. Nikogo nie dziwił fakt, że niektórzy częstowali piłkarzy domowymi wyrobami. Oni sami czuli się zapewne jak włoscy gwiazdorzy, którzy w Neapolu czy Rzymie nie muszą się martwić rachunkami za kolację, bo wszystko mieli pod nosem.
Teraz było nieco inaczej.
Główny powód to dwie porażki z poznaniakami poniesione podczas sezonu zasadniczego. Nie, żeby mąciło to przedmeczowe nastroje, bo nikt nie kalkulował. Po prostu te sprawiło, że Radomiak nie mógł podjąć Warty w swojej twierdzy i udał się na wyprawę do Grodziska Wielkopolskiego. Zdarzyli się i tacy, którzy pojechali za nimi, żeby wspierać drużynę spod stadionu. Natomiast mimo to, frekwencja pod telebimem była imponująca.
Las rąk przede mną, morze ludzi za mną. Wspólne oglądanie zgromadziło kilka tysięcy osób, a przecież kolejni kibice śledzili spotkanie z barów. Przecież część została w domach, na działkach, czy gdziekolwiek tylko mieli zasięg, żeby świętować w gronie znajomych. Śmiało można stwierdzić, że Radom żył tym meczem tak, jak żadnym innym w ostatnim czasie. Nic dziwnego, w końcu na Ekstraklasę w tym mieście czekano ponad 30 lat.
Wsparcie słyszalne w Grodzisku
“Dzisiaj nadszedł czas, na zwycięstwo twe, dzisiaj nadszedł czas na Ekstraklasę” – śpiewy było słychać z daleka. W Radomiu zupełnie nikt nie przejął się tym, że piłkarze są na drugim końcu Polski. Doping był prowadzony tak, jakby dookoła telebimu rozstawiono nie głośniki, a mikrofony, dzięki którym dźwięk docierałby na stadion Dyskobolii. Momentami można było poczuć się jak w Hiszpanii, bo śpiewy zastępowały:
- oklaski, gdy tylko piłkarz w zielonej koszulce zaliczył udane zagranie
- głośny oddech ulgi, gdy udane zagranie wyszło zawodnikowi w białym stroju
Był też czas na dyskusje, choć – ujmijmy to tak – nie były to raczej analizy wyższości niskiego pressingu nad wysokim. Kibiców denerwowały pierwsze minuty, w których do głosu dochodziła Warta. Kibice próbowali też przekazać zawodnikom wskazówki taktyczne.
Wszystko w oparach dymu i alkoholu, ale delikatnych. Żeby przypadkiem nie zdenerwować przyglądającej się temu wszystkiemu obstawie policji. Chociaż i ona chyba bardziej skupiała się na meczu. Wymowne było to, że z policyjnych “lodówek” dobiegały głosy komentatorów Polsatu. Jak już mówiłem – meczem żyło całe miasto.
Oczywiście nikt też nie czepiał się “słów powszechnie uważanych za wulgarne”, bo wiadomo, emocje. Pierwsze głośne i przeciągłe “kurwa” poniosło się przez tłum, gdy Mateusz Cichocki został przyblokowany w polu karnym.
Pośpiewali, poskakali…
O ile w pierwszej połowie można jeszcze mówić o przewadze Warty – zwłaszcza w pierwszych minutach – tak po przerwie rozkręcał się Radomiak. A skoro rozkręcał się on, to i rozkręcała się publika na placu. Pechowcom nie udało się wrócić z pobliskich “Żabek” i innych sklepów z artykułami wspomagającymi na gwizdek, ale szybko podłapali, co się dzieje. O ile wcześniej dyskutowano o tym, czy uda się tę Wartę odepchnąć spod własnej bramki, tak teraz dyskusje zdominowały przypuszczenia o tym, kiedy padnie gol dla Radomiaka. Bo o tym, że padnie, nikt już nie miał wątpliwości. Był co prawda moment grozy…
… ale skwitowano go śmiechem i szybko wrócono do emocji meczowych. Piłka szybuje w pole karne Warty. Tłum się nakręca. Kolejne centra. Ręce poszły w górę. Próba strzału. Święto, mimo że przecież nie udało się nawet trafić w bramkę. Klimat zrobiła jedna piosenka, która przy okazji upowszechniła kulturę fizyczną grupy.
Im śmielej poczynał sobie Radomiak, tym śmielej było na placu. Pojawiły się petardy, gdzieś zamigotała raca. Były świece dymne. Zielone, bo w końcu całe miasto się mieni. I nagle, w okolicach 67. minuty meczu, wszystko ucichło. Gdy tylko Bartosz Frankowski zaczął się zastanawiać i wysłuchiwał porad Pawła Gila, wraz z nim zastanawiał się tłum.
– Nie no, nie było karnego. Niech nie żartuje – słychać z jednej strony. – Sędzia, ty chuju! – słychać z drugiej, bo ktoś już chyba wiedział, że konsultacja trwa za długo. – W Anglii by tego nie gwizdnął – nie miał wątpliwości jakiś lokalny fan Premier League. No, ale jesteśmy w Polsce, więc gwizdnął. I gwizdać zaczęli też w Radomiu, znów zapominając, że Mateusz Kupczak ich przecież nie słyszy. Nie słyszał, więc strzelił. A na placu zapadła martwa cisza.
Gasnąca nadzieja
Nerwowe sprawdzanie minuty na telefonach, bo przecież na telebimie nie dało się dostrzec zegarka. Sporo czasu, więc słychać próby pocieszania się. Przebijają się przez nie pozdrowienia dla PZPN-u. O, i dla sędziego. I jeszcze raz dla PZPN-u. Dominuje poczucie niesprawiedliwości, nie tyle dlatego, że tłum wątpił w słuszność decyzji o “jedenastce”, co raczej dlatego, że jego zdaniem tak grający Radomiak na to nie zasługiwał. Ale spokojnie, jest przecież dużo czasu. Nawet więcej niż miał Wenta, więc śpiewy zaczęły wracać na usta. Ktoś z tyłu rzucił “do abordażu!”, tyle że w bardziej współczesnej i mniej kulturalnej wersji, której cytowanie już sobie odpuścimy.
Czas jednak płynął, a lud kwestionował zmiany. Nadzieja malała z każdą minutą, a śpiewy nieco cichły. Aż w końcu nadszedł drugi cios. Sędzia Frankowski cofa akcję, sprawdza VAR. Pierwsza reakcja? Niesłychany potok wulgaryzmów. Kolejna? Wyparcie. – To się nie dzieje – słychać zza pleców. Młodszy kibic krzyknął coś o drukarzach, starszy o spółdzielni. Wiadomo, różnica pokoleń, ale tok myślenia podobny. No i gwizdnął, znowu. A Kupczak podszedł, znów zniósł gwizdy na radomskim placu i znów posłał piłkę do bramki.
Cisza, która potem zapadła, była dojmująca. Można było też rozpoznać ateistów i wierzących. Ci pierwsi ruszyli zająć kolejki do sklepów, ci drudzy jeszcze mieli nadzieję. Nic to, po kilku minutach druga z grup zaczęła się wykruszać. Nadal słychać było śpiewy. Pozdrowienia dla sędziego. Pozdrowienia dla PZPN. Klasyk takich sytuacji, czyli “chuj z wynikami, jesteśmy z wami”. Po jednym z fauli w końcówce ktoś jeszcze zażartował: Frankowski, sprawdź VAR!
Ale Frankowski zamiast tego sprowadził zegarek i zakończył mecz. Cisza. A gdzieś w niej utonęły marzenia.
Piłkarze zakończyli wieczór z kibicami
Oczywiście nie był to koniec wieczoru. Rozmowy o tym, czy rzuty karne były, czy też nie, czy Radomiak został oszukany, czy też nie i o wszelkich innych – ale głównie sędziowskich – tematach przeniosły się na miasto. Nocne radomian rozmowy trwały długo. Na tyle długo, że drużynę przywitało całkiem liczne grono kibiców. Przywitało, albo raczej porwało, bo choć wszystko było przygotowane na fetę, to co, miało się zmarnować? Poza tym radomski kibic, to kibic wyrozumiały i wdzięczny. Dokładnie tak, jak opowiadał mi wczoraj Włodzimierz Andrzejewski. Wystarczy pokazać charakter, żeby go kupić i w piątkowy wieczór kibic był kupiony. I był to transfer definitywny, a nie tylko wypożyczenie.
Fani podziękowali piłkarzom, bo może i “srebro barażów” na stadionie w Grodzisku Wielkopolskim, a więc u najsłynniejszego viceMistrza, smakuje lepiej, lecz nie w tym rzecz. Rzecz w tym, że beniaminek dotarł do finału barażów, był o krok od spełnienia pięknego snu. Po latach, gdy na finiszu drugiej ligi Radomiaka mijała Garbarnia Kraków, to rzecz godna docenienia. Pytanie tylko – co będzie dalej? Bo po świętowaniu przychodzi przecież pobudka. A wraz z nią przychodzą pytania.
Czy Patryk Mikita w Radomiu zostanie, mimo że zapowiadał nam, że będzie chciał dać sobie szansę w Ekstraklasie? Kto jeszcze wpadnie na podobny pomysł? Niestety, z Radomia znów dochodzą ponure wieści, bo okazuje się, że z częścią długów nie tyle się uporano, co je odłożono. I tak sobie – od roku już przeszło, czyli od poprzedniego spotkania na placu – leżą. Być może dlatego, gdy obiecano piłkarzom premię w wysokości miliona złotych za awans, ci chcieli “mieć to na papierze”, żeby drugi raz się o nic nie upominać. Ale nie o to chodzi, by się ciągle smucić, więc na skołatane serca kibiców Radomiaka mamy też lek. Niewykluczone, że pierwszym transferem w nowym sezonie zostanie Mateusz Radecki. Pomocnik miałby odbudować się w rodzinnym mieście po kontuzjach. Z tego co słyszałem, obydwie strony są “za”, więc do finalizacji tego ruchu już bliżej niż dalej.
Bo w końcu życie nie znosi próżni.
SZYMON JANCZYK
Fot. Łukasz Wójcik/Urząd Miejski w Radomiu, własne