– Zakładałem utrzymanie na dwie kolejki przed końcem, żeby nie doprowadzić do nerwowej końcówki. Już po ostatnim meczu fazy zasadniczej, po 30. kolejce, nasze utrzymanie było praktycznie przesądzone. Oczywiście, matematyczne niebezpieczeństwo spadku jeszcze istniało, ale trudno było zakładać, że z przewagą dwunastu punktów nad strefą spadkową i grając niezły futbol, roztrwonimy tę przewagę. Tak też się nie stało, zdobyliśmy sporą liczbę punktów, bo 53, zajęliśmy dziesiąte miejsce, co uznaję za sukces. Prawie tak, jakbyśmy zdobyli miejsce premiowane grą w europejskich pucharach – mówił trener Rakowa Częstochowa, Marek Papszun, na antenie WeszłoFM. Spisaliśmy tę rozmowę. Zapraszamy.
***
Nie przeszkadzamy w urlopie? Przerwa wyjątkowa krótka, więc pewnie trener korzysta.
Jeżeli to można nazwać urlopem, to tak, korzystam, ale mamy też dużo pracy. Łączę przyjemne z pożytecznym.
Za panem debiutancki sezon w Ekstraklasie. Czymś ta liga pana zaskoczyła?
Czy liga mnie zaskoczyła? To byłoby za duże słowo, ale na pewno okazała się wymagająca i dużo kosztowało nas, żeby dobrze się w niej zaprezentować. Wszyscy wiedzą, z jakimi problemami się borykaliśmy, wszyscy wiedzą, że byliśmy beniaminkiem, dopiero uczyliśmy się Ekstraklasy, więc jasne jest, że sporo było czynników, które mogły pociągnąć nas w dół.
Chociażby to, że wszystkie mecze graliście na wyjeździe.
Dokładnie tak, było to utrudnienie i wyrzeczenie. Ciągła gra na wyjeździe nie sprzyja, choć muszę podkreślić, że Bełchatów był dla nas bardzo, ale to bardzo gościnny i nie możemy narzekać. Gospodarze obiektu nigdy nam niczego nie utrudniali. Służyli pomocą, dbali, żebyśmy byli usatysfakcjonowani z naszej współpracy. Należą się GKS-owi Bełchatów duże podziękowania, bo to naprawdę rzadkość, żeby tak przyzwoicie podchodzić do tematu. Na samo boisko też złego słowa nie powiem, ale dalej to nie Częstochowa, dalej to nie dom, dalej to nie swój stadion. Wyjazdy były męczące, ale poradziliśmy sobie z tym.
Przed sezonem wziąłby pan w ciemno dziesiąte miejsce?
Zakładałem utrzymanie na dwie kolejki przed końcem, żeby nie doprowadzić do nerwowej końcówki.
Czyli udało się zrealizować ten plan z nawiązką.
Już po ostatnim meczu fazy zasadniczej, po 30. kolejce, nasze utrzymanie było praktycznie przesądzone. Oczywiście, matematyczne niebezpieczeństwo spadku jeszcze istniało, ale trudno było zakładać, że z przewagą dwunastu punktów nad strefą spadkową i grając niezły futbol, roztrwonimy tę przewagę. Tak też się nie stało, zdobyliśmy sporą liczbę punktów, bo pięćdziesiąt trzy, zajęliśmy dziesiąte miejsce, co uznaję za sukces. Prawie tak, jakbyśmy zdobyli miejsce premiowane grą w europejskich pucharach.
W międzyczasie dowiódł pan, że najwyższym poziomie rozgrywkowym system z trzema stoperami może być efektowny i efektywny. Nie lada sztuka.
To był rok pod roboczym tytułem – „sprawdzian”. Dla mnie, dla zespołu, dla systemu, w którym graliśmy. Wchodziliśmy do ligi, będąc dużą niewiadomą, ale też z zainteresowaniem mediów, które trochę kreowały nas na czarnego konia i zespół, który może wnieść trochę jakości do rozgrywek. Nic dziwnego, bo awansowaliśmy żwawym krokiem, nieźle graliśmy w Puchar Polski, apetyty zostały rozbudzone. Ale ja przy tym wiedziałem, że Ekstraklasa będzie zupełnie inna. I cieszę się, że nie zawiedliśmy, na co złożyła się świetna praca wielu osób w klubie.
Najlepszy moment minionego sezonu?
Parę niezłych momentów było. Chociażby spotkania rozstrzygnięte w końcówkach – ze Śląskiem, z Jagiellonią, z Wisłą Kraków. Super był też mecz z Lechią Gdańsk, na który pojechaliśmy w czternastu zawodników z pola, a wygraliśmy 3:0. Ale chyba najlepsze z tego wszystkiego było starcie z Lubinem. Taka pieczęć na tym, że utrzymujemy się w lidze. Byliśmy wtedy po rozczarowaniu w Krakowie, gdzie prowadziliśmy 2:1 na kilkanaście minut przed końcem, a skończyło się 2:3. Wypuściliśmy z rąk trzy punkty. Faktem stało się to, że nie wejdziemy do pierwszej ósemki i musieliśmy zrobić wszystko, żeby nie wpaść w dół i nie doprowadzić do nerwowej końcówki.
A na drugim biegunie? Najgorszy moment minionego sezonu to ten, kiedy stało się jasne, że nie zagracie w grupie mistrzowskiej?
Myślę, że paradoksalnie najtrudniejszy moment przyszedł po pierwszej kolejce. Zagraliśmy fatalnie. Przegraliśmy z Koroną 0:1 i trudno było o jakikolwiek optymizm. Niby jednobramkowe zwycięstwo, a oni się po nas wtedy przebiegli. Wyglądało to tak, jakbyśmy byli drużyną, która zupełnie nie przystaje do tego poziomu rozgrywkowego. Musieliśmy się dźwignąć, grając pierwszy mecz w Bełchatowie, gdzie w ogóle nie czuliśmy szatni, klimatu, trybun, obiektu, miasta. Ale minęło trochę czasu i zobaczyliśmy, że nie jest tak źle. Że możemy punktować, że możemy wygrywać, a nawet porażki nie były już tak dotkliwe i dawały nadzieję. Nawet to 1:3 z Cracovią mogło się potoczyć inaczej, ale oni załatwili nas cwaniactwem, doświadczeniem, obyciem. To przychodzi z czasem. Później byłem w miarę spokojny, ale początek bolał.
Raków miał parę momentów, kiedy nieco frajersko przegrywał mecze. Ot, chociażby porażka z Arką.
Wynik wynikiem. Siedziałem wtedy na trybunach. Nie wierzyłem, że z taką łatwością stwarzamy sobie sytuacje i robimy, co chcemy w Gdyni. Wyglądało to tak, jakby grały drużyny z innych lig – Raków z wyższej, Arka z niższej. Ale w pewnym momencie wszystko się odwróciło. Sędzia Musiał, którego uważam za top fachowca, nie zagwizdał karnego, VAR też nie zadziałał, a mogliśmy zamknąć mecz, dało to życie Arce i skończyło się tak, jak się skończyło.
Jak trudno było przygotować zespół po przerwie pandemicznej? Poradziliście sobie z tym zadaniem wyjątkowo dobrze.
Przede wszystkim dobrze wyglądaliśmy fizycznie i nie ma co się oszukiwać: właśnie na tym bazowała nasza przewaga w wielu meczach. Dobre przygotowanie motoryczne, wysoka dynamika, organizacja gry – chcemy to wszystko utrzymać. Chcemy dokładać do tego jeszcze więcej jakości, żeby lepiej grać w piłkę. Nie był to łatwy okres. Wszyscy to mówią, że nigdy coś takiego nie zdarzyło się w przeszłości, nie dało się tego przewidzieć, pandemia spadła na nas wszystkich z zaskoczenia. Nie wiesz, co robić, kiedy zacznie się liga, jak to wszystko prowadzić. Teraz przynajmniej cokolwiek wiemy: mamy niewiele czasu na przygotowania, wszystko skrócone.
A wtedy? Wtedy nikt nic nie wiedział. Zmieniały się obostrzenia – od umiarkowanie restrykcyjnych, przez bardzo restrykcyjne, po obluzowane. Trzeba było się dostosowywać. Trenować na zewnątrz, trenować indywidualne, sytuacja zmieniała się bardzo szybko. Ale też po to jestem trenerem, po to zająłem się tym zawodem, żeby umieć poprowadzić zespół również w niestandardowych sytuacjach. To nic nadzwyczajnego. Wyszliśmy z tego obronną ręką.
Mówi się, że dla beniaminka prawdziwym testem jest drugi sezon po awansie. Zgadza się pan?
Już mnie tym straszą! Słyszałem takie uwagi kilkukrotnie, że dopiero kolejny sezon będzie decydujący. Ale tak naprawdę tak można mówić rok w rok. Naprawdę. Bo już przed poprzednią kampanią słyszałem, że będziemy weryfikowani, bo jesteśmy beniaminkiem, nie gramy u siebie, czeka nas przeskok, mamy mało doświadczonych zawodników. I tu jest racja, i tu jest racja. Wszystko zależy od nas. Przede wszystkim do tego, co zrobimy, jakie będą transfery, czy utrzymamy stan, który posiadamy i co zrobią rywale.
Nie martwię się za to tym, czy będziemy dobrze przygotowani, bo to jasne, że będziemy. Wiemy, co robimy i tym razem będzie tak samo. Ale jest parę czynników, na które nie do końca ja, jako trener, mam wpływ.
Mało czasu macie na wykrystalizowanie kadry na przyszły sezon. Już nawet zaczęliście działać. Jarosław Jach nie spełnił oczekiwań?
Nie do końca. Jarek Jach miał różne momenty w tym sezonie. Zaczął dosyć dobrze. Później poczynił regres. Najlepszy okres u nas miał w okresie przygotowawczym, czyli do momentu przerwania rozgrywek, kiedy wydawało się, że wchodzi na taki poziom, iż będzie miał szansę – przynajmniej ja tak sądziłem – żeby pojechać na Euro. Niestety, nie dość, że Euro w tym roku się nie odbyło i nie odbędzie, to pandemia wybiła z rytmu również Jarka. Zresztą chyba też ta cała niejasna sytuacja, co do jego przynależności klubowej i jego przyszłości, też chyba nikomu nie posłużyła. Nie było to dobre. Dlatego też uważam, że miewał gorsze momenty, wypadł ze składu, czasami nie grał. Koszty jego utrzymania, fakt, że jest zawodnikiem Crystal Palace – nie było nas stać, żeby do tego tematu podejść.
Macie nowego bramkarz, Branislava Pindrocha. Co pan może o nim powiedzieć?
Myślę, że to jest zawodnik, który w przyszłości może być znaczącym bramkarzem, bo mimo tej całej nagonki na Słowaków w naszym środowisku, to co jak co, ale bramkarzy ściągamy stamtąd bardzo dobrych.
Nie da się ukryć.
Sprawdzają się i nikt nie może tego zanegować. Patrzę na Placha z Piasta. Przeszedł podobną drogę i wierzę, że Pindroch to będzie trochę taki Plach, a może nawet jego lepsza wersja. To zawodnik, który miał nieudany wyjazd do Anglii, gdzie nie sprawdził się w Championship – teraz jest bardziej doświadczony, mądrzejszy piłkarsko i życiowo, a naprawdę, proszę mi uwierzyć, ma wszelkie parametry, żeby być świetnym bramkarzem. Sam jestem ciekaw, jak jego rywalizacja z Jakubem Szumskim będzie wyglądała, bo Szumi zrobił bardzo duży progres i dzisiaj jest prawdziwym ligowcem. Zapadła też decyzja, że z Michałem Gliwą nie przedłużymy umowy, chcieliśmy nowego bodźca dla Kuby Szumskiego – rywalizacja się będzie rozwijać i mam nadzieję, że to będzie dobry ruch.
Na koniec: gdzie pan widzi ułomności Rakowa i nad czym będzie pan najintensywniej pracował latem?
Sporo mamy deficytów w każdym elemencie gry i dla nas kluczowe powinno być wdrożenie nowych zawodników. Czasu jest bardzo mało, braki mamy wszędzie, ale wiemy, jak nad tym wszystkim pracować. Może też będzie nam łatwo dzięki temu, ze nie będzie u nas wielu zmian i nie dojdzie do nas wcale tak wielu zawodników.
Rozmawiał Kamil Kania
Fot. 400mm.pl