Bajki w świecie literatury kończą się klasycznym “żyli długo i szczęśliwie”, zamykamy książkę, bierzemy następną. W piłce nożnej oczywiście bajki kończą się zdecydowanie bardziej brutalnie. Za każdym wielkim i niespodziewanym sukcesem Leicester City czy Piasta, idzie wielka wyprzedaż ikon tegoż sukcesu. Za każdą piękną baśnią o niespodziewanym utrzymaniu czy nadprogramowym awansie, idzie zazwyczaj drugi sezon. Bardziej przypominający horror niż bajkę. Dlatego gdy ŁKS przez okrągłe trzy lata wygrywał sobie mecz za meczem i przewędrował z III ligi do Ekstraklasy, chyba każdy podskórnie czuł, że kiedyś przyjdzie za te spełnione marzenia zapłacić.
Łódzki Klub Sportowy płaci przez cały obecny sezon. To były dwa lata snu na jawie, dwa, bo przecież ten pierwszy awans to w głównej mierze zasługa wycofania Drwęcy Nowe Miasto Lubawskie. Ale nawet licząc od pierwszego meczu w II lidze – to wciąż długie dwa lata bezprecedensowych sukcesów. Przecież wywalczyć awans jako beniaminek to nie jest oczywistość nawet na tym trzecim szczeblu rozgrywkowym, a co dopiero na zapleczu elity. To były dwa lata gry Polakami, często ciągniętymi jeszcze od III ligi. Kilkadziesiąt spotkań promowania swoich wychowanków, takich, którzy jeszcze do niedawna chodzili na mecze w roli kibiców. Długie dwa sezony, podczas których jeśli już trafiał się obcokrajowiec w składzie, to Dani Ramirez, pożerający całą I ligę, albo Żenia Radionow, ulubieniec kibiców.
Ofensywna i efektowna gra. Stawianie na młodość, na lokalne nazwiska, czy to wracające po latach jak Kujawa, czy wchodzące do futbolu jak Sobociński czy Pyrdoł.
Rachunek narastał z każdym tygodniem robienia wyników ponad aktualny stan.
Przecież ŁKS miał tę szarżę zaplanowaną dużo później. Miał powstać cały stadion. Skład miał zostać na przestrzeni kilku okienek znacząco przebudowany, by chłopaki, którzy wydźwignęli klub z III ligi, awans do Ekstraklasy świętowali już raczej jako rezerwowi, a nie gwiazdy zespołu. Nadwyżki budżetowe inwestowano w akademię, by dołączając do Ekstraklasy nie mieć żadnych kompleksów również w tym obszarze działania. Ba, pesymiści wyliczali, że pewnie powrót do Ekstraklasy może zbiec się z wychodzeniem ze szkółki pierwszych roczników szkolonych już w zreformowany sposób.
Na szczęście dla ŁKS-u 2018 i 2019, wszystko działo się o wiele szybciej. Na zgubę dla ŁKS-u 2020, wszystko działo się o wiele szybciej.
AKLIMATYZACJA
Ale nie taka, która sprawiłaby, że Pirulo po roku w Polsce przestałby wyglądać, jakby w Hiszpanii grawitacja działała z inną siłą. Nie, nie, chodzi tutaj o aklimatyzację w stylu himalaistów. ŁKS wspinając się na szczyt góry polskiego piłkarstwa (wiemy, brzmi patetycznie i przezabawnie w kontekście Ekstraklasy, ale przecież to prawda), właściwie nie korzystał z baz.
W wypowiedziach, ale przede wszystkim w planach klubu był o wiele spokojniejszy rozwój. Już w II lidze nikt nie rzucał się z hasłami “awans, albo śmierć”, bo też ełkaesiacy lekcję pokory odebrali gnijąc trzy sezony w III lidze. Po awansie na zaplecze Ekstraklasy, tonowanie nastrojów było jeszcze bardziej zdecydowane. Kazimierz Moskal, zatrudniony już po awansie dostał 2-letni kontrakt wraz z misją – w 24 miesiące nadać drużynie styl i doprowadzić ją do krajowej elity. Moskal, tak jak wcześniej Robaszek, dopiął cel przed czasem. W teorii ŁKS liczył się z awansem już w zimowym okienku transferowym sezonu 2018/19, ale w praktyce – co właściwie mógł zrobić?
Normalny proces przebiega spokojnie, mniej więcej tak jak w Rakowie Częstochowa – trzy lata w II lidze, jakieś przegrane baraże o awans, solidne nauczki na przyszłość. Potem dwa lata w I lidze, zidentyfikowanie słabości, kolejne cenne doświadczenia. Dopiero awans, w dodatku z budżetem przygotowanym na przebudowę składu przed startem Ekstraklasy. ŁKS tego komfortu nie miał, co było widać i na boisku, i w gabinetach. Choćby taki banał – jak poszczególni piłkarze i cały zespół reagują na serię porażek, na grę pod narastającą presją? ŁKS miał za sobą dwa sezony bez presji i bez spektakularnych porażek. A przecież nie od dziś jest jasne: wiemy o sobie tyle, na ile nas sprawdzono.
ŁKS był jak mistrz internetowego pokera. Na żywo, gdy uczestnicy widzą twoje reakcje, poznają twoje słabości, to właściwie zupełnie inna gra.
NAIWNOŚĆ
Prawdopodobnie właśnie z braku tej aklimatyzacji wynikała również wyjątkowa naiwność ŁKS-u. I niestety dla kibiców z Łodzi, była to naiwność na wszystkich możliwych poziomach. Po pierwsze – uwierzono, że ofensywny i efektowny styl gry przyniesie takie same efekty jak w I lidze. Dziś już wiemy – sytuacje, które będą taśmowo marnować napastnicy GKS-u Tychy czy Chojniczanki, napastnicy Piasta albo Górnika bezlitośnie wykorzystają. Błędy, które można było popełniać bezkarnie na zapleczu Ekstraklasy, szczebel wyżej kosztują punkty. A i obrońcy, których w I lidze można było przeklepywać podaniami czy mijać dryblingami, w elicie po prostu kasują atak. Zwłaszcza, gdy okazało się, że ŁKS totalnie nie potrafi wykonywać stałych fragmentów gry. Piłkarzy Korony nie faulujesz nawet na 30. metrze, bo piłkę za moment ustawia Forsell. Piłkarzy ŁKS-u możesz kopać nawet przed linią pola karnego, nie ma ryzyka, że to wykorzystają.
Naiwna była również wiara w nazwiska, które doprowadziły ŁKS do elity. Michał Kołba, Maksymilian Rozwandowicz, Patryk Bryła, Kamil Juraszek, Żenia Radionow czy Kamil Rozmus to ludzie, których ściągnięto jeszcze w III lidze. Taki sam szlak przeszli też wychowankowie, Piotr Pyrdoł i Jan Sobociński. Uwagę przykuwa tu zwłaszcza trzech stoperów, Juraszek, Sobociński i Rozwandowicz. O ile w innych formacjach ŁKS przechodził pewną ewolucję, na przykład podmieniając Kocota na Bielaka i później Bielaka na Srnicia, o tyle środek obrony pozostawał niezmienny. Ba, po pierwszych dwóch meczach wydawało się, że i Rozwandowicz, i Sobociński swobodnie sobie na tym poziomie poradzą. Odpuszczono więc ewentualne transfery last minute. Jak to się skończyło – widać w tabeli.
Transfery Malarza, Dąbrowskiego, Morosa Gracii były po prostu spóźnione, nie ma co do tego żadnych wątpliwości.
ZMĘCZONE OKO PRZYTUŁY
No i jak już jesteśmy przy transferach… Nie da się wybronić pracy Krzysztofa Przytuły za ostatnie 12 miesięcy. Do tej pory dyrektor sportowy ŁKS-u – który ma też ogromny wpływ na akademię – mógł uchodzić niemal za cudotwórcę. To jego prywatne kontakty i determinacja sprawiły, że już w III lidze do Łodzi zawitali Rozwandowicz i Radionow, kluczowi zwłaszcza w przy awansie z II ligi na zaplecze Ekstraklasy. Ten drugi opowiadał w wywiadach, że klub pomagał mu nawet przeprowadzić się na drugą stronę Warszawy, żeby mógł codziennie dojeżdżać na treningi bez przebijania się przez stołeczne korki.
To Przytuła zauważył potencjał w rezerwowym Stomilu Olsztyn, Danim Ramirezie. To oczywiście jego sztandarowy sukces, ale było też parę mniej medialnych, za to równie ważnych z perspektywy klubu. Były ekspert Canal+ wygrał wyścig po Adama Ratajczyka, do którego ustawiała się już kolejka chętnych. Dojrzał potencjał w Adrianie Klimczaku, który swego czasu otarł się nawet o reprezentację U-21, ledwie kilka miesięcy po odpaleniu bez żalu przez Arkę Gdynia. To on wyciągnął właściwie znikąd Jana Grzesika. Zbudował też Jana Sobocińskiego poprzez wypożyczenie do Gryfa – grającego trójką stoperów, w dodatku niemalże z gwarancją, że młody ełkaesiak będzie występował od deski do deski. Trzeba też przyznać, że doskonałym ruchem było zatrudnienie Kazimierza Moskala – człowieka, który wyciągnął maksa z takich piłkarzy jak Kalinkowski czy Bryła. Wykorzystanie potencjału Daniego Ramireza też trzeba zapisać trenerowi po stronie plusów.
Czy Przytuła w Ekstraklasie zepsuł całą reputację, którą budował latami?
Nie, to za mocne słowa. Zwłaszcza, że nawet w tym parszywym sezonie miał swoje małe sukcesy. Michał Trąbka czy Carlos Moros Gracia mają spory potencjał, kompletnym flopem nie wydaje się też Srnić. Ale reszta? Zwłaszcza iberyjski zaciąg to obraz nędzy i rozpaczy. Pirulo, Guima, Samuel Corral i Antonio Dominguez to kwartet, który mógłby mieć duże problemy z wywalczeniem składu w ŁKS-ie z czasów I ligi. Rozumiemy, że na papierze oni się bronili – zwłaszcza Pirulo – ale nie po to Przytuła jeździł ich oglądać, by potem być zaskoczonym, że Corral nie potrafi przyjąć piłki.
Generalnie zaczyna być dostrzegalna różnica między okiem Przytuły do zawodników z kraju, z niższych lig, a oceną potencjału stranieri. Nawet w tym sezonie udało mu się dostarczyć Trąbkę, a nie chcemy też jeszcze skreślać Jakuba Wróbla i Przemysława Sajdaka. Natomiast jeśli chodzi o wzmocnienia stricte z Półwyspu Iberyjskiego – mamy właściwie same wtopy. Pamiętajmy przecież, że Ramireza Przytuła wypatrzył w Stomilu Olsztyn, a Gracię oglądał w Szwecji. Obu zresztą łączy też osoba menedżera, Marcina Matuszewskiego, który jako pierwszy “odkrył” potencjał obu Hiszpanów.
Krzysztof Przytuła zatrudnił też Wojciecha Stawowego. Jak wyszło, każdy widzi.
NIKT NIE MÓGŁ BYĆ GOTOWY
Ale czy uważamy, że Przytuła jest głównym problemem ŁKS-u? Nie, to nadal człowiek, który zdecydowanie więcej dla Łodzi zrobił, niż zepsuł. Problem polega na tym, że po raz pierwszy miał okazję sprawdzić w boju pewne rozwiązania, które zwyczajnie okazały się nieskuteczne. Weźmy choćby charakter drużyny. ŁKS jako jeden z nielicznych zespołów w lidze ani razu nie potrafił odwrócić losów meczu i wygrać, pomimo utraty gola. Nie zliczymy ile razy widzieliśmy młodych ludzi ze łzami w oczach, bo akurat rywal zdobył bramkę. Czy można było przewidzieć, że Jan Sobociński czy Maciej Wolski będą tak fatalnie reagować na niepowodzenia? Że cała drużyna tak szybko wpadnie w ogromny psychiczny dołek?
Tu wracamy do aklimatyzacji. Większa część tego zespołu ostatnie kilkanaście, może nawet kilkadziesiąt miesięcy spędziła jak w inkubatorze. To był doskonały zespół na czas pokoju. Piłkarze szalenie grzeczni, mili, pracowici. Bez żadnych skandali obyczajowych. Ekscesów alkoholowych i hazardowych. Grupka sympatycznych licealistów, którzy zawsze mówią “dzień dobry” na klatce i wynoszą sąsiadkom śmieci. Gdy karta szła w niższych ligach, wszystko było w porządku.
Ale na czas wojny ta ekipa się zwyczajnie nie nadaje. Kolejne porażki coraz mocniej podcinały skrzydła oraz dewastowały pewność siebie. Przy tym stylu gry, gdzie cały ciężar opiera się na kreatywności i bezczelności, to było zwyczajne samobójstwo. Jak Jan Sobociński miał wykorzystać swój największy atut, dokładne podanie przez dwie linie, jeśli nogi dygotały mu ze strachu przed kolejnym błędem. Jak Michał Trąbka czy Piotr Pyrdoł mieli się bawić dryblingami, jeśli serca utykały im w gardle z lęku przed kolejną porażką? Klub też to zauważył i próbował łatać skład walczakami. Tadej Vidmajer, zakładający na mecze ochraniacz na szczękę, do tego zadziorny Jakub Wróbel, wcześniej też Arkadiusz Malarz.
Niestety, okazało się, że Vidmajer poza walecznością nie oferuje już wiele więcej.
JAK SIĘ NIE MA MIEDZI…
Większość z tych problemów wiąże się z pierwotną przyczyną – stanem finansów. ŁKS jest zwyczajnie klubem biednym, już w II lidze awans zrobił za relatywnie niewielkie pieniądze, w I lidze było z jeszcze lepszym współczynnikiem jakość/cena. Wiele mówi fakt, że Azer Busuladzić i Fabian Serrarens byliby w ŁKS-ie na szczycie listy zarobków. Jest to zarówno krytyka rozrzutności Arki, jak i pochwała oszczędności ŁKS-u.
Oczywiście, można było grać grubiej. Utrzymać Daniego Ramireza z gwiazdorskim kontraktem, zaoferować Piotrowi Pyrdołowi tyle, ile oczekiwało środowisko zawodnika. Ale ŁKS wolał nie ryzykować, co chyba finalnie się opłaciło. Widać po tabeli, że to nie jest spadek o włos, ale prawdziwa przepaść. By faktycznie poważnie podejść do kwestii utrzymania, trzeba by było postawić na grubsze transfery gotówkowe (czyli na przykład Maciej Dąbrowski już latem, a nie zimą) oraz wyższe płace. A nawet wtedy mógłby przytrafić się spadek, który wówczas oznaczałby też potężną dziurę budżetową.
Ta naiwność i romantyzm z pierwszych tygodni sezonu to oczywiście chęć ofiarowania szansy dla bohaterów z III, II i I ligi, ale też chłodna kalkulacja. ŁKS wyrobił ponad półtora miliona złotych nadwyżki budżetowej za 2019 rok, a potem przecież była jeszcze sprzedaż Ramireza oraz Pyrdoła. Dzięki temu spada w atmosferze kompletnie innej niż choćby ta panująca w Koronie Kielce. Ale i z kompromitującym dorobkiem punktowym.
BOISKOWY NIEFART
Na końcu tej długiej litanii błędów i uwarunkowań nie do przeskoczenia, trzeba też wymienić po prostu boisko. ŁKS w naszej niewydrukowanej tabeli ma 5 punktów więcej niż w rzeczywistości – sędziowie w tym sezonie byli dla łódzkich kibiców równie okrutni jak sami piłkarze. A nawet gdy już arbitrzy dyktowali dla ŁKS-u rzuty karne – dwukrotnie bronili bramkarze rywali. Ile ŁKS stracił głupich bramek, nie jesteśmy w stanie nawet policzyć. Jako jedyny w lidze dobił do PIĘCIU goli samobójczych, do własnej siatki pakowali Gracia, Sobociński, Rozwandowicz, Bogusz, a nawet Arkadiusz Malarz, gdy piłka w kuriozalny sposób odbiła się od jego pleców w meczu z Jagiellonią.
Ale największe wrażenie robi jednak tabela wyliczona metodą expected goals przez portal EkstraStats. O co w tym chodzi? Generalnie mierzona jest w tym wypadku “jakość” sytuacji – niewykorzystana wyśmienita okazja jest liczona niemalże jak gol, podczas gdy strzał życia z 45. metra jest wyceniany jako okazja o bardzo niskim współczynniku. Na dłuższą metę wiemy dzięki temu, które drużyny strzelają gole fartowne, a u których punktowanie to po prostu efekt ciągłego tworzenia zagrożenia pod bramką rywala.
źr. EkstraStats
Co z tego wynika? Cóż, ŁKS powinien strzelić jakieś dziesięć goli więcej, choćby te dwa z karnych, ale strzał do pustej bramki w wykonaniu Ratajczyka z Górnikiem Zabrze też zapewne był wyliczony jako okazja dość dogodna. Ale pech pod bramką rywala to połowa prawdy, do tego dochodzi klątwa we własnym polu karnym, gdzie ŁKS stracił jakieś 7-8 goli więcej niż powinien według oceny “jakości sytuacji”. Bilans punktowy to coś, z czym my się jeszcze od początku istnienia metody xG nie spotkaliśmy. -17,91 punktu. Według tabeli xPKT – ŁKS przeskoczyłby nie tylko Koronę i Arkę, ale jeszcze obie Wisły. Oczywiście, to wynika po części z jesiennego ostrzeliwania bramki przez Ramireza, które nie mogło przynieść gola, za to podbijało współczynnik xG. Ale nawet jeśli podzielimy to na pół, widać jak pechowy był w tym sezonie ŁKS.
Dodajmy do tego kapitana przyłapanego na dopingu. Dodajmy długą kontuzję Adriana Klimczaka, który jako jedyny dawał sobie radę na lewej obronie. No naprawdę, idzie się załamać.
DO CZYŚĆCA
Tak naprawdę to, co najważniejsze, jest dopiero przed ŁKS-em.
Obecny sezon zwyczajnie musiał się zdarzyć. Nie można wiecznie robić wyników ponad stan, ponad możliwości piłkarzy obecnych w klubie, ponad możliwości finansowe przy wzmacnianiu drużyny. ŁKS to dopiero plac budowy, widać to doskonale na stadionie, gdzie rosną trzy trybuny. Niemal dokładnie trzy lata temu ŁKS świętował awans do II ligi po korzystnej dla siebie decyzji Komisji ds. Licencji. To jest cholernie niewiele czasu, by z III-ligowca zrobić solidny klub Ekstraklasy. Właściwie nie przypominamy sobie, by komukolwiek to się udało. Zwłaszcza, gdy twoim sponsorem nie jest Red Bull, ale Klepsydra.
Prezes Tomasz Salski, dyrektor sportowy Krzysztof Przytuła, trener Kazimierz Moskal oraz cała brygada zawodników. Każdy z nich musiał być świadomy, że Ekstraklasa to za wysokie progi, przede wszystkim finansowo. Że tutaj nie da się już wygrywać wyłącznie pracowitością i fantazją. Pytanie brzmi: co dalej? Wśród kibiców już trwa poszukiwanie kozłów ofiarnych, przez wzgląd na swój dość trudny charakter celem numer jeden stał się Krzysztof Przytuła, wraz z Wojciechem Stawowym, który przecież przejmował zespół na 16. miejscu w tabeli, z potężną stratą do bezpiecznych miejsc.
Naszym zdaniem to droga donikąd. ŁKS musi po prostu wyciągnąć lekcję z tego, co miało miejsce przez ostatnie 12 miesięcy. To zresztą już widać, ŁKS ściągnął już trzech nastoletnich Polaków, na razie nic nie zapowiada, by kolonia iberyjska miała się powiększyć. To właśnie ten przyszły sezon może pozwolić na rozsądną przebudowę, na powiększenie budżetu, na dokończenie stadionu, na wymianę najsłabszych ogniw. Kluczowe pytanie brzmi – czy są w stanie przyznać się do błędów, zauważyć je i skorygować?
ATMOSFERA
Najważniejsze będzie jednak odbudowanie atmosfery wokół klubu. Nie jest wielka tajemnicą, że Krzysztof Przytuła potrafi witać, ale niespecjalnie potrafi żegnać. Piłkarze, ale i trenerzy czy zawodnicy młodzieżowi odpaleni przez klub, w okresie hossy nie mieli za bardzo argumentów. Teraz jednak, gdy Przytuła i jego cały projekt zaliczył potknięcie, kolejka do wygarnięcia mu osobistych urazów jest długa. Najdobitniej widać to na przykładzie Łukasza Madeja, który w ostatnich dniach zdążył już rozjechać ŁKS w telewizji, dwóch gazetach i kilku portalach. To ma oczywiście bezpośredni wpływ na odbiór całego ŁKS-u wśród kibiców – a nie pomagają też tak niepopularne decyzje jak sprzedaż Ramireza czy zatrudnienie Wojciecha Stawowego.
O ile nie ma to bezpośredniego przełożenia na politykę klubu czy boisko, o tyle może mieć wpływ na frekwencję. Ta z kolei na pewno ma przełożenie na zainteresowanie sponsorskie. ŁKS potrzebuje jedności jak nigdy w ostatnich paru latach. Na ten moment jednak środowisko wydaje się mocno podzielone, podobnie zresztą jak szatnia, z bardzo silną grupą “zagraniczną”.
To są konkretne problemy do natychmiastowego naprawienia.
***
Czyli co w końcu z tym ŁKS-em? Spada w sposób kompromitujący, kadrę ma taką, że naprawdę trudno uwierzyć w błyskawiczny powrót do Ekstraklasy. A jednak, zdaje się, że ŁKS w sezonie 2020/21 będzie silniejszy niż w którymkolwiek momencie odbudowy. Pamiętajmy – klub w sezonie 2012/13 przestał istnieć. Obecny prezes pracuje tak naprawdę od czterech lat. Pod wodzą Tomasza Salskiego ŁKS zyskał sześć boisk treningowych, cztery trybuny, odbudował ze zgliszczy akademię piłkarską i przeszedł z III ligi do Ekstraklasy. Droga z powrotem w otchłań raczej łodzianom nie grozi. I-ligowa bylejakość? To już prędzej, ale miejmy na uwadze, że w przyszłym sezonie znów nawet szósta drużyna ligi będzie się liczyć do końca w grze o awans.
Mimo wszystko będziemy za łodzian trzymać kciuki. Nie chodzi wyłącznie o kwestie historyczne i kibicowskie, ale zwyczajnie ten klub ma na siebie dość jasno określony pomysł. Jako pierwszy od lat spada bez długów powstałych w wyniku rozpaczliwej walki o utrzymanie. Oby spadał również bogatszy o wiedzę i doświadczenie, które pozwolą uniknąć błędów z tego sezonu.
Fot.Newspix