Niczego wielkiego po meczu Cracovii z Pogonią Szczecin się nie spodziewaliśmy. I całe szczęście, bo przynajmniej byliśmy przygotowani, że nie będzie to łatwe 90 minut dla oczu. Dostaliśmy potwierdzenie, że nie przez przypadek to właśnie te zespoły zamykały grupę mistrzowską przed tą kolejką. Dotyczy to zwłaszcza ekipy gości, która przez większość czasu kopała się po czole, ewentualnie biła głową w mur.
Goście nawet lepiej zaczęli, wyraźnie dominowali, ale poza efektownym strzałem Kamila Drygasa w poprzeczkę nie miało to przełożenia na sytuacje. Ewidentnie było to spotkanie z gatunku “kto pierwszy zdobędzie bramkę, ten ustawi sobie całe granie”. Gdy już Cracovia wyszła na prowadzenie, nagle entuzjazm w jej grze się podwoił. Z “Portowców” za to zupełnie zeszło powietrze, a przecież już wcześniej byli flakiem, na którym ledwo można dojechać do najbliższej stacji benzynowej.
Gdyby to podopieczni Kosty Runjaica pierwsi trafili do właściwej siatki, najpewniej to oni stłamsiliby rywala.
Skąd to przekonanie? Gdy już Pogoń jakimś cudem wcisnęła bramkę kontaktową (Lukas Hrosso uznał, że położy się Ricardo Nunesowi jeszcze przed strzałem z ostrego kąta), nagle zaczęła być groźna. W ciągu sześciu doliczonych minut ciśnienie krakowskim kibicom podnosiło się, gdy Paweł Cibicki zgrywał piłkę głową, ale nikt tego nie wykończył oraz po rajdzie na skrzydle Sebastiana Kowalczyka. Szczeciński młodzieżowiec przytomnie odnalazł niepilnowanego Adama Frączczaka, który jednak kopnął nad poprzeczką i miał powody, żeby schować twarz w dłoniach.
Kowalczyk przeprowadził dziś dwie najlepsze akcje autorstwa “Portowców”.
Wcześniej minął Dytiatjewa w polu karnym i Hrosso już wtedy zaspał. Spodziewał się dośrodkowania, Kowalczyk zaskakująco strzelił i Słowaka, którego oglądaliśmy w Ekstraklasie po raz pierwszy od inauguracji sezonu, uratował słupek.
Generalnie zawodnicy Runjaica znów mieli duże problemy w ofensywie. Nie przez przypadek po trzydziestu trzech kolejkach mają na koncie zaledwie trzydzieści goli. Szóstko-ósemkowy środek pola z Podstawskim, Dąbrowskim i Drygasem zupełnie nie dawał rady w kreacji, podobnie jak Listkowski na skrzydle. Frączczak na szpicy przeważnie był kasowany przez obrońców.
O grze Davida Steca na prawej obronie lepiej nawet nie mówić. To zawsze był chłopak ograniczony technicznie, ale dziś przeszedł samego siebie. To po jego karygodnej stracie na rzecz Loshaja samobója zaliczył Zech, który zupełnie niepotrzebnie interweniował wślizgiem, uprzedzając zdezorientowanego Stipicę. Stec próbował dryblować jak my kiedyś na podwórku, gdy wiedzieliśmy, że nic z tego nie będzie. Przeciwnik jest za blisko, ale jednak próbujemy, żeby nie było. Gorzej, że zrobił to w strefie, w której nie można sobie pozwolić na nonszalancję. Później Stec miewał problemy nawet z najprostszymi przyjęciami, ewidentnie nie wyrzucił tego błędu z głowy.
Takich prezentów Pogoń rozdawała zresztą więcej. Triantafyllopoulos jeszcze przed przerwą niemal skopiował “wyczyn” swojego kolegi z obrony, piłkę przejął Van Amersfoort, ale Stipica obronił strzał Sergiu Hanki. Blisko gola był też David Jablonsky. Stoper “Pasów” jakby nigdy nic rozegrał akcję z Wdowiakiem, wszedł w pole karne, dostał od niego podanie i zabrakło mu niewiele.
Stipica natomiast mógł zrobić więcej przy drugiej bramce.
Wdowiak fajnie wrzucił, ale strzał Van Amersfoorta pozostawiał sporo do życzenia. Mimo to golkiper gości złapał piłkę już za linią bramkową. Tomasz Musiał od razu wskazał na środek boiska, choć później przez dłuższy czas konsultował się z wozem, czy dobrze uczynił. W końcu dostał potwierdzenie, że tak. Dodajmy, że w kryciu zawalił Zech. Postawa austriackiego obrońcy to jedno z największych wiosennych rozczarowań w całej Ekstraklasie.
Cracovia wygrała u siebie po czterech meczach niemocy i wyprzedziła Jagiellonię. Pogoni potrzebne są już tylko leżaki i dobrze schłodzone drinki. Kolejny raz jej obecność w górnej ósemce nie ma większego sensu.
Fot. Newspix