Kontynuujemy zabawę – czas na kolejną piętnastkę piłkarzy, którzy jednym spektakularnym golem, występem czy też genialną postawą na wielkim turnieju zyskali taką sławę, że właściwie cała reszta ich kariery mogłaby nie istnieć, a oni i tak byliby wspominani po wsze czasy. Odświeżamy tutaj sylwetki zawodników, których można podzielić zasadniczo na dwie grupy. Jedni to klasyczni one-hit wonders. Błysnęli raz i tyle ich widziano. Inni natomiast mają za sobą wiele lat naprawdę solidnej gry, lecz pojedynczym wyczynem udało im się na moment przeskoczyć z poziomu “solidnego” na “wybitny”, a co za tym idzie: zyskać piłkarską nieśmiertelność.
Pierwszą część tego zestawienia znajdziecie TUTAJ (KLIK).
***
OLEG SALENKO
(28.06.1994; Rosja 6:1 Kamerun)
Chyba jedna z najbardziej oczywistych kandydatur.
Pisaliśmy na Weszło: “Mundial w Stanach Zjednoczonych dla reprezentacji Rosji zaczął się od porażki z Brazylią. Oleg Salenko w tym meczu był tylko rezerwowym. Na boisku pojawił się dopiero w drugiej połowie, ale swoją postawą nieco rozruszał ofensywne poczynania Sbornej. Kolejne spotkanie, ze Szwecją, zaczął w podstawowym składzie i już w czwartej minucie wyprowadził swój zespół na prowadzenie, skutecznie wykonując rzut karny. Rosjanie z boiska zeszli jednak pokonani i przed ostatnim meczem mieli wyłącznie teoretyczne szanse na wyjście z grupy. Z Kamerunem mieli zagrać głównie o honor, za ratowanie którego wziął się właśnie Salenko.
Napastnik Sbornej od pierwszego gwizdka sędziego wprost kipiał energią. Biegał do każdej piłki, angażował się w obronę i napędzał każdy atak. Hattricka skompletował jeszcze przed przerwą. W drugiej połowie ani trochę nie spuścił z tonu. Między 72 a 75 minutą dołożył dwie kolejne bramki, ustanawiając tym samym rekord Mistrzostw Świata. Cztery trafienia w jednym meczu potrafili zanotować Just Fontaine, Eusebio, Wilimowski i Emilio Butrageno. Pięciu, ani przed, ani po 1994 roku, nie strzelił nikt”.
– Pomogło mi to, że graliśmy właśnie z Kamerunem. To była wtedy dobra drużyna, ale zespoły z Afryki w dość szalony sposób podchodziły wówczas do kwestii taktycznych – przyznał napastnik rosyjskiej drużyny.
– Przed mundialem grupa naszych biznesmenów ufundowała pięć nagród dla piłkarzy. Najlepszy strzelec, najlepszy zawodnik, nagroda dla strzelca pierwszego gola i tak dalej. Za każdą płacili 10 tys. dolarów. Kiedy zakończyliśmy udział w turnieju, okazało się, że wygrałem wszystkie. Pieniędzy nigdy jednak nie dostałem. Nie wiem, co się stało z całym tym funduszem – zastanawiał się Salenko. – Po latach chciałem sprzedać Złoty But, ale dobrze, że ostatecznie do tego nie doszło. Może oddam nagrodę do muzeum, żeby młodzież mogła przypomnieć sobie dawnego bohatera.
Jego kariera to oczywiście nie tylko eksplozja strzelecka z Kamerunem. Salenko solidnie spisywał się w barwach Dynama Kijów i CD Logrones, reprezentował też barwy Valencii FC i Glasgow Rangers. Pełni swego potencjału jednak nie wykorzystał, dlatego już zawsze będzie kojarzony niemal wyłącznie z mundialowym rekordem.
“Na przeszkodzie do większych osiągnięć stanęły dwa poważne czynniki – kontuzje i alkohol. Urazy ciągnęły się za nim od czasów gry w Valencii, a zdrowie kompletnie zrujnowała mu kontuzja kolana, z którą zmagał się trzykrotnie. W 1996 roku, gdy bronił barw Istanbulsporu, przeszedł w Turcji fatalną w skutkach operację, podczas której chirurg uszkodził mu jeden z nerwów. Pełnej sprawności w nodze nigdy już nie odzyskał, co znacząco przełożyło się na jego dyspozycję i skończyło stopniowym zjazdem.
Historia jego alkoholowej przygody jest jeszcze dłuższa. Słabość do promili kosztowała Salenkę chociażby miejsce w olimpijskiej reprezentacji ZSRR. W 1990 roku został z niej wyrzucony po tym, jak sztab szkoleniowy przyłapał go na wypiciu kilku butelek piwa. Z tego samego powodu Walery Łobanowski nie wziął Salenki na mundial w 1990 roku, choć wcześniej poświęcał mu mnóstwo czasu na treningach indywidualnych. – Salenkę znałem jeszcze z czasów Dynama, zaczynał tam, gdy grałem w Szachtarze. Mówię: dobra, nie jestem piwoszem, ale wypiję z nim do towarzystwa. Oleg lubił jednak trunkowo wchodzić w górę. Po piwie winko, potem whisky, potem wódka. Ja zdrowie mam, więc wytrzymałem bez problemu, ale nie miałem z takiej posiadówki przyjemności. Oleg wziął potem jakąś Ukrainkę z burdelu, zapłacił za dwa tygodnie z góry i ona mieszkała z nim – opowiadał Siergiej Szypowski, który dzielił z Salenkę szatnię Pogoni Szczecin”. Jak nietrudno się domyślić, Salenko polskiej ligi nie podbił.
HENRIK LARSEN
(22.06.1992; Dania 2:2 (karne 5:4) Holandia)
Osiągnięcia Henrika Larsena? Trzy razy zatriumfował w Pucharze Danii, raz został również mistrzem kraju. Sporo udanych sezonów spędził w barwach Lyngby Boldklub i FC Kopenhagi. Trochę popykał też we Włoszech, ale jego AC Pisa nie osiągała zbyt wielkich sukcesów, balansując między pierwszą a drugą ligą. Ach, no tak, jeszcze jedno – Duńczyk został też bohaterem półfinałowego starcia mistrzostw Europy 1992, gdy wpakował dwie bramki broniącym tytułu Holendrom i powiódł swój zespół do wielkiego finału.
Duńczycy w aurze wielkiej sensacji sięgnęli ostatecznie po złote medale, a Larsen bez wątpienia zapracował sobie na status bohatera. Już w fazie grupowej błysnął, pakując piłkę do siatki w starciu z Francją, ale przeciwko ekipie Oranje przeszedł samego siebie. Tym bardziej że nigdy nie słynął z przesadnej bramkostrzelności.
Po turnieju Pisa postanowiła skorzystać z okazji i sprzedać Duńczyka za grubą kasę, ale wygórowane żądania Włochów odstraszyły większość klientów. Ostatecznie Larsen trafił na wypożyczenie do Aston Villi. Angielskich boisk jednak nie podbił, choć to chyba za mało powiedziane. Wylądował po prostu w rezerwach. Ron Atkinson, manager ekipy z Birmingham, dał mu jasno do zrozumienia, że nie widzi go w zespole. Larsen chciał zatem wrócić do Italii, ale działacze Pisy oznajmili, że… też go nie potrzebują. Tym samym Duńczyk stracił kilka miesięcy w rezerwach Aston Villi, poszwendał się trochę po Niemczech i wreszcie wrócił do ojczyzny. No trochę cieniutko jak na gościa, który podczas Euro przyćmił van Bastena, Gullita i Bergkampa.
SINAN BOLAT
(9.12.2009; Standard Liege 1:1 AZ Alkmaar)
Sinan Bolat to jeden z tych bramkarzy, którzy – trochę paradoksalnie – zostaną znacznie mocniej zapamiętani z uwagi na jedną zdobytą bramkę niż tysiące skutecznych interwencji. Ale czy może być inaczej, gdy golkiper w piątej minucie doliczonego czasu gry pakuje piłkę do siatki rywala, zapewniając tym samym swojej drużynie trzecie miejsce w fazie grupowej Champions League, gwarantujące udział w wiosennych meczach Ligi Europy? Bolat na krótko znalazł się na ustach całego piłkarskiego świata.
To pierwszy bramkarz, który zdobył gola w Lidze Mistrzów, nie licząc trafień bezpośrednio ze stojącej piłki.
W 2013 roku Bolat zapracował sobie na całkiem ciekawy transfer, przenosząc się ze Standardu Liege do FC Porto, ale w ekipie “Smoków” kompletnie się nie przebił. Obecnie 31-latek znowu gra w Belgii, w ekipie Royal Antwerp.
LARS RICKEN i PAUL LAMBERT
(28.05.1997; Borussia Dortmund 3:1 Juventus FC)
Trudno się zdecydować, na którego z bohaterów finału Ligi Mistrzów z 1997 roku postawić. W ogóle cały triumf Borussii Dortmund należy uznać za sensację – broniący tytułu Juventus sprawiał wrażenie zdecydowanego faworyta do sięgnięcia po tytuł. A tu psikus. Niepozorny Paul Lambert przyćmił Zinedine’a Zidane’a, Lars Ricken trafił do siatki po szesnastu sekundach od momentu wejścia na boisko i to Niemcy mogli świętować historyczny sukces, a turyńczykom pozostało obejść się smakiem.
O Lambercie pisaliśmy na Weszło: “Szkocki pomocnik o dość ograniczonych możliwościach technicznych, który nie tylko nakrył czapką Zinedine’a Zidane’a, ale na dodatek dołożył jeszcze sporo kreatywności w ofensywie. – Pamiętam dzień, gdy pierwszy raz wszedłem do szatni Borussii Dortmund. Niemieccy piłkarze wrócili z urlopów po Euro 1996 – opowiadał Lambert. – Pomyślałem: „Nie, to nie ma prawa się udać”. Nie umiałem przestać w siebie wątpić. Kim byłem przy tych facetach? Ten obok wygrał Serie A. Tamten jest mistrzem świata. Ten ma Złotą Piłkę. Ten wygrał mistrzostwo Europy. Wszyscy są mistrzami Niemiec. A ja? Ja byłem chłopakiem z Motherwell, którego ściągnięto za darmo. Kosztowałem mniej niż puszka Coli”.
Ricken to trochę inna historia W Dortmundzie jest symbolem, legendą. Spędził w klubie całą karierę, zanotował nawet kilkanaście występów w reprezentacji Niemiec. Gdyby nie przeklęte kontuzje, pewnie ten niezapomniany gol z Juventusem byłby tylko zapowiedzią dla kolejnych wspaniałych osiągnięć. A tak? Pozostał zdecydowanie największym, najbardziej wyrazistym wyczynem Rickena.
NEIL MELLOR
(28.11.2004; Liverpool FC 2:1 Arsenal FC)
Neil Mellor jako wychowanek akademii Liverpoolu zapowiadał się na naprawdę kapitalnego napastnika. Hurtowo strzelał bramki w zespołach juniorskich oraz drużynie rezerw The Reds, rzetelnie pracując na szansę w pierwszej drużynie. Jego imponujące wyczyny nie uszły uwadze sztabu szkoleniowego. W końcu Gerard Houllier włączył Mellora do swojego zespołu i spisał się na tyle nieźle że zapracował sobie na trzyletnią umowę z Liverpoolem. Potem jednak sprawy zaczęły się komplikować.
Kontuzje, nieudane wypożyczenia. Mellor wrócił do składu The Reds w sezonie 2004/05, ale miał już wówczas 22 lata na karku. Wciąż wiązano z nim pewne nadzieje, ale na pewno nie tak duże, jak jeszcze dwa-trzy sezony wcześniej.
Rafael Benitez miał jednak spore kłopoty z obsadą pozycji numer dziewięć, ponieważ jego podstawowi napastnicy albo łapali urazy, albo spisywali się rozczarowująco. Postanowił zatem, trochę w desperacji, odkurzyć Mellora. Posunięcie to miało swoich krytyków, ponieważ Anglik był po prostu uważany za zawodnika zbyt cienkiego w uszach na pierwszy skład Liverpoolu. Okazało się jednak, że Benitez miał rację, obdarzając go zaufaniem. 28 listopada 2004 roku Mellor wybiegł w wyjściowej jedenastce na hitowe starcie z Arsenalem, a jego cudowne uderzenie w samej końcówce spotkania zapewniło liverpoolczykom trzy oczka.
– Doskonale pamiętam tamten dzień. Pierwsze co zrobiłem po przyjeździe na Anfield to wizyta u klubowego lekarza z prośbą o zastrzyk. Nie byłem w pełni sił – wspominał Mellor. – Miałem olbrzymie kłopoty z kolanami, ale nie mogłem odpuścić szansy na grę. Baros i Cisse byli kontuzjowani, to był mój moment. Miałem świadomość, że występ przeciwko Solowi Campbellowi i Kolo Toure to będzie duże wyzwanie, ale wiedziałem, że mam za sobą kibiców, co dodawało mi pewności siebie. (…) Kiedy Xabi Alonso wyprowadził nas na prowadzenie 1:0 miałem w głowie tylko jedną myśl: “Muszę podbiec do niego najszybciej jak się da. Jutro w gazetach pojawią się zdjęcia przedstawiające radość z gola, też chcę na nich być”.
Cóż – okazało się, że koniec końców to fotografie szalejącego z radości Mellora zrobiły furorę w brytyjskiej prasie.
A na tym Anglik nie skończył. Niedługo po meczu z Arsenalem został on również bohaterem starcia z Olympiakosem Pireus, którym Liverpool zapewnił sobie wyjście z grupy w Lidze Mistrzów, co okazało się jednym z najważniejszych kroków w drodze po triumf w tych rozgrywkach. Mellor przeciwko Grekom pojawił się na boisku z ławki, zdobył gola i zanotował asystę. The Reds potrzebowali co najmniej dwubramkowego zwycięstwa, wygrali 3:1. A reszta, jak to się mówi, jest już historią.
Mellor nie poszedł za ciosem. Zdobył jeszcze jednego gola dla Liverpoolu w Premier League, ale wkrótce pasmo urazów uniemożliwiło mu rozwój kariery. Zoperowano mu oba kolana, co pozwoliło mu jeszcze parę lat pograć na przyzwoitym, lecz zdecydowanie nie najwyższym poziomie. Karierę skończył w wieku trzydziestu lat, grając już tylko w trzeciej lidze.
FABIO GROSSO
(4.06.2006; Niemcy o:2 Włochy)
Fabio Grosso – znany także pod pseudonimami “Młodziutki Grosso” oraz “Iaquinta” – ma za sobą solidną karierę. Kilka fajnych sezonów spędził w Palermo, niezłe momenty miał również w Olympique’u Lyon. Trochę mniej udane były jego przygody z Interem Mediolan i Juventusem Turyn, zwłaszcza w ekipie Nerazzurrich spisywał się przeciętnie. No ale zdobył mistrzostwo Francji i Włoch, to mu trzeba oddać. Nie był na pewno wybitnym zawodnikiem, nigdy nie wymieniano go w gronie najlepszych bocznych obrońców na świecie.
I to właśnie ten Grosso został niespodziewanym bohaterem półfinału mistrzostw świata w 2006 roku, gdy w samej końcówce dogrywki przepięknym uderzeniem pokonał Jensa Lehmanna i wprowadził Italię do finału turnieju. Miał wówczas niespełna 29 lat. Jeszcze jako dwudziestoczterolatek występował na… czwartym poziomie rozgrywek.
– Non ci credo – wywrzaskiwał Włoch, celebrując swoje wspaniałe trafienie. “Nie wierzę”.
Na spektakularnym trafieniu z Włochami Grosso wcale się nie zatrzymał. To on w finale wytrzymał presję i nie pomylił się w serii jedenastek, swoim strzałem przesądzając o mistrzostwie świata dla Włochów. Tym samym stał się symbolem tego sukcesu. Choć przecież nie był nawet pierwszym wyborem selekcjonera na pozycji lewego obrońcy. – Przed startem turnieju niewielu Włochów tak naprawdę wiedziało, kto to jest Grosso – opowiadał John Foot, badacz włoskiego futbolu, na łamach brytyjskiego Guardiana. Sam bohater mundialu wspominał natomiast: – Miałem nadzieję, że dostanę piłkę. Widziałem, że Andrea jest przy futbolówce, więc moje szanse wzrosły. On czasami nie patrzył na zawodnika, do którego chciał skierować piłkę, ale i tak wiedział, w którym momencie wykonać podanie. Czułem, że mnie znajdzie. I dokonał tego. Przymierzyłem po długim słupku, nawet nie patrząc w bramkę. Wyobraziłem ją sobie. Na szczęście wyobraźnia mnie nie zawiodła.
MARIO GOTZE
(13.06.2014; Niemcy 1:0 Argentyna)
Może za wcześnie? Mario Gotze ma wciąż tylko 28 lat, kawał kariery jeszcze przed nim. Może niezasłużenie? Niemiec jest przecież pięciokrotnym mistrzem kraju, o pomniejszych trofeach nie wspominając, bo zdobył ich całą furę. Mimo wszystko wydaje się jednak, że Gotze już zawsze będzie wspominany jako niespełniony talent. I zawodnik, który przywrócił Niemców na piłkarski tron, zapewniając im swoim golem mistrzostwo świata w 2014 roku.
Swój ostatni występ w narodowych barwach Gotze zanotował w 2017 roku i nie zanosi się na to, by miał jeszcze kiedykolwiek wrócić do kadry. Syn marnotrawny Borussii Dortmund nie należy już dzisiaj do ścisłej czołówki najlepszych piłkarzy Bundesligi. Kicker ostatni raz do jedenastki sezonu włączył go przed siedmioma laty. Wciąż jest niezłym piłkarzem, ale – no właśnie – już tylko niezłym. Mówi się o zainteresowaniu transferem ze strony średniaków z Serie A i Ligue 1. A przecież gdy Gotze wkroczył na wielką scenę, prorokowano, że może włączyć się wkrótce do walki o Złotą Piłkę.
Dlaczego nie pykło? To wciąż zagadka. Na pewno swoje zrobiły kontuzje i inne problemy zdrowotne, w wyniku których Gotze swego czasu strasznie przybrał na wadze. Ale choćby Franz Beckenbauer oskarżał też młodego rodaka o zbyt luzackie podejście do futbolu. – Czasem zachowuje się jak junior. Wdaje się w głupie dryblingi i łatwo traci piłkę. Jego zachowanie bywa dziecinne. Nie dorósł do Bayernu.
Cóż – nawet jeżeli kariera Gotze to będzie już tylko postępujący zjazd, gola na wagę mistrzostwa świata nikt mu nie odbierze. Na kartach historii futbolu Niemiec zapisał się złotymi zgłoskami, niezależnie od otaczających go kontrowersji.
MAURO BRESSAN
(2.11.1999; AFC Fiorentina 3:3 FC Barcelona)
Wydaje się, że tylko kultowy wolej Zinedine’a Zidane’a może uchodzić za piękniejszą bramkę od przewrotki Mauro Bressana przeciwko FC Barcelonie, jeżeli chodzi o historię Ligi Mistrzów. No, może jeszcze trafienie Cristiano Ronaldo przeciwko Juventusowi, ale chyba jednak Bressan trafił do siatki w bardziej niesamowitym stylu, choć to oczywiście kwestia gustu.
Tak czy owak – niezapomniany gol Włocha stał się natychmiast jego znakiem rozpoznawczym.
Trudno zresztą, by było inaczej. Bressan ma za sobą po prostu przyzwoitą karierę, znakomitą część której spędził grając we włoskich średniakach. Jego największy sukces to triumf w Pucharze Włoch. Ale cóż – raz poniosła go fantazja, futbolówka odpowiednio siadła na stopie i nazwiska Bressana już zawsze będzie się przewijało w dyskusjach na temat najpiękniejszych trafień w dziejach Champions League.
GUILLERMO RAMIREZ
(13.11.2005; New England Revolution 0:1 Los Angeles Galaxy)
Kiedy w 2005 roku Guillermo Ramírez Ortega, zwany El Pando, trafił na wypożyczenie do Los Angeles Galaxy, oczekiwania wobec niego były dość klarowne: miał zagwarantować gole. Niczego więcej od reprezentanta Gwatemali nie oczekiwano. Powiedzieć jednak, że Ramirez zawiódł oczekiwania to nic nie powiedzieć. W całym sezonie zasadniczym strzelił tylko jedną bramkę. Z rzutu karnego, ustalając wynik spotkania na 4:1. Media nie mogły się powstrzymać od kpin – wyliczono, że Gwatemalczyk uderzał na bramkę przeciwnika przeszło 60 razy, rzecz jasna za każdym razem partacząc strzeleckie okazje.
Mimo jego indolencji strzeleckiej Los Angeles Galaxy zawędrowali do finału MLS, gdzie pokonali 1:0 ekipę New England Revolution. Kto zdobył gola na wagę triumfu? Na pewnie, że nie Landon Donovan czy Cobi Jones.
Ramirez pojawił się na boisku w 66 minucie gry i wcisnął zwycięską bramkę w dogrywce.
Jego losów ten – trochę fuksiarski, nie ukrywajmy – gol oczywiście nie odmienił. Gwatemalczyk naturalnie nie został gwiazdą MLS, przeniósł się do ligi Hondurasu, a potem wrócił do ojczyzny. Jak gdyby tego było mało, został dożywotnio wykluczony z futbolowej społeczności, ponieważ przyłapano go na próbie ustawienia meczu.
ANTONIN PANENKA
(20.06.1976; Czechosłowacja 2:2 (karne 5:3) Niemcy Zachodnie)
Cóż, tutaj nie trzeba się szczególnie długo rozwodzić.
Chyba każdy zna rzut karny strzelony przez tego pana, ale pewnie nikt nie wie, jak Czech na niego w ogóle wpadł. Jak sam mówił, już dwa lata przed Euro w 1976 roku spróbował takiego uderzenia. Na treningach w Bohemians, ówczesnym zespole Panenki, często praktykowano rzuty karne. Sam Antonin zakładał się z bramkarzem Zdenkiem Hruską o to, czy strzeli mu z „wapna”. Najczęściej stawką było piwo, czekolada, czy klasycznie pieniądze, a że golkiper był niezły w swoim fachu – Panenka często przegrywał. Po kolejnej z rzędu porażce, Czech zdecydował się na inny ruch. – W końcu wpadłem na to, że bramkarz czeka do ostatniej chwili, a potem rzuca się albo skacze w lewo lub w prawo, tak więc gdy kopnę piłkę w sam środek, gdy bramkarz już skoczy, to on już przecież nie wróci, nie zdąży – opowiada po latach.
Finał Mistrzostw Europy, rok 1976. Niemcy mierzą się z dobrze dysponowaną reprezentacją Czechosłowacji, w której stały plac ma właśnie Panenka. Okazuje się, że remis 2:2 utrzymuje się aż do końca dogrywki. Dla ciekawostki możemy wspomnieć, że to była pierwsza seria rzutów karnych na wielkim turnieju. Wcześniej, by zadecydować o tym, kto ma sięgnąć po tytuł po regulaminowym czasie gry i dodatkowymi trzydziestoma minutami, trzeba było albo rzucać monetą, albo rozgrywać kolejne spotkanie.
Dzisiaj kuriozum, wtedy normalka.
Wracając do naszego finału, właśnie zaczęła się piąta seria. Wcześniej do piłki podchodzi reprezentant RFN, Uli Hoeness i nie trafia. Teraz cały ciężar spoczywa na barkach 28-letniego Panenki. Podchodzi i podcina futbolówkę. Ten strzał wytrenował do perfekcji, więc nie ma się co dziwić, że w taki sposób Antonin zakończył Euro w Jugosławii. – Nasz bramkarz Ivo Viktor, z którym dzieliłem pokój, zagroził mi, że jeśli w ten sposób wykonam „jedenastkę” w Belgradzie, nie wpuści mnie do pokoju. Obietnicy nie spełnił, był wśród pierwszych, którzy dopadli mnie z gratulacjami – wspomina jeszcze raz całą sytuację Panenka.
Strzał zrobił tak gigantyczną furorę, że dzisiaj każda podcinka z rzutu karnego nazywana jest po prostu panenką.
Urodzony w Pradze ofensywny pomocnik to nie tylko pamiętny finał Euro, nie tylko legendarne uderzenie z jedenastu metrów i okpienie Seppa Maiera. Panenka rozegrał wiele naprawdę udanych sezonów w Bohemians Praga i Rapidzie Wiedeń, ma za sobą generalnie świetną karierę. Triumf na Euro to oczywiście jego największy sukces, lecz na pewno nie jedyny. No ale cóż, Czech już zawsze będzie kojarzony przede wszystkim ze swoją podcineczką i pewnie wcale z tego powodu nie narzeka.
JUARY
(27.05.1987; Bayern Monachium 1:2 FC Porto)
Juary Jorge dos Santos Filho w FC Porto pełnił rolę rezerwowego napastnika. Nie inaczej było w finale Pucharu Europy w 1987 roku, gdy pojawił się na boisku po przerwie, ponieważ “Smoki” musiały odrobić jednobramkową stratę do Bayernu Monachium. Misja się powiodła, a brazylijski napastnik w 80 minucie spotkania zdobył najcenniejszą bramkę w całej swojej karierze. Wpakował piłkę do siatki, wyprowadzając portugalską ekipę na prowadzenie 2:1. Faworyzowany Bayern Monachium nie zdołał już wyrównać.
Gdyby nie ten gol, pewnie Juary byłby już dzisiaj napastnikiem zupełnie zapomnianym. Nigdy nie słynął ze szczególnej bramkostrzelności, był ewidentnie za chudy w uszach, by w topowych klubach pełnić rolę podstawowej dziewiątki. Ale znalazł się – jak na rasowego napastnika przystało – w odpowiednim czasie i w odpowiednim miejscu. Największym bohaterem finału z 1987 roku został rzecz jasna Rabah Madjer, ale Juary także swoje w tym starciu zrobił i jemu również przysługuje należne miejsce na kartach historii europejskich pucharów.
MARVIN MARTIN
(6.11.2011; Ukraina 1:4 Francja)
Cóż to był za debiut. Kiedy Marvin Martin pojawiał się na boisku w starciu Ukrainy z Francją, gospodarze remisowali z ekipą “Trójkolorowych”. Ale pojawienie się Martina na boisku odmieniło obraz gry – Francuzi w końcówce mocno dokręcili śrubę i ostatecznie wygrali 4:1. Super-rezerwowy zanotował dwie bramki oraz asystę.
O samym powołaniu do seniorskiej kadry Martin mówił jako o “spełnionym marzeniu”, więc można się domyślać, że nawet mu do głowy nie przyszło, iż jego debiut w drużynie narodowej może być aż tak udany. Zresztą wcześniej tylko trzech Francuzów rozpoczęło przygodę z reprezentacją od dubletu. Jednym z nich był Zinedine Zidane, co naturalnie pociągnęło za sobą pewne skojarzenia. Francuska prasa szybko podchwyciła temat, zastanawiając się, czy zawodnik Sochaux dorówna swojemu zacnemu poprzednikowi. Wokół Martina szybko rozpętało się nad Loarą medialne szaleństwo, które dotarło zresztą nawet do Polski.
Cóż – nie dorównał. Licznik trafień Martina w reprezentacji zatrzymał się właśnie na dwóch. Niewiele lepiej było w Ligue 1. W 2012 roku rozgrywający został ściągnięty przez Lille, gdzie zanotował we wszystkich rozgrywkach 90 meczów i nie zdobył ani jednego gola. Jasne, że bramkostrzelność nigdy nie należała do jego największych atutów, no ale zerowy dorobek przy takiej liczbie rozegranych spotkań to nędzny bilans nawet jak na defensywnego pomocnika, a co dopiero mówić o playmakarze.
Stało się jasne, że porównania do Zizou i pseudonim “Mały Xavi” to jednak znaczna przesada. Obecnie 32-letni Martin występuje na poziomie Ligue 2. Wciąż potrafi zachwycić, ale na wielką piłkę okazał się po prostu za krótki. Choć efektowny debiut w kadrze “Trójkolorowych” zwiastował zupełnie przeciwny rozwój wypadków.
LUIZ ADRIANO
(21.10.2014; BATE Borysów 0:7 Szachtar Donieck)
W erze Champions League, nie licząc rzecz jasna faz eliminacyjnych, tylko dwóch zawodników strzeliło pięć bramek w jednym spotkaniu. Jednym z autorów tak imponującego wyczynu jest rzecz jasna Leo Messi. I tutaj nie ma jeszcze nic nie zwykłego. Kto zapisał się na kartach historii rozgrywek obok Argentyńczyka? Pomyślmy. Cristiano Ronaldo, najlepszy strzelec w dziejach Ligi Mistrzów? Nie, ten rekord akurat nie należy do niego. To może Zlatan Ibrahimović albo Andrij Szewczenko? No nie, ich najlepszy wynik to cztery gole w jednym meczu. Robert Lewandowski? Cztery sztuki z Realem Madryt, nic ponadto.
No dobra, darujemy sobie budowanie tej sztucznej atmosfery niepewności. Jedynym piłkarzem obok Messiego, któremu udało się wpakować rywalowi pięć goli w meczu Ligi Mistrzów jest Luiz Adriano. Ofiarą brazylijskiego napastnika padło BATE Borysów.
Adriano w fazie grupowej LM w sezonie 2014/15 zagrał absolutną życiówkę, notując w sumie aż dziewięć trafień. Oczywiście ta eksplozja skuteczności całkowicie przyćmiewa resztą dorobku Brazylijczyka, który w historii Szachtara Donieck zapisał się oczywiście złotymi zgłoskami, no ale na pewno nigdy nie wyglądał na napastnika zdolnego, by na jakimkolwiek polu ścigać się z Messim.
W 2015 roku Adriano zmienił Donieck na Mediolan, ale na San Siro kompletnie sobie nie poradził.
TONY WATT
(7.11.2012; Celtic Glasgow 2:1 FC Barcelona)
Tę konfrontację Celticu Glasgow z FC Barceloną pamięta chyba każdy. Nawet nie ze względu na sam przebieg spotkania, ale jego pomeczowe statystyki. Katalońska ekipa wykręciła posiadanie piłki na poziomie zbliżonym do 90%, wymieniła prawie tysiąc podań i oddała przeszło dwadzieścia strzałów, z czego kilkanaście w światło bramki. A jednak to Rod Stewart, wielki fan Celticu, miał po końcowym gwizdku arbitra powody, by rozpłakać się ze szczęścia. Szkoci wbrew wszelkim prognozom zatriumfowali 2:1.
Wszystko za sprawą Tony’ego Watta, który pojawił się na boisku na kwadrans przed finałem spotkania i jedenaście minut później wyprowadził ekipę The Bhoys na prowadzenie. Dla osiemnastolatka był to… debiut w Champions League.
Słynna bramka sprawiła, że Watt otrzymał sporo szans na pokazanie się w barwach Celticu, ale szybko się okazało, że nie jest to piłkarz wystarczająco uzdolniony, by przebić się do wyjściowej jedenastki szkockiego hegemona. Napastnik zaczął podróżować między klubami – zahaczył o kilka ekip szkockich, belgijskich, angielskich, zanotował nawet epizod w CSKA Sofia. Obecnie ma 26 lat i jest zawodnikiem Motherwell. Świata już nie podbije, a przecież w pewnym momencie miały się nim interesować Liverpool, AC Milan i Ajax Amsterdam.
Prawdopodobnie o niepowodzeniu zadecydował trudny charakter zawodnika. Mówiło się głośno o jego konflikcie z trenerem Standardu Liege, który nazwał nawet Szkota “leniem”. Watt się bronił. Twierdził, że jest kozłem ofiarnym. Ale jeżeli tak młody piłkarz ma już na koncie występy dla dwunastu klubów, to raczej coś jest nie tak z nim, a nie z kolejnymi szkoleniowcami, którzy biorą go pod skrzydła.
JERZY DUDEK
(25.05.2005; AC Milan 3:3 (karne 2:3) Liverpool FC)
24 – tyle razy Jerzy Dudek pojawił się na boisku po finale Ligi Mistrzów z 2005 roku, jeżeli liczyć wyłącznie występy na arenie klubowej. Dwanaście razy zagrał dla Liverpoolu, dwunastokrotnie bronił również barw Realu Madryt. I tyle. Gdyby Dudek w 2005 roku po prostu zakończył karierę, wiele by to w ocenie jego dorobku nie zmieniło, choć lata spędzone przez polskiego bramkarza na Estadio Santiago Bernabeu też wypada szanować. Na pewno nie ma przypadku w tym, że tak długo doceniano tam Dudka jako golkipera numer dwa.
A jak ocenić całość kariery Polaka? Jeżeli chodzi o reprezentację – średniawka z przebłyskami. Kluby? Udane, nawet bardzo udane lata w Feyenoordzie, a potem huśtawka nastrojów w Anglii. Kilka bohaterskich występów, parę kompromitujących wpadek.
Gdyby wyczyny Dudka podsumować i zapomnieć na moment o zwycięskim finale Champions League, otrzymalibyśmy po prostu udaną, ale w żadnym razie niezwykłą karierę. Jednak występ Dudka w Stambule to jest coś, o czym zapomnieć się po prostu nie da. Jeden wieczór wystarczył, by Polak zyskał futbolową nieśmiertelność. Jego taniec między słupkami momentami zyskał status kultowego. Cały mecz może bez wątpienia uchodzić za jeden z najbardziej dramatycznych w dziejach piłki, a Dudek znalazł się w samym centrum wydarzeń. Jeszcze zanim doszło do serii jedenastek popisał się kilkoma instynktownymi interwencjami, które nawet na konsoli wyglądałyby nierealistycznie.
Przy całym szacunku dla generalnego dorobku Dudka – finał Champions League przyćmiewa wszystko inne, czego Polak dokonał. Indywidualne nagrody w Holandii, awans na mistrzostwa świata z reprezentacją Polski, szpaler w Madrycie. Dudek już na zawsze pozostanie kojarzony jako ten gość, który w sobie tylko znany sposób zatrzymał Milan w Stambule.
***
No i dojechaliśmy do końca drugiej piętnastki bohaterów jednego przeboju. Mamy dla was w zanadrzu jeszcze jedno zestawienie – trochę się nazbierało tych gagatków, którzy pojedynczym przebłyskiem zdołali przyćmić całość swojej kariery, również na poziomie polskiej Ekstraklasy. Tymczasem zarzucajcie swoje propozycje!
fot. NewsPix.pl