„Jeden z drugim potrafili mi powiedzieć: – Kolego, to jest Bundesliga, nie reprezentacja Polski”
„Zahartowały mnie treningi ze Steffanem Freundem, a to był facet, który zawsze mi mówił: – Kamil, nie mogę, ale piłka może przejść, ty nie możesz”
„Wiesz, jak byłem w formie, to nie miałem z nikim problemów. Nie przypominam sobie, żeby któryś bundesligowy obrońca specjalnie zrobił na mnie wrażenie”
Porozmawialiśmy z Andrzejem Pałaszem, Dariuszem Adamczukiem, Kamilem Kosowskim i Bartoszem Bosackim. Każdemu z nich zadaliśmy jedno pytanie na start: „Co było najlepsze w Bundeslidze?”. Szukaliśmy uniwersalności. Każdy odpowiedział inaczej, każdego cieszyło i frustrowało coś innego, ale w sumie nic dziwnego: ile karier, tyle przygód, Bundesliga jednego, Bundeslidze drugiego nierówna. Zapraszamy.
***
Andrzej Pałasz (Hannover 96 – 1987-1989)
– Bundesliga? To już było tak dawno, nie ma co grzebać w tym wszystkim.
Lepszej okazji, żeby powspominać, może już nie być.
Powspominać moje piłkarskie czasy na niemieckich boiskach?
Tak.
Wcześniej spędziłem dziesięć lat w jednej lidze, w jednym klubie, w Górniku Zabrze i marzyłem, żeby spróbować swoich sił w innym kraju, gdzieś w Europie. A jako, że moja tradycja rodzinna zawsze kierowała mnie w stronę Niemiec, to też, kiedy pojawiła się możliwość angażu w Bundeslidze, spełniło się moje dziecięce marzenie.
Ówczesny Hannover był mocny?
W tamtym roku akurat Hannover awansował do 1. Bundesligi. Kiedy przychodziłem, to jeszcze wszyscy świętowali, czcili ten awans – generalnie, nie ma co się oszukiwać, to była przeciętna drużyna na warunki tamtejszej ligi. Hannover to taki klub, że kiedy do jakiegoś jego zawodnika dzwoni Bayern czy inny niemiecki gigant, to wtedy zawodnicy odchodzą. Bez wyjątku. To znamienne. W takim układzie ciężko utrzymać wysoki poziom, a z latami taki trend wcale się nie zmienił, został, a nawet pewnie się pogłębił.
Poza tym cieszyłem się, Bundesliga jest jedną z najsilniejszych lig w Europie. Potwierdza to, rok w rok, od lat. Tak to jest w skrócie.
Coś panu szczególnie wtedy zaimponowało w Hannoverze? To był lepiej zorganizowany klub niż Górnik Zabrze?
W tamtych czasach Górnik był już bardzo dobrze zorganizowany. Oczywiście, jeżeli przychodzi się do innego kraju, to jest wszystko inne, wszystko zwraca uwagę. Pamiętamy, jaka była sytuacja w naszym kraju. To wszystko działo się w dawnych czasach, więc wiadomo, że niemiecka organizacja robiła wrażenie. Do tego też musiałem się przyzwyczaić.
***
Fragment wywiadu z Andrzejem Pałaszem z lipca minionego roku pt. „Górnicy mieli nas za darmozjadów”
– Przyszła propozycja z Hannover 96 z 1. Bundesligi. Wygrałem trzecie kolejne mistrzostwo Polski i wyjechałem.
Czy zderzenie z życiem codziennym w RFN było tak samo brutalne jak konfrontacja z Japonią kilka lat wcześniej?
W Polsce nic nie było. Mogę to tylko powtórzyć. Bieda. Jechaliśmy czasami na mecze do Czechosłowacji, ewentualnie na Węgry i dużo więcej mogliśmy tam kupić. Nie mówię już nawet o wyjazdach do Szwajcarii, gdzie chodziliśmy po sklepach i oglądaliśmy półki pełne produktów, do wyboru, do koloru. W RFN to już w ogóle. Laskowik ze Smoleniem mieli nawet taki skecz, który kapitalnie to pokazywał. Przychodzi klient do sprzedawcy:
– Macie chleb?
– Nie.
– Macie jajka?
– Nie.
– A co macie?
– Biedę!
Tak było, ale nikt nie narzekał. Ale porównanie wschodu z zachodem wypadało blado. Teraz to wszystko się poprawiło. Polska dostosowała się do Europy. Mnie trochę ominął ten cały proces transformacji i rozpadów krajów komunistycznych, bo kiedy burzono Mur Berliński, od jakiegoś czasu grałem już w Turcji i następnym razem, kiedy przemieszczałem się po dawnej linii Polska-NRD-RFN, to mogłem normalnie jechać. Nawet pan sobie nie wyobraża, jakie to ułatwienie i jaka to ulga.
Znał pan język niemiecki, kiedy wyjeżdżał do Bundesligi?
Jako urodzony Ślązak miałem ten komfort, że posługiwałem się śląską odmianą niemieckiego. Dużo wyrazów miało to samo znaczenie, tylko przy tym używałem jeszcze specyficznej gwary, która odróżniała mnie od rodowitego Niemca. Generalnie moje przystosowanie do życia w Hanowerze przebiegało dużo łatwiej niż mógłbym przypuszczać. Moi dziadkowie mówili tylko po niemiecku, więc jako dzieciak, w latach 60., nauczyłem się dużej liczby przydatnych zwrotów i trochę zostało mi to we krwi. Cieszyłem się niezmiernie z przenosin do Bundesligi, bo duża część mojej rodziny mieszkała w Niemczech i łatwiej było mi na ich ziemi postawić nogę.
***
Pamięta pan swój debiut w Bundeslidze?
Pamiętam, pierwszy mecz graliśmy z Werderem Brema. Przegraliśmy 0:1 u siebie. Rozczarowanie. W kolejnym tygodniu doznałem kontuzji na treningu i na parę tygodni wyłączyło mnie z gry. Przechodziłem rehabilitację. Wszedłem znowu w sezon, po kilku tygodniach przerwy, ale niestety nie byłem w stanie udowodnić swojej klasy. Nie grałem tam na miarę oczekiwań, czegoś mi brakowało, nie wszystko już mogłem.
Niemcy pana dobrze przyjęli czy mieli jakieś uprzedzenia?
Osobiście niczego negatywnego nie odczułem. Przyjęli mnie bardzo dobrze. Chłopaki w drużynie byli bardzo sympatyczni, otwarci, dawali mi wsparcie, starali mi się pomagać, jak tylko mogli na każdym froncie. Oficjalnej rywalizacji nie było, ale wiadomo, że podświadomie trochę każdy ścigał się, żeby przebić się do pierwszego składu, bo w tamtych czasach w wyjściowej jedenastce mogło grać tylko dwóch obcokrajowców. Więc konkurencja trwała między przyjezdnymi. Zaakceptowali. Jeśli na treningu pokazywałem, że jestem dobry, to grałem, ale jeśli miałem słabszy moment, gorzej trenowałem, to zasłużenie siadałem na ławce. Bundesliga stawiała twarde warunki.
Sam pan kiedyś przyznawał, że w Niemczech, mimo że nie miał pan nawet trzydziestu lat, nie był już pan najlepszą piłkarską wersją samego siebie.
Takie to były czasy. Z Polski wyjeżdżało się najwcześniej w wieku trzydziestu lat, ja miałem możliwość wyjechania trzy lata wcześniej, bo byłem długoletnim reprezentantem. Więc niby pod względem piłkarskim nie byłem wcale jeszcze taki stary, ale trudno wytłumaczyć to, dlaczego nie mogłem wspinać się wyżej i wyżej, dlaczego byłem coraz słabszy, nawet mimo młodego wieku. W Bundeslidze pograłem dwa lata, później jeszcze dwa lata w Turcji – chciałem wykorzystać czas kariery i poznać trochę piłkarskiego świata. A że wtedy dużo zawodników z Niemiec szło nad Bosfor, to również wybrałem ten kierunek. Niestety, w drugim roku w Bursasporze doznałem kontuzji ścięgna Achillesa i bardzo się z tym borykałem. Właściwie nie miałem już możliwości trenować, bo kosztowało mnie do mnóstwo bólu. W wieku trzydziestu dwóch lat miałem już problem z postawieniem nogi, więc skończyłem zawodową karierę.
Teraz śledzi pan Bundesligę?
Oczywiście, śledzę Bundesligę i Ekstraklasę. Przynajmniej na tyle, ile mam czasu. Czasami wpadam na stadion Górnika, poza tym kawałek serca mam przy Hannoverze – tam też raz na jakiś czas spotykamy się w dawnym składzie, żeby powspominać i obejrzeć mecz Hannoveru. Wtedy tylko jest okazja pogadać z byłymi klubowymi kolegami…
***
Dariusz Adamczuk (Eintracht Frankfurt – 1992-1993)
– Wtedy, jak przychodziłem do Frankfurtu ze Szczecina, różnica między Polską a Niemcami była duża. Dopiero Eintracht pokonał Widzew 9:0 w meczu Pucharu UEFA. Od strony medycznej, sprzętowej, organizacyjnej, infrastrukturalnej to były dwa zupełnie różne światy, dwie zupełnie różne rzeczywistości.
Jaki to był moment w pana karierze?
Trzy-cztery miesiące po Igrzyskach Olimpijskich w Hiszpanii. Jesień 1992 roku pograłem jeszcze w Pogoni i przeszedłem do Eintrachtu. Pierwszy klubowy wyjazd na zachód. Duża ciekawość, jak to wszystko będzie, jak sobie poradzę. Pierwsze wspomnienie? Standardy bazy i treningu robiły na mnie kolosalne wrażenie. Pamiętam, że raz w miesiącu pobierano nam krew z ucha i sprawdzali, czego brakuje organizmowi, jakich witamin i tego typu podobnych rzeczy. Same badania przy podpisaniu kontraktu to był cały dzień w szpitalu. Oczywiście, miałem z tym wcześniej do czynienia w kadrze olimpijskiej – przeprowadzono nam mnóstwo badań i zapewniono nam dobrą opiekę, ale tutaj mówię o poziomie codziennym klubowym, a nie okazjonalnym reprezentacyjnym.
Był pan przygotowany na wejście do Bundesligi?
Fizycznie nie był to dla mnie problem. Czasami polscy piłkarze wspominają, że potrzebowali roku treningów w bundesligowych warunkach, żeby wgrać się w tę ligę, ale w moim przypadku było inaczej. Miałem trochę kłopoty z językiem, bo w tamtych czasach w szkołach uczyliśmy się tylko rosyjskiego, więc w związku z tym po niemiecku nie mówiłem praktycznie w ogóle. Tworzyła się przez to pewna bariera, która nie pozwalała mi poczuć się pewnie w drużynie. Może trochę też potrzebowałem czasu, żeby przygotować się taktycznie do warunków Bundesligi.
Eintracht miał mocny skład?
Drużyna z sześcioma czy siedmioma mistrzami świata z Moskwy z 1990 roku. Był też Tony Yeboah, Jay-Jay Okocha – też znane nazwiska dla ludzi, którzy znają się na piłce. Skończyliśmy wtedy sezon na trzecim miejscu za Bayernem i Werderem.
Pamięta pan swój debiut?
Niezbyt dokładnie, ale było 3:3 z Hamburgiem. Zagrałem kilkadziesiąt minut.
Dlaczego skończyło się na zaledwie pięciu występach?
Wiesz co, byłem młody i chciałem grać. Nie wytrzymałem ciśnienia. Powinienem poczekać na szansę. Od osiemnastego roku życia byłem podstawowym zawodnikiem Pogoni i reprezentacji olimpijskiej, potem zacząłem być podstawowym zawodnikiem dorosłej kadry, więc myślałem, że tak musi być wszędzie. Młodzieńcza niecierpliwość ma to do siebie, że nie jest racjonalna – chciałem iść do klubu, gdzie będę grał regularniej, częściej, dłużej. Miałem dwadzieścia trzy lata i uważałem, że to najlepszy wiek do grania w piłkę. W sumie nic dziwnego. Nie wiem, czy to była dobra decyzja, czy nie, ale tak wówczas postanowiłem.
Ale Bundesliga sama w sobie robiła wrażenie?
Imponowała otoczka meczu. Telewizja RAN robiła już wtedy wszystko tak, jak teraz u nas robi Canal Plus. A to było trzydzieści lat temu. Plus dużo więcej kibiców – na stadiony przychodziło 20-25 tysięcy ludzi. To właśnie odróżniało polską ligę od niemieckiej. A poziom? Zdecydowanie wyższy. Głównie ze względu na to, że nie było praktycznie w żadnej drużynie zawodników, którzy specjalnie odstawaliby swoim poziomem od średniej ligowej. Kadry drużyn były zdecydowanie silniejsze od tych ekstraklasowych. Nie mówię o wszystkich zawodnikach, oczywiście, a o kadrach, ale to się rzucało w oczy, że jeśli wchodził piłkarz rezerwowy, to absolutnie nie odstawał poziomem.
Tak, jak w pierwszych dwóch meczach w Bundeslidze wchodziłem z ławki, tak w trzech swoich ostatnich grałem już w pierwszym składzie. Z Werderem wygraliśmy 3:0, ze Stuttgartem zszedłem, tuż po gwizdku na drugą połowę, ze skręconą kostką, z Nurenbergą znów zagrałem mecz w całości, a potem przyszła zmiana trenera i wylądowałem poza składem. I tak już to trwało do końca sezonu. Byłem pogodzony z tym, że chcę odejść.
Nie było tak, że wyjątkowo pan odstawał albo wyjątkowo pan się wyróżniał?
Na pewno nie odstawiałem. Bundesliga w tamtym latach była określana jako taka, że trzeba było mieć mocne płuca, żeby tam grać i ja nie miałem z tym najmniejszego problemu. Zresztą potem też trafiłem do Szkocji, a tamtejsza liga jest jeszcze bardziej wymagająca pod tym względem, choć oczywiście słabsza.
***
Kamil Kosowski (Kaiserslautern – 2003-2005)
– Co było najlepsze w Bundeslidze? Jeśli miałbym traktować ten okres czysto materialnie, to mógłbym powiedzieć, że wypłata.
Można się uśmiechnąć.
Jeżeli chodzi o zespół Kaiserslautern, to nie był on lepszy niż zespół Wisły Kraków, choć oczywiście paru wybitnych piłkarzy w składzie było – weźmy takiego Lincolna. Techniczny geniusz. Ale generalnie w Bundeslidze nie da się powiedzieć, że coś było super. Moja mentalność nie odpowiada mentalności niemieckiej.To nie jest kraj, gdzie chciałbym żyć. Wtedy tego nie wiedziałem, ale teraz mogę to stwierdzić z pełnym przekonaniem. W Niemczech jest wszystko bardzo dobre, ale nie wybitne. Nie znajdują kategorii, w której Niemcy nie byliby dobrzy, albo byliby słabi, wszędzie radzą sobie przykładnie – od infrastruktury i organizację, przez kibiców na stadionie, po jakość piłkarską i życiową – ale na pewno nie odpowiada to takim ludziom, jak ja, i tyle, koniec i kropka. Życie od linijki. Miałem też zespół, w którym trzeba było tak grać, przesadnie dokładnie, bez marginesów – mam z tego fajne wspomnienia przeplatane niefajnymi, pamiątki lepsze i gorsze, ale robiąc rachunek sumienia widzę, że przeważają tu te drugie.
Jakim klubem wtedy było Kaiserslautern?
Kaiserslautern miało bardzo duży potencjał kibicowski, ale to nic dziwnego, bo praktycznie każdy niemiecki zespół go ma. Miasto robotnicze. Klub, w którym najważniejszy dla kibiców jest arbeit, praca, przykładanie się. Zderzyłem się z tym, bo zupełnie inaczej sobie to wszystko wyobrażałem. Mam tak, że wyjeżdżając na ryby przede wszystkim patrzę na to, co dzieje się przed tym wyjazdem – przygotowania, sam wyjazd, przygoda i natura, a to czy uda się coś złowić, to fajnie, miły dodatek. I chyba też tak podchodziłem do mojego wyjazdu. Wstyd się przyznać, że jestem taką osobą, iż trochę się peszę przy tym temacie, ale faktycznie kwestie finansowe odgrywały swoją rolę. I to główną. Nie można powiedzieć, że spełniałem sportowe marzenia, przechodząc z najlepszej polskiej drużyny XXI wieku do niemieckiego klubu, który zaczyna sezon 1. Bundesligi z ujemnymi punktami na koncie i będzie walczyć o utrzymanie.
Ale podjąłby pan tę samą decyzję, gdyby jeszcze raz mógł pan o tym decydować?
Nie mam czego żałować, ale nie odszedłbym z Wisły, wypełniając cały kontrakt do końca. Polska byłaby wtedy spokojnie krajem Unii Europejskiej i chyba rozmawialibyśmy dzisiaj o zupełnie innej półce, jeśli chodzi o kluby, sukcesy i tego typu inne sprawy.
Powspominajmy najlepszy i najgorszy mecz w Bundeslidze w pana wykonaniu…
Wydaje mi się, że tych złych meczów było więcej, aniżeli tych dobrych, bardzo dobrych czy świetnych. Może fatalnie nie grałem, ale zdarzało mi się zawodzić, nie ukrywam. Pamiętam swoje marne występy spowodowane tym, że miałem niewykryte przez niemieckiego lekarza zapalenie płuc. To akurat faktycznie były fatalne mecze. Mecze, których się wstydziłem, kiedy jeszcze przebywałem na boisku, a to dużo mówi samo przez siebie. Nie wiedziałem, co się ze mną dzieje. Przyjeżdżając do Polski i słysząc diagnozę zrozumiałem, że rzeczywiście miałem prawo nie mieć siły, miałem prawo być niedokładny, miałem prawo być przestraszony.
Jeżeli chodzi o mecze lepsze, to najlepsze spotkanie, zapamiętane do dziś w Kaiserslautern, to spotkanie derbowe z Mainz. Derby po wielu latach. Zaliczyłem asystę i strzeliłem gola po asyście Sforzy. Wygraliśmy 2:0. Ale jeszcze niedawno, kiedy Kaiserslautern było w Bundeslidze, to znowu odbyły się takie derby i znalazłem się na plakacie. Po wielu, wielu latach dalej ludzie o mnie pamiętali i przy tej okazji znalazłem się na plakacie w ważnym dniu meczowym. Taka została mi pamiątka z Kaiserslautern. To pozytywne wspomnienie.
W tamtym okresie Kurt Jara mocniej na mnie postawił, a ja odwdzięczałem mu się dobrą grą. Pamiętam, że graliśmy też mecz na Stadionie Olimpijskim w Monachium, gdzie powinienem strzelić gola, ale zachowałem się, jak junior i Oliver Khan obronił. Ale to był dobry występ w moim wykonaniu. Tak samo z Borussią Dortmund wygrane 1:0 starcie z BVB w Kaiserslautern – to były mecze, gdzie rzeczywiście pofruwałem, jak w Wiśle. Były takie czasy, takie momenty, że zaliczyłem niezłe serie meczowe, bo akurat łapałem dobrą formę i język z kolegami z zespołu. Trochę żałuję, że tak mało miałem asyst do Mirka Klosego, bo chyba za bardzo się starałem i na sam koniec wychodziło, jak miało wychodzić, to nie wychodziło – dośrodkowania zbyt niskie, zbyt wysokie, po prostu złe.
Ktoś jakoś szczególnie zaimponował? Na kogoś jakoś bardzo ciężko się grało?
Wiesz, jak ja byłem w formie, to nie miałem z nikim problemów. Prawdę mówiąc, jeśli znajdowałem się w swojej optymalnej dyspozycji, to nie przypominam sobie defensora, który specjalnie uprzykrzałby mi życie, który przykrywałby mnie czapką. W Serie A był Zanetti. On był mocny, on grał w Interze, ja grałem w Chievo – on imponował, on fizycznością zabijał. Natomiast w Bundeslidze, to nie przypominam sobie, żeby ktoś zrobił na mnie wielkie wrażenie.
Być może, dlatego, że grając jeden na jeden na treningach zawsze sparowano mnie ze Steffanem Freundem, a to był facet, który zawsze mi mówił:
– Kamil, nie mogę. Piłka może przejść, ty nie możesz.
Toczyliśmy bardzo zacięte starcia. Niesamowicie miły człowiek i fajny kolega, ale na boisku zupełnie tego nie było widać! Taki charakter – zawadiaka, walczak, bardzo ostry. Potem to doceniałem na boisku, kiedy grał po naszej stronie, bo bardzo nam pomagał w defensywie. Nawet przy swoich latach. Ale generalnie w Bundeslidze super obrońców nie było. Próbuję sobie przypomnieć, z kim rywalizowałem w Bayernie – nie wiem, czy Sebastian Deisler nie grał przypadkiem na prawej obronie, bo przypominam sobie dwa-trzy pojedynki z nim, które z łatwością wygrałem. Pewnie ktoś by się znalazł, kto powiedziałby, że tu grałem słabo, tam grałem słabo i jeszcze tu i tam, takich piłkarzy znalazłoby się na pęczki, ale wybitny był Lincoln. Człowiek z innej planety, z inną wizją gry, z niesamowitą techniką. Nie miałem w drużynie drugiego takiego piłkarza. Odszedł do Schalke wymieniony jeden do jednego za Jochena Seitza, potem chyba był wybrany najlepszym piłkarzem Bundesligi, a następnie stał się legendą Galatasaray. Jeśli chodzi o umiejętności piłkarskie, to kładł wszystkich na swojej drodze.
A jednak tamta Bundesliga nie zrobiła na panu specjalnego wrażenia…
Pewnie inaczej patrzyłbym na to wszystko, jeśli byłbym w Werderze, w Leverkusen albo w Monachium. Zawsze punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Z zespołu, który praktycznie co roku wygrywał ligę i grał w europejskich pucharach, trafiłem do drużyny, która broniła się przed spadkiem. Trafiłem do zespołu, gdzie bardzo dobre zarobki przynosiły premie meczowe, a jeśli nie było premii meczowych, to okej, było zdecydowanie lepiej, dla mnie był to kilkunastokrotny przeskok względem tego, co było w Wiśle, ale naprawdę mogło być zdecydowanie więcej, kiedy wygrywaliśmy, bo premie były liczone od punktów zdobytych na boisku i minut gry. Takie były zasady. A jeśli chodzi o Bundesligę, to mentalnie tam nie pasowałem, ale pewnie, jeśli grałbym w zespole, który grałby w Lidze Mistrzów albo chociaż bił się o europejskie puchary, to wypowiadałbym się teraz w zdecydowanie innym tonie.
***
Bartosz Bosacki (FC Nurnberg – 2004-2005)
– Za dużo tych wspomnień się nie nagromadziło, ale na pewno zapamiętam debiut – mecz w Kaiserslautern. Rywalizowałem tam głównie z wtedy jeszcze aktualnym reprezentantem Niemiec, Carstenem Janckerem. I drugi taki mecz, z FC Koeln, kiedy konkurowałem z Łukaszem Podolskim.
I jak się te starcia udały?
Bardzo dobrze. Pierwsze spotkanie zostało pozytywnie odebrane. W drugim dostałem bardzo dziwne zadanie, bo odchodziło się już od krycia indywidualnego, a mimo wszystko Wolfgang Wolf powierzył mi bezpośrednią opiekę nad Podolskim. Pamiętam, że statystyki indywidualnych wygranych pojedynków miałem przeważające i też zostało to odnotowane. Na pewno w tych dwóch starciach wyglądałem solidnie. W ogóle zaliczyłem niezły początek w Bundeslidze. Właściwie wszystko szło, jak należy do momentu, kiedy doznałem kontuzji i trochę się to wyhamowało.
Skąd pomysł, żeby zamienić Poznań na Norymbergę?
W trakcie mojego pobytu w Lechu czy w Amice też pojawiały się różne propozycje i pomysły sprzedania mnie do zachodnich klubów, ale tutaj pojawił się konkret. Wiem, że byłem wcześniej oglądany przez wysłanników trenera Wolfa, pojechałem do Norymbergi, spotkałem się z dyrektorem sportowym i szkoleniowcem, nie podjąłem decyzji na miejscu, ale wróciłem do Poznania i tam po tygodniu zdecydowałem się spróbować w Bundeslidze.
Dobrze przyjęto pana w niemieckiej szatni?
Różnica w organizacji klubu względem polskich warunków, mimo że był to beniaminek, była widoczna gołym okiem. Klub funkcjonował inaczej. Sporo stąd wyciągnąłem. Czy Niemcy w szatni się wywyższali? Teraz jest tego trochę mniej, ale dalej taki proceder istnieje – to tam naturalne. Tam są trochę odwrócone role niż w Polsce – nie jest tak, że jak przyjeżdża obcokrajowiec, to ma pierwszeństwo – na każdym kroku przyjezdny ma gorzej. Odczułem to przede wszystkim w pierwszym okresie przygotowawczym – wyraźnie pokazywano mi, że nie jestem stąd, że tu jest inaczej, że tu czeka mnie coś nowego. Jeden z drugim potrafili mi powiedzieć:
– Kolego, to jest Bundesliga, nie reprezentacja Polski.
Z takimi sytuacjami się musiałem zmierzyć, ale tak mieli wszyscy. Nie było tak, że w Norymberdze byli sami Niemcy i ja. Byli też Słowacy, Czesi, był jedyny reprezentant Rosji, grający wówczas poza granicami swojego kraju, Iwan Sajenko, także szatnia była wymieszana, ale mimo wszystko moc Niemców było czuć.
Zaliczył pan jakiś tak słaby mecz, że faktycznie mógł pan sobie pomyśleć, że to nie jest reprezentacja Polski, a Bundesliga?
Nie, absolutnie nie. Początek miałem naprawdę dobry, tylko kontuzja pokrzyżowała mi plany. W żadnym wypadku nie odczuwałem, że odstaję. Akurat w tym meczu nie zagrałem, przesiedziałem go na łąwce, ale moc Bundesligi poczułem w starciu z Bayernem Monachium na ich terenie. Bayern zaczął jak walec, przy wyniku 5:0 czy 5:1 wydawało się, że wszystko jest rozstrzygnięte, a skończyło się 6:3, bo w końcówce strzelaliśmy bramki. To doskonale pokazało mi, jaką siłę ma Bayern, jaką siłę może mieć Bundesliga. W rywalizacji z innymi klubami, czy mojej rywalizacji z chłopakami na treningach, absolutnie nie miałem sobie nic do zarzucenia.
Co sprawiło, że nie zadomowił się pan dłużej w Bundeslidze?
Można to było ciągnąć dłużej. To oczywiste. Mój powrót do Polski nie był wolą Norymbergi, tylko moją, moim wyborem – nawet proces rozwiązania kontraktu trwał chwilę. Mam taki zwyczaj, że nie żałuję rzeczy, które zrobiłem. Chciałem stworzyć sobie możliwość pojechania na Mistrzostwa Świata 2006, a do tego musiałem regularnie grać. Byłem w tej reprezentacji w eliminacjach, gdzieś to wszystko się toczyło, to było moje marzenie. Przy tym miałem świadomość, że nie mam takiej pozycji, jak Jacek Bąk czy inni piłkarze ze ścisłego podstawowego składu, stąd też pomysł powrotu do Lecha Poznań. Inna sprawa, że po tygodniu czy po dwóch tygodniach od mojego odejścia, w linii obrony Norymbergi posypało się trzech zawodników. Co więcej, to były kontuzje poważne i długotrwałe, więc pewnie gdybym został w Niemczech, to bym grał. Nie zostałem, wróciłem i pojechałem na Mundial. Nie ma czego żałować, to był odważny krok, ale podyktowany tylko i wyłącznie sferą sportową. Jeśli patrzyłbym na wyjazd zagraniczny tylko przez pryzmat siedzenia i zarabiania pieniędzy, to mógłbym siedzieć w Bundeslidze, a nie wrócić do klubu, gdzie pieniędzy raczej nie było. W Lechu kontrakt za pół roku był taki, jak w Norymberdze za trzy tygodnie.
Otoczka Bundesligi robiła wrażenie?
W każdym klubie są fanatyczni kibice, ale wydaje mi się, że w Niemczech fani mają do siebie więcej szacunku. Takich historii, jakie są, nawet na boiskach Ekstraklasy, ale też w innych krajach, tam nie ma, kultura kibicowania jest na wyższym poziomie. Inna sprawa, że niemieccy kibice nie są w stanie wytworzyć na trybunach takiej atmosfery, jak na przykład kibice Lecha Poznań. Może i nie nazwę tego kibicowaniem piknikowym, ale faktycznie coś w tym jest, że jest tam zwyczajnie spokojniej. Większość meczów jest rozgrywana o godzinie 15:30 w weekend – akcja zaczyna się w godzinach południowych, ludzie spotykają się na obiady, niekiedy ci z vipowskimi jedzą je już na stadionie, potem jest mecz. W Norymberdze, właśnie szczególnie w Bawarii, piją piwo, sympatycznie, rekreacyjnie, na spokojnie i stąd to wszystko wynika. Emocjonalnego kibicowania więcej jest w Polsce, ale niemiecka kultura robi wrażenie – jak dwa kluby niekoniecznie tam się lubią, choćby bawarskie derby Bayernu i Norymbergi, to i tak są w stanie iść ramię w ramię praktycznie na bezpośredni mecz bez zbędnych komentarzy czy wyzwisk.
Wiadomo, że żaden zawodnik nie będzie zadowolony z tej części kariery, którą zahamowała kontuzja, ale na same występy w Bundeslidze zdaje się pan nie narzekać…
Nie żałuję rzeczy, które przydarzyły mi się w życiu. Szkoda, że przydarzyła mi się kontuzja. Szkoda, że została źle zdiagnozowana już od samego początku i dlatego trwała dłużej niż powinna trwać, ale na aspekt czysto sportowy nie mogę narzekać – dużo nauki, dużo zmiany podejścia mentalnego do treningu i kwestii historii sportowej, a z perspektywy czasu kontuzja też dała mi znać, jak ważne jest wszystko wokół, co się robi. Miałem nawet okazję w tym tygodniu rozmawiać z Robertem Lewandowskim. On zawsze podkreśla, jak zmieniło się jego podejście po przyjściu do Niemiec – diametralnie, otworzyło mu oczy na wiele kwestii. Teraz polscy zawodnicy są już mądrzejsi, zmienili się na plus, ale kiedyś było inaczej, to wszystko robiło wrażenie. To, czego nauczyłem się w Niemczech, przekładałem potem na dalszą część kariery w Polsce i przekładam do dzisiaj.
Na Oktoberfest udało się trafić w Bawarii?
Nie lubię piwa. Także byłem, ale nie korzystałem. Widziałem tę atmosferę i to naprawdę fajne przeżycie. Pojechałem do Monachium, ale oczywiście w Norymberdze spotkania z okazji Oktoberfest też są i przez miesiąc czasu można się trochę z tym klimatem zapoznać. Akurat mieszkałem blisko starego miasta, blisko centrum, i wszystko działo się wokół mnie.
JAN MAZUREK