Żaden trener w Ekstraklasie nie mógł liczyć na taki urodzaj na pozycji napastnika, jak Aleksandar Vuković rozpoczynający z Legią przygotowania do sezonu. Serb miał wówczas w swojej talii…
a) Carlitosa, gwiazdę ligi.
b) Sandro Kulenovicia, który parę razy pokazał się w zeszłym sezonie z dobrej strony,
c) Jarosława Niezgodę, który chce wrócić na dobre tory,
d) Vamarę Sanogo, jedno z nieliczych jasnych ogniw spadającego Zagłębia,
e) wracającego z wypożyczenia Jose Kante.
Pięciu snajperów i tylko jedno miejsce na boisku. Brzmi jak spory ból głowy i temat do dyskusji na wiele długich kolejek. Tak w istocie było. W warszawskich tramwajach mówiło się latem najwięcej – nie, nie będziemy odgrzewać tego tematu, spokojnie – o konflikcie Vukovicia z Carlitosem, na którym skorzystał niezbyt poradny Kulenović. To głównie między nimi toczyła się rywalizacja o grę na szpicy. Szybko wypadł z niej Sanogo, który posypał się podczas przygotowań do sezonu (zerwanie więzadeł).
Takim sposobem po prawie dokonanym spieniężeniu Carlitosa i sprzedaży Kulenovicia z pięciu napastników zrobiło się dwóch.
Wypada więc zadać pytanie: czy Vuković zatęskni za Carlitosem, którego nie cierpiał? Czy trybuny wspomną z łezką w oku Kulenovicia, którego jechały?
O sile ataku Legii będą stanowili Jarosław Niezgoda i Jose Kante, o ile Legii nie uda się dokooptować do składu jakiegoś piłkarza bez kontraktu. Rozważane było ściągnięcie Jonathasa, piłkarza z bardzo dobrym CV (ostatnio Hannover 96), lecz analizując jego historię medyczną uznano, że to zbyt duże ryzyko. No właśnie, ale czy ryzykiem nie jest liczenie na to, że można oprzeć atak głównie o Niezgodę? Jest. I nie dlatego, że Niezgoda to słaby piłkarz. Ostatnie dwa mecze – i pięć goli w nich strzelonych – pokazały, że zdrowy Niezgoda jest w stanie dojść do bardzo wysokiej formy. No właśnie, słowo klucz – zdrowy.
O poprzednim sezonie napastnik Legii chciałby zapewne jak najszybciej zapomnieć. Zaczynał z bardzo wysokiego pułapu – w rozgrywkach 17/18 był jednym z motorów napędowych Legii, po sezonie kapituła Ekstraklasy oceniła go wyżej niż idącego do Włoch rówieśnika, Krzysztofa Piątka. To Niezgoda znalazł się w trójce najlepszych napastników sezonu.
W międzyczasie – szczęście w nieszczęściu – wykryto u niego podczas profilaktycznych badań wadę serca zwaną zespołem Wolffa-Parkinsona-White’a. Zespół ten bardzo rzadko prowadzi do śmierci, ale zawodowy sportowiec, którego organizm narażony jest na znacznie większe przeciążenia, musi być maszyną. Piłkarz udał się więc w czerwcu na zabieg ablacji. Odpoczynek po zabiegu miał potrwać dwa miesiące i w istocie tak było: już w połowie sierpnia Niezgoda był gotowy do treningów. Aż do czasu, gdy… odnowiła mu się kontuzja pleców. Uraz dokuczał mu już w końcówce sezonu 17/18, z jego powodu musiał opuścić trzy ostatnie kolejki ligowe. Odnowienie się kontuzji sprawiło, że praktycznie całą rundę mógł spisać na straty. Na boiskach Ekstraklasy pojawił się tylko raz: w ostatniej jesiennej kolejce dostał sześć minut w meczu z Zagłębiem Sosnowiec. Mimo to, pojawiła się zimą oferta transferu zagranicznego, ale po pierwsze – Legia kręciła nosem na propozycję Midtjylland (2,5 miliona euro na stole, klub interesowała bańka więcej), po drugie – dla samego piłkarza byłby to ryzykowny strzał. Nie odkryjemy wiedzy tajemnej pisząc, że najlepiej zmienić klub, gdy jest się w gazie.
Przepracowana zima z drużyną, walka o skład, kolejna szansa z ławki i… znów uraz. Tym razem podczas oddawania strzału na treningu Niezgoda naderwał mięsień dwugłowy uda. Efekt? Kolejna runda w plecy. Znów wyleczył się w momencie, gdy kończyły się rozgrywki.
Aż do końcówki sierpnia, Niezgoda odgrywał w Legii niewielką rolę. W eliminacjach do Ligi Europy zagrał nieco ponad godzinę. Mecze z Atromitosem obejrzał w całości z ławki, pierwsze spotkanie z Rangersami także, a na mecze z KuPS nie został zaproszony nawet do meczowej kadry. Przełomem był mecz z ŁKS-em, w którym wystąpił drugi garnitur Legii. Późniejszy mecz z Rakowem to już potwierdzenie wysokiej formy i wysłanie w świat sygnału: trwa dyskusja Carlitos kontra Kulenović, a może jest ona zupełnie bez sensu, bo to ja powinienem grać?
Teraz przed Niezgodą sezon z gatunku “make or break”, po którym poznamy odpowiedź, czy jeszcze będzie znaczył coś dla europejskiej piłki. Wciąż jest jeszcze nie najstarszy, ale jeśli ma apetyt na coś więcej, to czas upływa nieubłaganie. W oknie transferowym pewnie chodziły po jego głowie myśli o wypożyczeniu, ale już wiemy, że dostanie w Legii tyle szans, ile sobie wymarzy.
No, chyba że Legia ściągnie jeszcze na ostatnią chwilę jakiegoś zawodnika z wolnego transferu, albo z formą nagle wystrzeli Jose Kante, lecz – wybaczcie – w drugą z możliwości jakoś nie chce nam się wierzyć. On też swoją drogą zaliczył niespodziewany awans: zimą został oddany bez żalu do Gimnastic Tarragona, w tym sezonie przebywał na boisku tylko przez 36 minut. Częściej był delegowany na trybuny niż na ławkę rezerwowych, o wyjściowym składzie nie wspominając. Furory w Warszawie Kante, delikatnie mówiąc, nie zrobił. Ba, notuje nawet gorsze liczby niż za czasów Wisły Płock. W ten pokrętny sposób wyrósł jednak na… drugiego napastnika Legii.
Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, to z transferów Carlitosa i Kulenovicia zadowolona będzie z pewnością klubowa księgowa, ale sportowo to trochę jazda po bandzie. Niech Legia chucha i dmucha na Jarka Niezgodę. Jeśli ten się posypie, pojawi się spory problem.
Fot. FotoPyK