Przez trzy lata kadencji Ramona Calderona, Real Madryt zdobył dwa mistrzostwa Hiszpanii. Coś, czego w XXI wieku nie udało się Królewskim dokonać ani wcześniej, ani później. W dodatku stało się to po bolesnych trzech latach bez jakiegokolwiek trofeum. Joan Laporta, były prezes Barcelony stwierdził, że przy wszystkich swoich wadach, był prawdziwym caballero. Rycerzem.
Jednocześnie odchodził w atmosferze skandalu po publikacjach „Marki” i „El Mundo Deportivo”. Zarzucano mu między innymi wprowadzenie na zgromadzenie socios swoich znajomych bez prawa głosu czy machlojki finansowe. Były wiceprezes Realu Fernando Tapias powiedział swego czasu, że Calderon miał sporo zalet, ale brakowało mu tej najważniejszej – był pozbawiony honoru. Nawet taksówkarz wiozący nas na rozmowę z byłym prezesem Realu stwierdził, że rządzący królewskim klubem w latach 2006-2009 Calderon był najgorszym, co spotkało ten klub.
Tak właśnie w pigułce wygląda odbiór Ramona Calderona w Hiszpanii. Jedni uważają go za tego, który zapoczątkował wielką przebudowę Realu, inni – za oszusta, krętacza i manipulatora. Którakolwiek z wersji jest tą prawdziwą, co do jednego trudno mieć wątpliwości. Calderon jest prawdziwym gawędziarzem. Świetnym rozmówcą, który nie ucieka od szczegółów.
W wywiadzie z Weszło opowiada o kulisach odejścia Fabio Capello i wielu swoich transferów, na czele z dogadanym jeszcze za jego prezesury Cristiano Ronaldo. O Florentino Perezie i jego obsesji pozbywania się z klubu śladów działalności poprzedników. O tym, dlaczego zatrudnienie Kaki było błędem już w momencie podpisania umowy. I oczywiście o słynnym zgromadzeniu socios, które było początkiem jego końca w Realu.
***
Real Madryt ma za sobą najgorszy rok od sezonu 2003/2004. Od tamtej pory tylko dwa razy wypadał poza najlepszą dwójkę drużyn w lidze, ale wtedy wygrywał Ligę Mistrzów. Teraz nie udało się ani to, ani to. Gdzie został pana zdaniem popełniony błąd?
– Największym błędem było przyzwolenie na odejście Cristiano Ronaldo i jego transfer do Juventusu. To piłkarz, który nie tylko strzelał mnóstwo goli, ale pomagał drużynie, był jej najważniejszym zawodnikiem. W zasadzie wygrał nam Ligę Mistrzów, przykrył problemy, jakie Real ma już od wielu lat ze względu na brak struktury sportowej. Kiedy ja odchodziłem z klubu w 2009 roku, był dyrektor sportowy, a w zasadzie dwóch współpracujących ze sobą dyrektorów sportowych – Pedja Mijatović i Franco Baldini. Florentino Perez uważa jednak, że nie jest to konieczne, przez co podstawowa struktura drużyny wciąż nie jest zdefiniowana. Przewijają się kolejni trenerzy. No i brak Cristiano Ronaldo sprawił, że to wszystko definitywnie się posypało. Ale nawet z nim w składzie w ostatnim sezonie Real owszem, wygrał Ligę Mistrzów, ale jednocześnie w lidze był siedemnaście punktów za Barceloną. To najlepszy dowód, że czegoś brakuje.
Czego dziś potrzeba Realowi, by mógł wrócić do wygrywania?
– Profesjonalistów, którzy naprawdę wiedzą, jak funkcjonuje tak potężna firma jak Real Madryt. Jak każde inne przedsiębiorstwo, klub piłkarski potrzebuje takich ludzi. Należy zatrudnić takie osoby, które zdefiniują, jakich piłkarzy potrzebuje klub, jakich trenerów powinien zatrudniać i jak Real ma docelowo grać.
Z Ramonem Calderonem spotkaliśmy się w jego madryckiej kancelarii
Co pana zdaniem zadecydowało o tym, że Julen Lopetegui tak szybko poległ, choć przecież wcześniej jego reprezentacja Hiszpanii grała bardzo ładną, skuteczną piłkę i była jednym z głównych faworytów do wygrania mistrzostw świata w Rosji?
– To, że nie miał zawodników! To, jak słabo radzili sobie po nim i Solari, i Zidane pokazało, że nie było w zespole piłkarzy zdolnych, przygotowanych do tego, by wygrywać tytuły. To był powód, dla którego Zidane odszedł. Wiedział, że Ronaldo jest najważniejszym elementem całej układanki, a jednak prezes chciał go wytransferować. Uważał, że Bale powinien odejść, a Perez chciał go zatrzymać. Były też dyskusje na temat bramkarza, bo Zidane chciał pozostać przy Keylorze Navasie, a prezes koniecznie chciał go zmienić. To wszystko zebrane do kupy sprawiło, że Zidane nie widział już siebie w tym projekcie. Było jasne, że nowy trener będzie miał wielki kłopot. Lopetegui odszedł, przyszedł Solari, po nim Zidane. Francuz, trzykrotny zwycięzca Ligi Mistrzów, przegrał w lidze tyle samo meczów, co Lopetegui, co Solari. To pokazuje, że problem sięga dalej niż do zatrudnienia Lopeteguiego.
Jak pan w ogóle ocenia sposób, w jaki ogłoszono zatrudnienie Lopeteguiego, w przededniu mistrzostw świata?
– Sądzę, że to był bardzo zgrabny manewr ze strony prezesa klubu, bo chciał, żeby go zwolniono. Ani sztab reprezentacji, ani federacja, ani nawet sam trener nie chcieli ogłaszać, że od nowego sezonu poprowadzi Real Madryt, ponieważ nie miało to z ich strony żadnego uzasadnienia. Mogło to poczekać do końca turnieju. Oczywistym jest natomiast, że dla prezesa Realu generowało to ogromne ryzyko w razie porażki Hiszpanii na mistrzostwach. W takim wypadku wychodziłoby na to, że Real sięga po trenera przegranego. Chciał więc tego zagrożenia uniknąć i dlatego klub tak się spieszył, by ogłosić zatrudnienie Lopeteguiego. Wiedziano, że to doprowadzi do jego zwolnienia z funkcji selekcjonera. Interes klubu nie szedł w parze z interesem wszystkich innych stron.
Mówił pan w okolicach marca, że praktycznie przesądzony jest powrót do Realu Jose Mourinho. Pomylił się pan.
– Był blisko, był praktycznie zatrudniony, bo na prowadzenie Realu po raz drugi nie chciał się zgodzić Zidane. Prezes wykonał jednak telefon ostatniej szansy do Zidane’a, ten wreszcie dał się przekonać. A że ankiety w hiszpańskich mediach były nieprzychylne Mourinho, ponieważ pamiętano mu spowodowane w klubie problemy, decyzja Portugalczyka o powrocie straciła na znaczeniu.
Podobno Mourinho mógł do klubu trafić wcześniej, za pana kadencji, miał go panu proponować Jose Angel Sanchez. Dlaczego zdecydował się pan wtedy na Bernda Schustera?
– Mourinho, a właściwie jego agent Jorge Mendes, ma bardzo dobre relacje z klubem. Mialem z nim wiele do czynienia przy okazji ściągania na Bernabeu Pepe czy Cristiano Ronaldo. Mourinho zawsze miał wielu zwolenników, wzbudzał skrajne uczucia – miłość i nienawiść. Wielu go uwielbiało, ale wielu podpowiadało, że może on zaszkodzić klubowi.
Więc Schuster był w tamtym momencie lepszym wyborem?
– Uważam, że tak. Dopiero później okazało się, że jest trenerem konfliktowym. Ale zanotował świetny sezon, wygraliśmy ligę w sezonie 2007/08 z przewagą osiemnastu punktów nad Barceloną.
Ramon Calderon (pierwszy z prawej) podczas prezentacji Bernda Schustera (w środku). Z lewej Alfredo di Stefano
Czy pan dziś jakkolwiek angażuje się jeszcze w życie klubu? Wyczytałem, że od 1979 roku był pan tzw. „głośnym socio”, chodził na wszystkie zgromadzenia, zadawał rządzącym trudne pytania.
– Tak (śmiech). Ale przestałem. Moja prezesura była czasem ogromnej presji, bardzo dużej aktywności. Mam swoją kancelarię od 42 lat, mam rodzinę, przyjaciół, życie prywatne… Nie chcę już być na pierwszym planie, drugi mi odpowiada.
Na pewno są jednak trudne pytania, jakie chciałby pan zadać obecnemu prezesowi.
– Uważam, że należałoby go spytać, dlaczego w klubie nie robi tego samego, co w swojej firmie zajmującej się budową dróg. Tam nigdy nie wziąłby sobie za doradcę piłkarza, dlatego trzeba by było zadać mu pytanie: dlaczego osobą decyzyjną w klubie jest inżynier drogowy? To nie ma sensu.
Mówi się, że Perez nie znosi piłkarzy, których sam nie sprowadził do klubu. Tych ściągniętych za pana kadencji w większości pozbył się bardzo szybko, dziś w klubie jest już tylko Marcelo. Z czego pana zdaniem to wynika?
– Ponieważ jest osobą, która nie akceptuje spadku, który otrzymuje. To osoba, która odniosła w życiu wiele sukcesów i uważa, że to, co robi ma sens, a to, co robią inni – nie. I dlatego należy się owoców ich pracy pozbyć. Zrobił to z Ikerem Casillasem, Raulem, Robbenem, Sneijderem, Higuainem. Nie mógł tego zrobić z Cristiano, bo to byłoby już szaleństwo, ale próbował. Próbował zerwać wstępny kontrakt i to spowodowało, że relacje między nimi były kiepskie przez cały czas, gdy Ronaldo był w drużynie. W zasadzie Ronaldo odszedł, bo finalnie ta relacja była niemożliwa do utrzymania.
Perez nie chciał w Realu Ronaldo?!
– Kiedy zobaczył podpisany przeze mnie kontrakt, chciał go zerwać. I to mimo że była w nim zawarta klauzula o 30 milionach euro dla jednej stron, gdyby druga sprawiła, że do transferu ostatecznie by nie doszło. Ronaldo się o tym dowiedział i wtedy jego relacja z Perezem się popsuła. W zeszłym roku poprosił o podwyżkę w związku z wygraniem trzeciej Ligi Mistrzów z rzędu, deklarując że zakończy karierę w Realu, jeśli tylko ją dostanie. Prezes odmówił, bo uważał, że nie jest tak ważny dla klubu i stwierdził, że jeśli przyniesie mu 100 milionów euro, to może odejść. Perez chyba nie wierzył w to, że ktokolwiek zdecyduje się tyle zapłacić. Kiedy zgłosił się Juventus, nie mógł już cofnąć słów wypowiedzianych przy świadkach. Był to historyczny błąd klubu, bo niemożliwe jest znalezienie takiego zawodnika jak Ronaldo.
Florentino Perez i Cristiano Ronaldo
Cristiano często powtarzał, że w Realu jest nieszczęśliwy.
– Tak, bo czytał gazety i wiedział, że Real chce zapłacić 350 milionów euro za Neymara i dać mu kontrakt na poziomie 40 milionów euro netto za rok gry. Zawodnikowi, którego jeszcze w klubie nie było! Cristiano zarabiał 21 milionów. Więc kiedy prosi o 5 milionów podwyżki, bo wie, że na nią zasługuje za to, ile wniósł do klubu, a prezes i tak mu odmawia, to zaczyna myśleć, że nie docenia się tego, co tutaj zrobił. Stąd wzięło się nieszczęście. „Skoro nie docenia się tutaj mojej pracy, choć zdobyłem cztery Ligi Mistrzów w pięć lat, to sobie idę”.
Spotkałem się z opinią, że nawet niektórzy piłkarze sprowadzeni przez Pereza nie byli traktowani z sympatią – tu i ówdzie pisało się, że Perez wręcz gardził Luisem Figo.
– Relacja z Figo nie była dobra, bo zdaje się, że obiecał mu sporo rzeczy, z których później się nie wywiązał. Z tego, co mi wiadomo, właśnie z tego powodu nie potrafili dojść do porozumienia.
Pana podejście do zawodników było zgoła inne niż Pereza, miał pan z nimi – zdaniem mediów – bardzo bliskie relacje.
– Tak, lubiłem mieć z nimi bezpośredni kontakt. Uważałem, że to dla nich ważne, by wiedzieli, że prezes jest blisko i że interesują go ich problemy. Zawsze pamiętałem o ich urodzinach, o urodzinach ich żon i dzieci, osobiście dawałem prezenty. Chciałem wiedzieć, co czują, bo to młode chłopaki, które muszą sobie radzić z ogromną popularnością, często wpędzającą ich w skomplikowane sytuacje. Muszą bardzo dużo podróżować, potrzebują uwagi, relacji.
Z drugiej strony pamiętam przemówienie na madryckiej uczelni, gdy nazwał pan zawodników próżnymi, o wielkim ego.
– Nie, nie, ta wypowiedź została przeinaczona. Powiedziałem dokładnie, że to są młodzi chłopcy wyrwani z normalnej rzeczywistości, którzy nie mogli jak ich rówieśnicy iść na studia. Przez to są w trudnej sytuacji. A zinterpretowano to tak, jakbym powiedział, że są niewykształconymi analfabetami. Chodziło mi wyłącznie o to, że w wieku osiemnastu lat wchodzili do drużyn piłkarskich i porzucali wszystko inne dla piłki, przez co ich życia są naprawdę trudne.
Kandydując na prezydenta, obiecał pan transfery Kaki, Fabregasa i Robbena. Udało się tylko z Robbenem.
– Cesc miał przyjść, deklarował, że bardzo chętnie zagra dla Realu. Ale powiedział, że jeśli odezwie się Barcelona, to wybierze Barcę. No więc gdy zadzwonili z Katalonii, nie mieliśmy już nic do powiedzenia. Z kolei kiedy chcieliśmy sprowadzić Kakę, miał kontuzję kolana, gdy przyjechał do nas na obóz właściwie nie mógł grać. Ta kontuzja zresztą później była powracającym tematem.
Uważa pan wobec tego, że Perez zatrudniając Kakę później popełnił błąd?
– Oczywiście, Perez wiedział o wynikach badań. Ale taki już jest, że chce pokazać: „zrobiłem rzeczy, których inni nie byli w stanie”. Dlatego zdecydował się ściągnąć zawodnika, który według wszystkich raportów medycznych miał poważną kontuzję kolana.
Podobno obiecał pan też Berndowi Schusterowi transfer Michaela Ballacka. I tutaj nie wyszło.
– Nie, to nieprawda.
„Real Calderona kupuje bez głowy, najpóźniej i przez to najdrożej” – mówił Eugenio Martinez Bravo. Gdy płacił pan za Pepe 30 milionów euro, stawiano go długo za wzór przepłacania Realu pana okresu.
– Ale to ostatecznie był sukces, ogromny sukces! Pepe był tu dziesięć lat, był czołowym obrońcą, bardzo ważnym zawodnikiem. Kiedy chciałem go zatrudnić, zaufałem ludziom, o którym wspominałem – Pedji Mijatoviciowi, Franco Baldiniemu, Carlosowi Bucero. To specjaliści, którzy znają się na piłce. Przyszli do mojego gabinetu i powiedzieli: „mamy środkowego obrońcę, którego potrzebujemy – nazywa się Pepe”. Logiczne, że nie znałem tego stopera z ligi portugalskiej, jestem prawnikiem. Zapytałem więc: „ok, ile kosztuje?”. „Trzeba będzie zapłacić trzydzieści milionów euro”. Pomyślałem, że to dużo, więc spytałem raz jeszcze, czy są tego pewni. „Tak, to zawodnik wart trzydzieści milionów”. Zawsze robiłem tak samo – słuchałem sekcji sportowej, która dostarczała mi informacji na temat zawodników i opinii, czy transakcja jest opłacalna. Jeśli była – składaliśmy ofertę.
Jak wpadł pan na pomysł transferu Ruuda van Nistelrooya w 2006? To nieoczywisty transfer, a okazał się bardzo udany.
– Raz jeszcze była to rekomendacja profesjonalistów, którzy mi doradzali. Kiedy przyszedł do nas Fabio Capello, chciał Fabio Cannavaro, którego ściągnęliśmy, Emersona, którego też sprowadziliśmy. Obu dzięki temu, że Juventus spadł do Serie B za ustawianie spotkań. Prosił o Gianluigiego Buffona, ale odmówiłem, bo mieliśmy Casillasa, także byłby to transfer bez racjonalnych podstaw. Wreszcie zaproponował Davida Trezegueta. Mijatović powiedział mi: „nie bierzmy Trezegueta, nie ma to sensu, van Nistelrooy jest o wiele lepszy”. Capello go nie chciał, bo go nie znał i wydawało mu się, że ma problemy z kontuzjami. Ale finalnie to był imponujący transfer. Kupiliśmy go za zaledwie jedenaście milionów euro, a przez trzy lata stanowił przykład nie tylko jako piłkarz, ale też jako człowiek. Jego zachowanie poza boiskiem było nienaganne. Był jednym z zawodników, z których ściągnięcia byłem najbardziej dumny.
Ruud van Nistelrooy w akcji
Dlaczego po mistrzostwie w 2007 zwolnił pan Fabio Capello?
– Capello znalazł się w bardzo trudnej sytuacji w połowie sezonu. W zasadzie złożył dymisję, przyszedł do mnie i powiedział, że chce odejść. Od tamtego momentu walczył o rozstanie z zachowaniem odszkodowania, co dla mnie nie miało sensu. Skoro on chciał odejść, dlaczego miałbym mu za to płacić? No więc został w drużynie do końca sezonu, ale jasnym dla mnie było, że skoro w lutym zasygnalizował, że nie chce już trenować Realu, to po zakończeniu sezonu z nami nie zostanie.
Co uważa pan za największy sukces pana rządów?
– Wyprowadzenie klubu ze stanu totalnej katastrofy, jaką były trzy lata bez wygrania jakiegokolwiek tytułu. Taka sytuacja miała miejsce pierwszy raz w historii. Trzeba było wymienić czternastu piłkarzy, zmienić sposób myślenia w zarządzaniu klubem, mentalność obecnych zawodników i sposób selekcji przyszłych, właśnie pod kątem nastawienia. Sprawić, by wszyscy zdali sobie sprawę, że gra w Realu to największe wyzwanie w ich życiu. Bo wielu uważało, że skoro już się do Realu dostali, to osiągnęli w piłce wszystko. To był nasz błąd. Zaczęliśmy od ściągnięcia Figo, potem Zidane’a, Ronaldo i wreszcie Beckhama. W klubie byli już przecież Raul, Casillas, Hierro, Guti. Nazwano nas najlepszą drużyną w historii, Galacticos, co zrobiło nam wielką krzywdę. Żebyśmy mieli pojęcie, jaka była skala tego, co działo się wtedy wokół Realu. W 2003 roku, kiedy prezentowaliśmy Davida Beckhama, specjalnie ustaliliśmy godzinę tego wydarzenia na 11:00, żeby można je było oglądać z każdego miejsca na świecie. Na konferencji prasowej pojawił się tysiąc dziennikarzy. Tysiąc! Na konferencji prasowej! W chwili, gdy nigdy nie pojawia się nic wyjątkowego w sensie informacyjnym, zawsze jest ta sama gadka o spełnianiu marzeń, prezentowanie koszulki. A stało się to wówczas drugim najchętniej oglądanym na żywo wydarzeniem w historii telewizji, jedynie za pogrzebem lady Diany.
To wszystko nas przerosło. Myśleliśmy, że udało się osiągnąć coś niesamowitego, że od teraz będziemy zdobywać wszystkie możliwe tytuły, a stało się zupełnie na odwrót. Dlaczego? Dlatego, że wszyscy zapomnieliśmy o najważniejszej rzeczy – o pracy, wysiłku, poświęceniu, wytrwałości. O wkładaniu serca w codzienne treningi. Dochodziło do sytuacji, w których pozwolono jednemu z piłkarzy na ślub we Francji w samym środku sezonu, pomiędzy dwoma spotkaniami. Cała drużyna była na nim obecna, wszyscy nagle stali się rozkojarzeni. Największym wyzwaniem było radykalne odwrócenie tej sytuacji.
Jak się pan do tego zabrał?
– Podjęliśmy wiele działań w celu uświadomienia piłkarzom, gdzie się znaleźli i ile pracy jeszcze muszą włożyć. Często z nimi rozmawiałem, tłumaczyłem ideę klubu, jakim jest Real Madryt. We wszystkich szatniach powiesiliśmy plakat z hasłem „jeśli walczymy, możemy przegrać, ale jeśli nie walczymy, już przegraliśmy” widoczny zawsze przy wyjściu na boisko. On najlepiej podsumowywał to wszystko, co chciałem zaszczepić drużynie. Jeśli jesteś w Realu, wygrywanie nie jest sukcesem. Ono jest obowiązkiem. Dlatego ten klub jest legendą. Tutaj drugie miejsce zawsze jest traktowane jako miejsce dla pierwszego przegranego.
Wśród pana największych sukcesów wymieniano zbudowanie relacji z władzami hiszpańskiej i europejskiej piłki. Perez w pierwszej kadencji szedł z RFEF i UEFA na noże, pan uczestniczył w podróżach z Villarem, spotykał się regularnie z Blatterem, Johanssonem.
– Tak, byłem członkiem RFEF, prezesem komisji obchodów jej stulecia, wiceprezesem w UEFA i FIFA. Uważałem, że to bardzo ważne, by Real był obecny w takich organizacjach, a wcześniej tak nie było i teraz też tak nie jest. Ze względu na arogancję obecnego prezesa, jego poczucie własnej ważności. A przecież Real zawsze w strukturach piłki jest proszonym gościem, jest najważniejszym klubem na świecie, został ogłoszony najlepszym w XX wieku.
Postawiono wręcz tezę, że dzięki panu Real zaczął być faworyzowany przez sędziów.
– Nie. (śmiech) W to nie wierzę. Uważam, że sędziowie to profesjonaliści, którzy nie bywają stronniczy. Wygrywaliśmy dzięki wykonanej pracy, a nie dzięki sędziom.
Nie mogę nie zapytać o to słynne walne zgromadzenie z 2008 roku, od którego tak naprawdę zaczął się pana koniec na stanowisku prezesa. Zarzucono panu oszustwo przy liczeniu głosów w sprawie absolutorium, wprowadzenie rodziny i znajomych bez prawa głosu na salę, zatrzymywanie przez ochronę ludzi panu nieprzychylnych.
– To było zupełnie inaczej i tamto zgromadzenie w ogóle nie jest powodem mojego odejścia. Już jakiś czas wcześniej zakiełkowała we mnie myśl, że nie muszę być w pierwszym rzędzie, mieć wokół siebie tylu osób chcących mojego odejścia, byle tylko zająć moje miejsce. Na tamtym zgromadzeniu było 1300 osób, z czego tylko osiem było nieupoważnionych jako socios Realu. Łatwo policzyć, że ta ósemka była tak nieznacznym procentem, że trudno, by cokolwiek zmieniła. Zresztą odnośnie tamtego zgromadzenia odbył się proces. Głosy zostały sfałszowane przez inną osobę i ona została osądzona. A osoby skazane za nieprawidłowości pracują dziś w Realu. Mnie z kolei nie skazano, ponieważ niczego złego nie zrobiłem. Ale, jak wiadomo, opinia publiczna często jest manipulowana przez osoby, które mają w tym swój interes. W tym momencie nie ma to już dla mnie żadnego znaczenia, ale wtedy bardzo bolało. Wolałem to zostawić, wrócić do swojej kancelarii, rodziny, przyjaciół. Nie chciałem już walczyć z całym światem, bo w tym wszystkim cały czas chodziło o to, że były prezes chciał wrócić na swoje miejsce.
A sprawa klubowych kart kredytowych, którymi miał pan płacić za prywatne wydatki?
– Dwaj dziennikarze, którzy o tym napisali, zostali za to kłamstwo skazani. Jak można opublikować artykuł wiedząc, że informacje w nich zawarte nie są prawdziwe? Jeszcze przed publikacją dzwonił do mnie redaktor naczelny działu sportowego El Mundo, któremu mówiłem, że nie dysponowałem klubowymi kartami płatniczymi.
Mówiono że dług Realu osiągnął za pana kadencji ponad pół miliarda euro, że transfery latem 2007 zostały sfinansowane z kredytów. Jaka była prawda?
– Nie, to niemożliwe. Kiedy weszliśmy z Florentino Perezem w 2000 roku, zadłużenie klubu wynosiło w najgorszym momencie 380 milionów euro, ale na szczęście udało się sprzedać miastu tereny ówczesnego kompleksu treningowego Ciudad Deportiva, gdzie obecnie znajduje się dzielnica biznesowa Cuatro Torres Business Area z czterema najwyższymi wieżowcami w Hiszpanii. Miasteczko sprzedano łącznie za 580 milionów, co pozwoliło na spłacenie długu i rozpoczęło proces zatrudniania wielkich gwiazd, które ze swojej strony generowaliby przychód i pozwolili pozyskać większą liczbę sponsorów, a co za tym idzie – wyższe dochody z reklam.
Więc transfery nie były opłacane z kredytów?
– Nie.
Powiedział pan opuszczając klub, że odchodzi z dużo gorszym zdrowiem. Ile kosztuje bycie prezesem Realu Madryt przez niemal trzy lata?
– Bardzo wiele. Zawsze mówiłem, że kiedy prezes Realu wygrywa mecz, nie czuje radości. Czuje ulgę. Wie, że ma trzy-cztery dni spokoju, gdy nie będzie posądzany o chybienie z transferami albo o zatrudnienie trenera, który nie odnosi sukcesów. To piekielnie trudna robota, najbardziej podatna na ostrzał pozycja w Hiszpanii.
Jak wpływa to na życie rodzinne?
– Nie jest pan sobie w stanie tego wyobrazić. Żona i dzieci cały czas żyją w stresie, nie da się oddzielić grubą kreską życia zawodowego i prywatnego. Ponadto ani żona, ani dzieci nie lubią piłki, co dodatkowo zwiększało problem.
Gdyby dziś otworzyła się taka możliwość, chciałby pan raz jeszcze zostać sternikiem Realu?
– Nie, proszę, nie! W żadnym wypadku!
Czy w takim razie żałuje pan, że w ogóle został prezesem? Czy mogąc cofnąć czas podjąłby pan taką decyzję ponownie?
– Tak, myślę że tak. Uważam, że w życiu na wszystko jest czas i w tamtym momencie to był dobry pomysł. W klubie byłem wtedy już od siedmiu lat, uczestniczyłem w jego życiu codziennym. Wiedziałem, że mogę wnieść coś nowego. Oczywiście nie mogłem przewidzieć, jak wiele będzie mnie to kosztować, ale z drugiej strony było wiele chwil, które wspominam z przyjemnością. Bo bycie prezesem Realu to nade wszystko powód do dumy i wielki zaszczyt. Miliony osób śledzą twoje poczynania, jesteś kimś niezwykle ważnym, to potężne doświadczenie.
Czysto hipotetycznie – Florentino Perez staje w drzwiach pana biura, wyciąga rękę i proponuje, by znów iść ramię w ramię, tak jak niemal 20 lat temu. Jaka jest pana odpowiedź?
– Oczywiście. Nie jestem osobą, która chowa urazę. Uważam, że to uczucie krzywdzi nas samych, prowadzi do niezadowolenia. Zawsze mówiłem, że okazałem się lepszym przyjacielem dla niego niż on dla mnie. Ale tak to już w życiu bywa – ludzie zachowują się w określony sposób i nie jest to coś, co możemy zmienić. Mogę decydować za siebie. Mówi się, że „do tanga trzeba dwojga”, obie strony muszą chcieć. Ja nie mam nic przeciwko Florentino, życzę mu jak najlepiej, jak zresztą każdemu. Życie jest bardzo krótkie, więc nie ma co go sobie komplikować bardziej niż to konieczne.
W Madrycie rozmawiał SZYMON PODSTUFKA
Tłumaczyła MARTA KĄDZIOŁKA
fot. NewsPix.pl