Po półfinałach pisaliśmy, że turniej mężczyzn nas rozczarowuje, bo mało w nim spotkań historycznych, które pamiętalibyśmy na długo. Wierzyliśmy jednak, że takim będzie finał. Spotykało się w nim końcu dwóch mistrzów, z jedną z najwspanialszych rywalizacji w dziejach tenisa. Dziś jednak na najwyższym poziomie zagrał tylko jeden z nich. Novak Djoković był po prostu za dobry, a Rafa Nadal musiał uznać jego wyższość.
Roger Federer ma swój Wimbledon, Rafael Nadal króluje na Roland Garros, a Novak Djoković od dziś jest jedynym prawowitym władcą Australian Open. Wygrał tam po raz siódmy, czego nie dokonał tego nikt wcześniej. I zapewne (o ile w przyszłym sezonie puchar nie wpadnie w ręce Federera) dużo wody upłynie w przepływającej przez Melbourne Yarze, zanim ktokolwiek to osiągnięcie wyrówna. Serb w Australii jest po prostu nie do zatrzymania, gdy już dojdzie do finału. Jeszcze ani razu nie zdarzyło się, by przegrał decydujący o tytule mecz. Odpadał wcześniej, przed dwoma laty nawet w drugiej rundzie, ale gdy już rozpoczął starcie o trofeum, to z kortu zawsze schodził z tarczą, a to jego rywali trzeba było znosić na niej.
Wydawało się więc, że jeśli ktoś ma go w Melbourne pokonać, to tylko Nadal. Hiszpan przez cały turniej imponował fenomenalną dyspozycją. Nie przesadzimy, jeśli napiszemy, że prezentował się nawet lepiej od Serba. Dziś jednak był absolutnie bezradny. Zawiodło wszystko to, co zwykle dawało Rafie przewagę nad rywalami, z forehandem na czele. Normalnie nie ma w tourze gościa, który lepiej wykonywałby to zagranie. Dziś na miejsca Nadala moglibyśmy podstawić setnego w rankingu Guillermo Garcię-Lopeza i Djoković nie odczułby różnicy. Bo piłki, które Rafa normalnie skończyłby z zamkniętymi oczami, w tym meczu umieszczał w siatce lub poza kortem.
Imponujące, już od pierwszych punktów (zaczął przecież od prowadzenia 3:0 w I secie) było nastawienie Djokovicia. Zwykle to tenisista, który oddaje pole rywalowi i wspaniale kontruje. Dziś stwierdził, że komu jak komu, ale Rafie nie można ulegać ani o centymetr kortu. To on nacierał, zmuszał Hiszpana do odgrywania z trudnych pozycji lub przyglądania się temu, jak piłka przelatuje poza zasięgiem jego rakiety.
Pierwsze gemy wyglądały jak wzorowo przeprowadzony blitzkrieg – z zaskoczenia i z użyciem wielkiej siły ognia. Potem Hiszpan, gdy już ogarnął, co się dzieje, niby zaczął walczyć, ale z doskoku, jak partyzanci. Przez cały mecz nie był w stanie wejść na poziom Serba, który tylko raz pozwolił mu uwierzyć, że coś się tu może zmienić: przy stanie 3-2 w ostatnim secie, kiedy Rafa miał break pointa i… sam go zmarnował, Novak nawet nie musiał mu w tym pomóc. Cóż, jak nie idzie, to nie idzie.
Gdy myśleliśmy o tym meczu przed jego rozpoczęciem, spodziewaliśmy się fajerwerków, z gatunku tych, jakie zaserwowali nam siedem lat temu w finale tego turnieju (najdłuższy mecz w karierach obu), czy w zeszłym sezonie na Wimbledonie (drugi najdłuższy mecz w ich karierach, przerwany przez ciszę nocną i kończony następnego dnia). Wyobraźcie sobie nasze rozczarowanie. Zgadujemy jednak, że i tak nie dorównuje ono temu, jakie czują dziś fani Nadala. Z drugiej strony Australian Open to jedyny z Wielkich Szlemów, który Hiszpan podbił tylko raz – dziesięć lat temu! Więc, mimo wszystko, można się było spodziewać, że to Serb wygra. Choć gdy patrzymy na wynik (6:3 6:2 6:3) i długość meczu (dwie godziny i sześć minut) wciąż trudno nam w to uwierzyć. Miał być maraton, wyszedł bieg na 400 metrów przez płotki. Tyle tylko, że jeden z uczestników przewrócił się już na pierwszym z nich, a potem dobiegał kulejąc.
Novak Djoković kontynuuje tym samym swój fantastyczny powrót: wygrał trzeci turniej wielkoszlemowy z rzędu, dobił do piętnastu takich w karierze (wyprzedził tym samym Pete’a Samprasa i przed sobą ma już tylko Nadala oraz Federera) i pokazał, że wciąż liczy się w walce o rekord wszech czasów. Choć następny krok na drodze do niego wykonać mu będzie z pewnością trudniej. Bo w maju Roland Garros i korty ziemne. Innymi słowy: terytorium Rafy Nadala.
Na dziś jednak jest królem. I Melbourne, i męskiego tenisa. Znowu.
Fot. Newspix