Ekstraklasa lubi poddawać się różnym modom – jak jeden Słowak wypali, to trzeba ściągnąć trzydziestu. Jak dwóch Hiszpanów da radę, każdy skaut musi bukować bilety na Półwysep Iberyjski i szukać kozaków po niższych ligach. Czasem jedna moda ma sens, ale bywają też mody głupie, jak spodnie z wysokim stanem. Zwolnienie Mariusza Lewandowskiego pokazuje, że nadmierna ufność w stosunku do trenerów bez doświadczenia bywa zgubna.
Lewandowski przed zatrudnieniem w Zagłębiu był trenerskim teoretykiem, bo praktykiem na pewno nie. Zrobił papiery, ale wiele to on w swoim szkoleniowym życiu nie widział, więc niewykluczone, że był to jeden z czynników, ze względu na jakie poległ. Bo zwróćcie uwagę: wejście do klubu miał całkiem niezłe, przejął drużynę w listopadzie i do końca roku w lidze w czterech meczach uzbierał osiem punktów. Później jednak jego Zagłębie nie robiło oczekiwanych postępów, grało falami, potrafiło nie przegrać przez osiem kolejek, by zaraz dostać trzy razy z rzędu w trąbę.
Letni okres przygotowawczy tej sinusoidy nie odmienił – wejście w ligę zaliczono fajne, dwa zwycięstwa, no, ale potem dwie porażki, następnie dwa zwycięstwa i rozsypka totalna. Można więc postawić hipotezę, że Lewandowski nie miał wielkiego wpływu na zespół. Jak drużyna miała dzień, to wygrywała, jak nie miała, przegrywała. I tyle. A gdy porażki zaczęły się pojawiać częściej, Lewandowski nie potrafił dźwignąć zespołu z kryzysu.
Między innymi dlatego, że nigdy tego nie robił. Może gdyby zaczynał w mniejszym zespole, gdzie presja wyniku też jest odpowiednio mniejsza, zebrałby doświadczenie potrzebne w zarządzaniu kryzysem i miałby na to pomysł w Lubinie. No, ale nie miał.
I to nie tak, że nie chcemy nowych twarzy w polskiej piłce, bo chcemy – jakby ktoś teraz powiedział, że Zagłębie przejmie doświadczony Bogusław Baniak, to pieprznęlibyśmy się w głowę. Problem jest inny: ekstraklasowe kluby mają tendencję do szukania nowych twarzy w złych miejscach i przykłady z ostatnich miesięcy można tylko mnożyć.
W Legii wymyślono sobie, że trenerem ma prawo być Jozak, który trenerem nigdy wcześniej nie był. Nie wypaliło. Klafurić – wcześniej szkolący głównie kobiety – też nie dał rady. Owszem, zdobył dublet, ale nie jest tajemnicą, że to bardziej piłkarze się skrzyknęli i dociągnęli ten wózek do końca, niż Chorwat okazał się cudotwórcą. Co zresztą dobitnie pokazał początek nowego sezonu. Lechia? Postawiła na Adama Owena, który większą piłkę widział, ale jako trener od przygotowania fizycznego. W praniu wyszło, że Walijczyk nie ma pomysłu na nic, ani na taktykę, ani – co ciekawe – na przygotowanie fizyczne i Lechia wyglądała gorzej niż źle. Zmienił go trener ze stażem i było utrzymanie, a obecnie jest lider.
Lech? Postawił na Djurdjevicia, który co prawda nie parzył wcześniej kawy na Bułgarskiej, tylko prowadził rezerwy, ale cóż… Nie idzie mu, mówiąc eufemistycznie. Oczywiście można odbić piłeczkę, przypominając, że Guardiola też obejmował Barcelonę po stażu w tamtejszych rezerwach, ale, cholera, nie każdy jest Guardiolą. Nie jest nim też Djurdjević, który został rzucony na głęboką wodę i topi się, wyłapując dopiero co 0:3 od Runjaicia, mającego jedne z najbardziej imponujących trenerskich CV w ekstraklasie.
Obecnie na gości z nikłym – albo żadnym doświadczeniem – zdecydowały się Wisły: płocka i krakowska. Pierwsza dopiero zaczyna eksperyment, druga w nim trwa i wygląda on nieźle, choć jak zostało wspomniane, Lewandowski na początku też wyglądał nieźle. No, ale okej: nawet zakładając, że Stolarczyk jest przykładem pozytywny, to jednak wciąż wyjątek na mapie koszmarnych pomysłów.
Trzeba szukać nowych szkoleniowców, zdecydowanie. Natomiast nie warto szukać kwadratowych jaj. Zdecydowanie przekonuje nas droga, w której trener najpierw udowadnia swoją przydatność w niższych ligach, zbiera doświadczenie, a dopiero potem dostaje zaproszenie piętro wyżej. Pewnie – to też ma prawo nie wypalić, ale chyba poczucie bezpieczeństwa jest większe. Dziś w ekstraklasie mamy Mamrota, który zbierał szlify w Głogowie i dziś jego praca w Jadze na pewno nie odstaje od tej wykonywanej przez Probierza. Mamy Smółkę, którego Arka zaczyna wyglądać solidnie. W kolejce czekają kolejni, którzy z pewnością zasługują na szansę.
Bycie trenerem, szczególnie u nas, nie jest łatwe, dlatego rzucanie tych ludzi na głęboką wodę często mija się z celem. Żaden staż, żadna asystentura nie dadzą tyle doświadczenia, ile praca na własny rachunek. Dlatego logiczniejszym posunięciem byłoby pozwalanie trenerom, by najpierw poprowadzili Poloneza na własną rękę, a dopiero potem przesiadali się do wymarzonego Golfa Trójki (takie marki przychodzą nam na myśl, pisząc o polskiej piłce). W innym wypadku można zrobić krzywdę i trenerom, i klubom.
fot. 400mm.pl