Swego czasu uchodził za jednego z najbardziej obiecujących bramkarzy na Ukrainie. Bardzo dobra gra w Krywbasie Krzywy Róg i Dnipro Dnipropietrowsk, reprezentacja młodzieżowa, transfer do Szachtara Donieck i… ława, ława, ława. Anton Kanibołocki przez sporą część kariery pełnił rolę zbliżoną do tej, w której Celtic Glasgow obsadził swego czasu Łukasza Załuskę. Był solidnym zmiennikiem, który o regularnych występach mógł tylko pomarzyć. Ukrainiec opamiętał się dopiero tuż przed trzydziestką. Trochę dla samego siebie, a trochę dlatego, że w Doniecku nie był już dłużej potrzebny. Pierwsza próba powrotu do bramki na stałe zakończyła się klapą, ale druga, legnicka, ma być już bardziej udana.
Kariera Kanibołockiego na pewno nie potoczyła się zgodnie z przewidywaniami, które wysnuwano w 2012 roku, gdy golkiper zmieniał Dnipro na Szachtar. Bo nawet jeśli początkowo miał zająć w składzie miejsce odsuniętego od drużyny w związku z podejrzeniami o doping Ołeksandra Rybki, to i tak oczekiwano, że rozwinie się na tyle, by z czasem stanowić o sile klubu. Zamiast spodziewanego marszu w górę, była jednak wieczna rezerwa i oglądanie pleców Andrija Piatowa, który przez całą karierą był bramkarzem w najlepszym wypadku solidnym. Kanibołocki przez pięć sezonów bezskutecznie szukał swojej szansy, choć w międzyczasie nabił trochę występów i nawet pograł w Lidze Mistrzów. Zdarzyło mu się chociażby wyjść w pierwszym składzie w wyjazdowym meczu z PSG.
Ogólnie jednak bilans bramkarza w najlepszym ukraińskim klubie wygląda bardzo przeciętnie. Przez pięć sezonów wystąpił tylko w 55 meczach, więc łatwo można wyliczyć jego średnią. W tym czasie zdobył z Szachtarem trzy mistrzostwa, trzy puchary i dwa superpuchary kraju. Czyli pod względem trofeów wszystko się zgadza. Pod względem osiągnięć indywidualnych już jednak niekoniecznie.
Dlaczego Kanibołockiemu nie wyszło w Doniecku? Prawdę mówiąc, nie ma w tym wielkiej tajemnicy. Jego potencjał został po prostu przeszacowany, a on sam nie rozwinął się w oczekiwany sposób.
Choć w Szachtarze swego czasu byli jednak na tyle do niego przekonani, że gdy w lipcu 2012 roku podpisał kontrakt, który w życie miał wejść za sześć miesięcy, od razu rozpoczęto negocjacje z Dnipro w sprawie wcześniejszych przenosin. W Dniepropietrowsku na odejście zawodnika zapatrywano się średnio, ale górę wziął czysty pragmatyzm. Skoro sprawa i tak była przesądzona, to należało wycisnąć z niej tyle, ile się da. Oficjalnie Kanibołocki kontrakt z klubem rozwiązał za porozumieniem stron, ale nieoficjalnie mówiło się, że Dnipro i tak dostało sowitą rekompensatę. Na swój sposób straty zbilansował im też były zawodnik, który w 2013 roku, już jako piłkarz Szachtara, na stadionie w Dniepropietrowsku odstawił taki cyrk.
Wbrew pozorom nie było to jednak najgorsze boiskowe zachowanie nowego bramkarza Miedzi. Ze znacznie gorszej strony Kanibołocki zaprezentował się bowiem w 2015 roku w spotkaniu z Aleksandrią, gdy z równowagi dał się wyprowadzić kibicowi rywali, który potraktował go niezbyt przyjaznym gestem. Reakcja golkipera była jednak całkowicie nieakceptowalna, choć w konsekwencji obejrzał za nią jedynie żółtą kartkę.
– Żałuję, że w tej sytuacji nie utrzymałem nerwów na wodzy. Nie powinienem był reagować w ten sposób na zachowanie tego człowieka. W gruncie rzeczy on tylko rzucił w moją stronę stek przekleństw i ewidentnie był pijany – tłumaczył po całym zajściu w rozmowie z portalem tribuna.com.
Rok 2015 ogólnie był jednak dla Kanibołockiego najlepszy ze wszystkich, które spędził w Szachtarze. Licząc wszystkie rozgrywki, wystąpił w piętnastu meczach i zaczął głośno mówić o grze w reprezentacji Ukrainy. – To moje marzenie, ale wiem, że aby je spełnić, powinienem grać jeszcze więcej w klubie. Staram się robić wszystko, by rzeczywiście tak się stało. Czy wierzę, w powołanie na mistrzostwa Europy? Każdy piłkarz wierzy w coś takiego. Przecież może zdarzyć się cokolwiek, a powołanie może przyjść w każdej chwili. Bardzo na to liczę – to z kolei wypowiedź dla portalu sport.ua.
Debiutu w narodowych barwach nigdy się jednak nie doczekał. W kolejce do kadry Kanibołocki zawsze był daleko poza pierwszą trójką, więc nic dziwnego, że reprezentacja pozostała wyłącznie w sferze jego marzeń. W ich urzeczywistnieniu nie pomogły nawet treningi wzorowane na tych, które w Realu odbywał Iker Casillas. Nowy nabytek Miedzi przegrał walkę z własnymi ograniczeniami, ale to wcale nie oznacza, że jest słabym bramkarzem. Na krajowym podwórku po prostu zawsze był ktoś lepszy.
Na Ukrainie Kanibołocki cały czas jest jednak cenionym specjalistą. Już rok temu, kiedy władze Szachtara nie zdecydowały się przedłużyć z nim kontraktu, o jego podpis zabiegały inne klubu Premier Lihi, ale bramkarz sprawę postawił wówczas jasno. – W ogóle nie brałem pod uwagę wariantów z naszej ligi. Jaki sens ma gra w innym ukraińskim klubie, gdy przez tyle lat byłem zawodnikiem Szachtara? Przecież nigdzie nie ma podobnych warunków, może za wyjątkiem Dynama Kijów. Dlatego uważam, że byłby to krok w tył w mojej karierze – tłumaczył swoją decyzję.
Kanibołocki oczywiście nie rzucał słów na wiatr i w lipcu ubiegłego roku podpisał kontrakt z Karabachem Agdam. Po pięciu latach przerwy znów miał być podstawowym bramkarze, ale rzeczywistość szybko zrewidowała te plany. Początek sezonu 17/18 miał jeszcze całkiem udany. Był podstawowym bramkarzem w meczach ligowych (w eliminacjach do Ligi Mistrzów poza jednym wyjątkiem bronił Ibrahim Sehić), ale po szóstej kolejce znów spadł do rezerwy i do końca rozgrywek na boisku pojawił się tylko dwa razy. Z ławki nie podniósł się nawet wtedy, gdy Sehić musiał pauzować za czerwoną kartkę. Trener Gurban Gurbanow wolał postawić wówczas na nikomu nieznanego Szachruddina Machammadalijewa.
W Legnicy Ukrainiec raz jeszcze będzie szukać nowego otwarcia. Jak sam przekonuje, rok spędzony w Azerbejdżanie wcale nie poszedł na straty i wciąż jest w stanie wiele dać na boisku. Zapewnia też, że zalicza się do bramkarzy późno dojrzewających, więc najlepsze tak naprawdę dopiero przed nim. – Dopiero, gdy skończyłem dwadzieścia pięć lat poczułem, że wchodzę na właściwy poziom. Stałem się spokojniejszy, bardziej pewny siebie, zacząłem zachowywać się znacznie rozsądniej. To bardzo pomaga mi na boisku, ale nie oznacza, że nie potrafię krzyknąć na kolegę z zespołu.
Wczytując się w opinie trenerów, którzy mieli okazję współpracować z nim na Ukrainie, można dojść do wniosku, że to właśnie spokój i opanowanie są największymi zaletami Kanibołockiego. Sytuacja z meczu przeciwko Aleksandrii oczywiście trochę temu przeczy, ale poza tym jednorazowym wyskokiem bramkarzowi nie można niczego zarzucić. Zresztą na co dzień to bezkonfliktowy i stateczny gość, który namiętnie wsłuchuje się w muzykę Konstantina Meladze i podziwia twórczość Iwana Ajwazowskiego. Ksywa „Kanibal” w jego przypadku jest więc bardzo myląca. Choć w Legnicy pewnie nikt nie obrazi się, jeśli co tydzień na raptem dziewięćdziesiąt minut Kanibołocki faktycznie będzie bezwzględny dla napastników rywali.
Fot. Newspix.pl