Czerwiec 1967 roku był jednym z najpiękniejszych miesięcy w życiu pięcioletniej Isolde. Spoglądała na maleńkiego, niebieskookiego chłopca z ogromną radością. Wiedziała, że niedawno narodzony braciszek jest dla niej wybawieniem. Nie wiedziała natomiast – nikt nie wiedział – że ten niepozorny dzieciak będzie w przyszłości zarażał radością i entuzjazmem wielotysięczne tłumy. Że stanie się jednym z najlepszych szkoleniowców w świecie piłki nożnej.
Że imię i nazwisko Jürgen Klopp będzie znane daleko poza maleńkim Glatten.
Ofiara niespełnionych ambicji rodziców. Na pewno znacie kogoś takiego z autopsji. Kogoś, kto lubił fotografię, ale był ciśnięty przez tatę chirurga na studia medyczne. Dziewczynę, której największą przyjemność sprawiało malowanie, jednak rodzice-prawnicy widzieli dla niej inną drogę. W swojej autobiografii pisze o tym przecież Andre Agassi, który nienawidził tenisa, a którego ojciec zmuszał do katorżniczych treningów, dzięki czemu Amerykanin został jednym z najlepszych zawodników w historii, ale jednocześnie żył koszmarem.
Jürgen Klopp mógł być kolejnym skrzywdzonym. Mógł znienawidzić sport, który w potężnych dawkach aplikował mu ojciec Norbert.
Różnica polega na tym, że on kochał to, do czego ojciec go zmuszał.
– Ojciec dla młodego chłopaka jest kimś w rodzaju trenera życia. Dla mnie był trenerem życia, a poza tym trenerem piłki nożnej, tenisa, narciarstwa… – mówił kilka dni temu w szczerej rozmowie z Guillemem Balague.
Siostra Kloppa, wspomniana na wstępie Isolde, miała bardzo ciężkie życie dopóki nie urodził się Jürgen. Ojciec zabierał pięciolatkę na boisko Riedwiesen przy rzece, gdzie na metalowej poprzeczce zawieszona była stara, ciężka futbolówka. Kazał jej uderzać ją głową, a gdy ułożenie ciała przy strzale nie było odpowiednie, karał ją kolejnymi okrążeniami dookoła boiska. – Był surowy, ale sprawiedliwy – mówiła po latach.
Gdy więc w rodzinie pojawił się wreszcie chłopiec, wiedziała, że nadchodzą dla niej lepsze czasy. Że ten nieświadomy jeszcze niczego noworodek przejmie jej obowiązki. To on będzie wkrótce wracał z bolącą głową do domu po dziesiątkach uderzeń w tę przeklętą, zwisającą z poprzeczki piłkę.
Nie myliła się. Gdy tylko Klopp junior nieco podrósł, ojciec od razu wziął go w obroty. Był bezwzględny. Kiedy jeździli na narty, Jürgen oglądał tylko jego plecy. Gdy Norbert urządzał synowi testy szybkościowe, dobiegał na metę, gdy młody był dopiero w połowie boiska. Kiedy rozgrywali kolejne mecze tenisa, zakończone wynikiem 6-0, 6-0, nie dawał synowi zdobyć choćby jednego punktu. Kiedy pewnego dnia Jürgen krzyknął: – Myślisz, że sprawia mi to przyjemność?!, ojciec odkrzyknął: – A myślisz, że mi sprawia?!
Mimo, że nieustannie zbierał cięgi – sportowe, bo choć twardy i surowy, ojciec w życiu nie podniósł na niego ręki – nigdy nie przestał. Zrozumiał bowiem coś, co w słowa ubrał w udzielonym dekady później wywiadzie dla Goal.com.
– Stracona szansa nie jest porażką, jest informacją – wykorzystaj ją i próbuj raz jeszcze.
Jakże łatwo odnieść to do porażki 0:5 na początku sezonu z Manchesterem City i wyniesionej z niej nauki, która pozwoliła „Kloppo” przechytrzyć Pepa Guardiolę w lidze (4:3) i dwukrotnie w Champions League (3:0 i 2:1).
Temperament zdecydowanie odziedziczył po ojcu. To jest w stanie stwierdzić każdy, kto choć raz przypatrywał się jego reakcjom przy linii bocznej. Jego żywiołowej radości po wielkich zwycięstwach, ale i jego złości, gdy coś szło nie po myśli. Ale Jürgen Klopp nie byłby postacią tak kultową w Moguncji, Dortmundzie i wreszcie w Liverpoolu, gdyby nie stworzył on niesamowitej mieszanki z ciepłem, serdecznością i spokojem, jakim obdarzona była matka dzisiejszego menedżera Liverpoolu. Gdy wychodzi na murawę, budzi się w nim bestia, ale w codziennych sytuacjach jest jednym z najbardziej przystępnych i urzekających ludzi na świecie.
– Zawsze jak mieliśmy jakąś imprezę po sezonie, bawił się na niej najlepiej. Brał mikrofon i sam śpiewał. Czegoś takiego jeszcze nie widziałem. To trener, który potrafi wycisnąć z ciebie maksa i oczekuje bardzo dużo, ale po treningu czułeś się tak, jakbyś spotkał na ulicy kolegę i z nim rozmawiał – mówił o nim Łukasz Piszczek w obszernym wywiadzie dla Weszło (całość TUTAJ).
– Kiedy ktoś z marketingu mówił Kloppowi, że kilka firm zrezygnowało z VIP-owskich miejsc, mówił, że zadzwoni do nich spytać, czy przypadkiem nie zmienią zdania. Szedł do biura, chwytał za słuchawkę i mówił: „Schönen guten Tag, hier ist Jürgen Klopp. Jestem nowym trenerem Borussii Dortmund. Słyszałem, że chcą państwo zrezygnować z biletów. Nie uważacie, że może warto by to było przemyśleć?”. Część z nich była tak oszołomiona, że mówiła: „Dobrze, przemyślimy to”. Ściągał ich z powrotem – wspominał na łamach książki o Kloppie autorstwa Raphaela Honigsteina Josef Schneck, rzecznik prasowy BVB.
– Porozumiewał się językiem kibiców. Wielu wcześniejszych trenerów po przegranych meczach mówiło „nasza gra między liniami, między obroną i pomocą, między pomocą a atakiem nie wypaliła” albo „kontrataki były nieco zbyt wolne”. Nikt nie chciał tego słuchać. Jürgen wychodził i mówił: „zagraliśmy dziś straszliwe gówno, dlatego zasłużyliśmy na porażkę”. Wtedy przegraną było fanom łatwiej przetrawić – to z kolei cytowany przez Honigsteina Norbert Dickel, były piłkarz Dortmundu.
I jeszcze raz Schneck: – Pewnego dnia napomknąłem, że moja mama wkrótce będzie obchodzić 90. urodziny i że wciąż jest w bardzo dobrej formie. Klopp spytał: „Nie uważasz, że powinienem jej pogratulować?”. To byłoby spełnienie marzeń, ale na początku nie wziąłem tego na serio. Nigdy więcej o tym nie wspominałem. Ale kilka tygodni później zapytał mnie: „Czy wkrótce nie są jej urodziny? Napisz mi adres na kartce, wpadnę z wizytą.” Przyszedł, wypił kawę, zjadł ciasto, a goście nie mogli uwierzyć, że Klopp siedzi z nami i gawędzi z moją mamą. Dla niego to była najnormalniejsza rzecz na świecie.
– Jak się masz? Co słychać u rodziny? Pamiętam, jak opowiadałeś mi historię, jak poznałeś swoją żonę. Jesteście nadal razem? – takie pytania z kolei Klopp zadał po meczu z Bournemouth Jordonowi Ibe, wystawionemu przez niego 5 razy, a później sprzedanemu w pierwszym okienku transferowym „Kloppo” na Anfield.
Gdy zaś jeden z członków jego sztabu nie był świadom, że Andy’emu Robertsonowi, piłkarzowi pozyskanemu z Hull, urodziło się dziecko, menedżer The Reds nie krył oburzenia: – Jak możesz tego nie wiedzieć?! To najważniejszy dzień w jego życiu!
Choćby dlatego dziś tak wielu piłkarzy mówi o tym, że Klopp to dla nich father figure. Ktoś jak ojciec. W taki sposób swoją relację z „Kloppo” chwalił swego czasu Robert Lewandowski, a ostatnio jeden z najnowszych wynalazków Niemca, Trent Alexander-Arnold.
– Dzięki temu, że tak we mnie wierzy, grałem tak wiele i mogłem się rozwinąć. Sposób, w jaki traktuje mnie podczas treningów, w jaki buduje relację z młodymi zawodnikami, jest nieprawdopodobny. Dla nas wszystkich jest jak ojciec. Staram się robić to, co mi każe i mam nadzieję, że w sobotę będzie ze mnie dumny.
To, w jaki sposób postrzegają go zawodnicy sprawia, że tak łatwo jest mu ich przekonać do swoich pomysłów. Do pokonywania barier fizycznych, bo przecież jego heavymetalowy futbol, oparty na słynnym już Gegenpressingu, stawia piekielnie wysokie wymagania.
– Powiedział nam na początku: „pracujcie ciężko dla mnie”. Tylko tego wymaga. Jest w stanie znieść błędy, jest w stanie znieść złe mecze. „Pracujcie ciężko dla mnie, dajcie z siebie wszystko” – wspominał Adam Lallana.
W Liverpoolu trafił na podatny grunt, bo też piłkarze widzieli, jak odmienił Borussię Dortmund. Peter Krawietz wspominał z rozbawieniem, jak mocno wzięli sobie do serca ideę przejmowania piłki jak najszybciej po stracie zawodnicy The Reds. Na pierwszych treningach pressujący cięli równo z trawą. Dopiero później doszło do nich, że to nie o to chodzi, że trzeba unikać ostrych wejść, bo faul przy Gegenpressingu marnuje cały włożony w niego wysiłek. Traci się cały element zaskoczenia.
W Dortmundzie jednak szkoleniowiec nie miał za sobą wielkich osiągnięć, które przekonywałyby piłkarzy do słuszności takiego podejścia. Neven Subotić wspominał później, że dla zawodników, którzy jako zespół przebiegali około 105 kilometrów na mecz, dobicie do oczekiwanych przez Kloppa 120 było kompletnym szokiem. Zarówno fizycznym, jak i mentalnym. Ten potrafił jednak podejść ich sposobem. Swego czasu obiecał, że jeśli średni przebiegnięty dystans z kilku meczów w okresie świątecznym będzie wynosił co najmniej 118 kilometrów, da piłkarzom trzy dodatkowe dni wolnego. I choć nie udało się dobić do oczekiwanej granicy, zawodnicy mimo wszystko dostali króciutkie urlopy. Wiedział doskonale, co ucieszy ich najbardziej i im to dał. Tak jak wcześniej w Mainz i później w Liverpoolu, stworzył ze swoimi podopiecznymi unikalną, silniejszą pewnie od niejednej rodziny więź. O której najlepiej świadczy pewien dwumecz z 2016 roku.
Wtedy to los przekorny skojarzył Liverpool z Borussią Dortmund w ćwierćfinale Ligi Europy. Wszyscy wiedzieli doskonale, co to oznacza.
Wielki powrót Kloppa na Signal Iduna Park.
Hans-Joachim Watzke wspominając tamten przegrany przez Borussię w niesamowitych okolicznościach dwumecz nie ma wątpliwości, że szczególnie w pierwszym meczu obecność „Kloppo” na ławce The Reds kompletnie wybiła z rytmu BVB. Sven Bender jeszcze podczas przedmeczowej rozgrzewki podbiegł do swojego byłego szkoleniowca, by zbić z nim piątkę – co niekoniecznie musiało się wszystkim podobać – a Ilkay Gundogan mówił po porażce 3:4 na Anfield (mimo prowadzenia 3:1 jeszcze w 65. minucie!), że w sumie to mimo bólu, jaki czuje z powodu odpadnięcia z rozgrywek, jakaś jego część cieszy się z wygranej Kloppa.
Nierozerwalną więź tworzył też z kibicami klubów, w których jak dotąd pracował. Najlepiej świadczą o tym emocjonalne reakcje podczas pożegnania z Moguncją:
I z Dortmundem:
– Trener z Mainz, klubu „La La”, zawsze w dobrych humorach – niefajnie. Klopp, jedna z twarzy mistrzostw świata 2006 – też niefajnie. Co zrobił jako trener? Niewiele. Obawialiśmy się, że nie powstrzyma zjazdu. Że czeka nas bycie zespołem środka tabeli. Aki Watzke musiał rezygnować z każdego transferu powyżej 500 tysięcy euro. Ale Klopp… Nie wiem, czy kiedykolwiek w życiu byłem pod równie wielkim wrażeniem. Nauczyliśmy go grać w karciankę „Schotten”, rozmawiał z nami. Przyszedł na spotkanie z żoną. Widzieliśmy od razu, że i on, i ona są w stu procentach oddani sprawie – wspominał na łamach książki Honigsteina Jan-Henrik Gruszecki, jeden z założycieli kibicowskiej grupy The Unity.
I tak jak przywrócił uśmiechy na twarze kibiców BVB, gdy odbudował markę podupadającego klubu, tak nie przestaje umieszczać tych uśmiechów na twarzach kibiców, dziennikarzy, współpracowników. Urokiem osobistym, ale i rzetelną, ciężką pracą, dającą takie efekty, jak upragniony, wyglądany od ponad dekady finał Ligi Mistrzów dla Liverpoolu.
Podbijanie ludzkich serc przychodzi Jürgenowi Kloppowi absolutnie naturalnie. Z dziecinną wręcz łatwością.
Dziś ma okazję ucieszyć wszystkie te serca w jeden sposób. Podbijając piłkarską Europę.
SZYMON PODSTUFKA